Piąta część relacji z wyprawy ekipy Turcji w Sandałach w 2019 roku zabierze Was w okolice urokliwego miasteczka Selçuk. Opowiemy Wam o najważniejszych atrakcjach turystycznych samego Selçuku i o najsłynniejszym zapewne antycznym mieście położonym na terenie Turcji czyli o Efezie. Na tym nie koniec, ponieważ zajrzymy także w mniej znane zakamarki i okolice, w tym - do niezwykle ciekawego i prawie zupełnie nieznanego starożytnego Metropolis.
Dzień 15, 08.07.2019, Transfer do Selçuku
Rano szybko idziemy na śniadanie i o godzinie ósmej jesteśmy gotowi do wyruszenia w drogę. Na dworzec autobusowy w Erdek docieramy ok 9:30, a autokar firmy Uludağ już tam czeka. Dworzec w Erdek to kolejna dziwna, po wykafelowanym molo, inwestycja w tym mieście. Idąc od strony centrum mijamy nowoczesne budynki nowego dworca, biura, poczekalnie i toalety, wszystko to dokładnie zamknięte. Instutucje dworca działają w starym i brzydkim gmachu nieco dalej. Mamy drobne problemy ze znalezieniem toalety, bo łatwiej tam znaleźć miejsce modlitwy (tzw. mescit), fryzjera i herbaciarnię. Wyjeżdżamy punktualnie o 10:00.
Jazda jest nieco monotonna, bo trasę dobrze znamy: Bandırma - Susurluk - Akhisar - Manisa - Izmir. Niestety tablety rozrywkowe słabo działają, a niektóre nie działają w ogóle. Zamiast wody w autobusie podają dwa razy tzw. gazoz czyli słodką lemoniadę firmy Uludağ, produkowaną od 1933 roku wyłącznie na bazie wody źródlanej z góry Uludağ. Niestety smak nas rozczarowuje - gazoz jest dla nas zdecydowanie zbyt słodki. Na szczęście mamy trochę prowiantu.
Najciekawszym fragmentem przejazdu jest nowy tunel na odcinku Manisa-Izmir. Tunel Sabuncubeli ma nieco ponad 4 km długości i został otwarty po siedmiu latach budowy 11 czerwca 2018 roku. Firma, która budowała tunel, miała otrzymać koncesję na pobieranie opłat za przejazd przez 11 lat, 11 miesięcy i 11 dni po jego otwarciu, ale zbankrutowała, więc przejazd jest obecnie darmowy. Pierwszym kierowcą, który przejechał tunelem był ówczesny premier Turcji, Binali Yıldırım. To właśnie on, w roli Ministra Transportu, Morza i Komunikacji, brał udział w ceremonii rozpoczęcia robót w 2011 roku.
Przejazd tunelem był jedną z ostatnich ról, jakie Binali Yıldırım odegrał jako premier, bo już 9 lipca 2018 roku urząd premiera został w Turcji zlikwidowany w wyniku przemian politycznych po wprowadzeniu systemu prezydenckiego. W najnowszych wyborach na burmistrza Stambułu Binali Yıldırım przegrał natomiast ostatnio z kandydatem opozycyjnej partii CHP, Ekremem İmamoğlu, i to dwukrotnie, po zakwestionowaniu prawidłowości wyborów z marca 2019, dostał tęższe wyborcze lanie w czerwcu tego samego roku.
W Izmirze zaskakuje nas dość umiarkowana temperatura. Termometry wskazują 33 stopnie Celsjusza, a spodziewaliśmy się czegoś bliżej 40. Szybko lokalizujemy dolmuş do Selçuku. Przejazd kosztuje 15 TL za osobę i trwa 70 minut, z czego 20 minut dzieciaki przesypiają. O 16:30 jesteśmy na dworcu w Selçuku. Bez wahania idziemy do hotelu Akay, położonego blisko meczetu İsabey. Nocowaliśmy w tym hotelu zeszłym roku. Zauważamy, że jeden z hoteli, w którym pytaliśmy o nocleg w zeszłym roku, już nie działa - solidna kłódka na drzwiach obłożonych nieco przyschniętymi winoroślami i zwinięta flaga Turcji. Nie działa też hotel Nazhan, który polecał nam znajomy Anglik. Skutki kilkuletniego kryzysu w tureckiej branży turystycznej są więc wyraźnie odczuwalne, ale sam kryzys najwyraźniej się skończył. Przykładowo w Selçuku widzimy o wiele więcej turystów niż w poprzednim roku, kiedy mieliśmy wrażenie, że ciągle się mijamy z tymi samymi pięcioma innymi turystami.
W recepcji dość długo ustalamy warunki noclegu, a planujemy pobyt w Selçuku przez cztery dni i noce. Zamieszanie w recepcji wynika z tego, że hotel ma spore obłożenie i pewne pokoje są już zarezerwowane. Recepcjonista, który mówi dobrze po angielsku, długo szuka rozwiązania odpowiadającego naszej czwórce, dopiero pani sprzątająca podpowiada mu, że w jednym z trójosobowych pokoi jest miejsce na dostawkę. Dogadujemy się, płacimy, znowu w euro, meldujemy i idziemy się rozgościć.
W poprzednim roku mieszkaliśmy w pokoju przy recepcji, w głównym budynku hotelu i niestety nie byliśmy całkowicie zadowoleni. Tym razem odkrywamy, że hotel ma drugą część, składającą się z trzykondygnacyjnych zabudowań wokół niewielkiego basenu. Każdy pokój tam ma niezależne wejście z tarasów, na których rozmieszczone są stoły i ławy. Przy basenie są leżaki, zacieniona część wypoczynkowa i bar. Jest to część nieco droższa, ale zdecydowanie warto jest dopłacić. Bunkrujemy się w pokoju, a przy okazji zauważamy i zgłaszamy w recepcji, że spłuczka cieknie. Obiecują coś z tym zrobić jak najszybciej.
Idziemy coś zjeść, ale nasza upatrzona restauracja, Petek Çöp Şiş, w której żywiliśmy się rok wcześniej, wygląda nieco zniechęcająco. Zapewne to z powodu niedogodnej pory pomiędzy lunchem a kolacją. Prawie nie ma klientów, więc decydujemy się poszukać szczęścia gdzie indziej, przy okazji wędrując przez centrum Selçuku. Przechodzimy przez okolice dworca autokarowego i docieramy do nowszej części miasteczka, w okolicy dworca kolejowego.
Decydujemy się na lokal Hanzade przy uliczce numer 1005. Dla wygody turystów z zagranicy widnieje na niej informacja, że to "Special Turkish Restaurant", co powinno wzbudzić naszą podejrzliwość. W otwartym oknie usadawia się pani z charakterystycznym cienkim i długim wałkiem i przystępuje do wyrobu tureckich naleśników czyli gözleme. My decydujemy się na porcję mieszanych mięs z grilla oraz porcję köfte. Słowo klucz dla osób niezdecydowanych, co zamówić w restauracji tureckiej to właśnie "mieszane" czyli "karışık", dotyczy nie tylko mięs, ale też przykładowo nadzienia do pide czyli tureckiej pizzy czy też smaku lodów.
W przypadku restauracji Hanzade ten zestaw mięs okazał się śmiesznie mały, a składały się na niego: dwa köfte (mielone kotleciki), dwa szaszłyki z kurczaka, dwa kurze skrzydełka i cztery szaszłyki typu çöp şiş. To specjalność tego rejonu wybrzeża egejskiego - na małych patyczkach pieczone są kawałeczki mięsa i tłuszczu, tradycyjnie baraniego. Warto przy tym wiedzieć, że słowo çöp oznacza po turecku śmieci. Nasz zestaw uzupełnia kawałek grilowanego pomidora i cebuli. Głodni, zamawiamy jeszcze jeden zestaw köfte, a wszystko popijamy ayranem i herbatą.
Przy okazji kupujemy bransoletki na sznurkach, dla trójki członków ekipy, bo Jarek się jakoś nie zdecydował, oraz dla Emrego, syna Alpera, z wypisanym imieniem. Potem kupujemy napoje i idziemy w kierunku dworca autokarowego. Bociany w ogromnych ilościach groźnie patrzą na nas z akweduktu. Ten charakterystyczny element krajobrazu w Selçuku (akwedukt, nie bociany) powstał w VI wieku n.e., kiedy to rzymski akwedukt Selenus, transportujący wodę do Efezu z okolic wioski Şirince, został przedłużony. Celem tej rozbudowy było zapewnienie dostaw wody do Bazyliki św. Jana oraz wzgórza Ayasoluk i tamtejszej fortecy. Na tym przedłużanie się nie zakończyło, gdyż w XIV wieku Turcy dobudowali jeszcze sekcję do Meczetu İsabey.
Na dworcu kolejowym zbieramy informacje o komunikacji, a przy okazji dzieciaki zbierają ochrzan za przepychanie się na peronie. Na dworzec w Selçuku docierają dwa rodzaje pociągów. Pierwszy z nich to ogólnokrajowe koleje tureckie, w skrócie zwane TCDD, które łączą miasteczko z Denizli, Söke, Nazilli oraz dworcem Basmane w Izmirze. Drugie połączenie kolejowe to metropolitalna sieć Izmiru czyli İzban. W 2019 roku w Selçuku działa 14 połączeń w każdym kierunku na dobę. Nazwa İzban powstała z połączenia dwóch wyrazów: İzmir oraz Banliyö czyli po turecku przedmieście.
Obecnie İzban ma dwie główne linie, obie rozpoczynające bieg w centrum Izmiru, na stacji Alsancak. Linia Północna prowadzi, jak łatwo się domyślić, w kierunku północnym, do miasta Aliağa. Planowana jest rozbudowa tej linii dalej w kierunku północnym, aż do Bergamy. W ten sposób już wkrótce możliwe będzie sprawne połączenie zwiedzania dwóch słynnych antycznych miast: Efezu (stacja Selçuk) oraz Pergamonu (stacja w Bergamie). Linia Południowa łączy natomiast Alsancak z Selçukiem, z przesiadką w Tepeköy.
Opłaty za przejazd kolejką İzban można wnosić na dwa sposoby: kartą Bilet 35 lub kartą İzmirim, która działa bardzo podobnie jak İstanbulkart. Bilet 35 zasadniczo uprawnia do trzech przejazdów transportem publicznym na terenie Izmiru, przykładowo promami, autobusami czy tramwajami. Jednak w przypadku jazdy kolejką İzban wystarcza zaledwie na jeden przejazd, ponieważ nie jest możliwa refundacja nadpłaconej ceny biletu, pobieranej za najdłuższy możliwy do przejechania odcinek. Karta İzmirim, którą można wielokrotnie doładowywać w automatach lub w kasach na stacjach kolejki, umożliwia natomiast odzyskanie zwrotu za niewykorzystane kilometry w specjalnym automacie do refundacji.
Cena przejazdu 25 km to zaledwie 3 liry, więc tak przy okazji warto pamiętać, że İzban to jedno z najtańszych sposobów dostania się na lotnisko w Izmirze. Właściwie to nigdzie na świecie nie spotkaliśmy się z tak tanim rozwiązaniem, na przykład w Atenach metro dociera na lotnisko, ale za ostatni odcinek trzeba kupić specjalny drogi bilet.
Wracając do karty İzmirim - uprawnia ona dodatkowo do nielimitowanych przesiadek w okresie 90 minut od skasowania w automacie na wejściu. Warto wykupić ją dla każdej podróżującej osoby osobno, na pewnych stacjach obsługa nawet twierdzi, że jest to obowiązkowe. Początkowa inwestycja 6 lirów za samą kartę zwraca się błyskawicznie. Aktualny plan komunikacyjny Izmiru, z uwzględnieniem połączeń İzban znajdziecie na oficjalnej stronie tej kolejki.
Potem idziemy sprawdzić, czy jest gdzieś w okolicy wypożyczalnia samochodów. Coś tam znajdujemy, ale jest przynajmniej chwilowo nieczynne i wygląda nieco zniechęcająco. Trzeba będzie zrealizować plan wypożyczenia auta w Kuşadası, gdzie mamy sprawdzoną poprzedniego roku placówkę sieci Budget.
Wpadamy do Migrosa kupić coś do picia, a przy okazji chłopakom kupujemy klapki japonki. Szukamy też wody mineralnej, takiej w szklanej buteleczce, ale jej nie znajdujemy. Na szczęście mamy kartę Money Club i klapki są taniej. Kartę dostaliśmy jeszcze w Edirne, w Migrosie przy tamtejszej wypożyczalni Budget.
W drodze do hotelu Iza obczaja kilka meczetów i mauzoleum. Pierwszy z meczetów nazywa się Kuba, wcale nie żartujemy. Data jego budowy, podana na budynku, to XIV wiek, kiedy to w tej okolicy rządziła turecka dynastia znana jako Aydınoğulları. Budynek przeszedł gruntowną renowację w 1997 roku, a efekt jest godny podziwu. Meczecik jest niewielki, ale bardzo interesujący architektonicznie. Po pierwsze, nie ma minaretu. Po drugie, brama wejściowa jest ozdobiona imponujących rozmiarów mukarnasem. No i po trzecie, nie jest przykryty kopułą, tylko spadzistym i szpiczastym dachem.
Drugi zabytkowy budynek to Mauzoleum Şehabeddina Sivasi, szejka z sekty Zeyniyye. Ponieważ młodość spędził w Sivas, taki właśnie otrzymał przydomek. Przeniósł się jednak później z centralnej Anatolii na zachód, właśnie do Selçuku, gdzie zamieszkał w dzielnicy Ayasuluk, i dlatego ma drugi przydomek - Ayasulugi. Zmarł w tym mieście w 1456 roku i wzniesiono mu mauzoleum, tradycyjną techniką naprzemiennych warstw cegieł i kamieni. Mauzoleum wyraźnie dzieli się na dwie części, wyższą, zwieńczoną dość płaską kopułą, oraz niższą, z płaskim dachem, będącą rodzajem przedsionka wyglądającą na późniejszy dodatek.
Mauzoleum stoi poniżej obecnego poziomu ulic, a co więcej, w jego pobliżu można zauważyć niskie murki, chronione ogrodzeniem. Do jakiej budowli należały, trudno stwierdzić. Można spekulować, że zanim wzniesiono mauzoleum, stał w tym miejscu kościół, ale to nic pewnego.
Wracamy do hotelu drogą na skróty, ale za to bardzo stromą, ulicą Świętego Jana (St. Jean Caddesi), obok akweduktu, cysterny oraz wejścia na teren samej Bazyliki Świętego Jana. Zaledwie kilka kroków dalej, po drugiej stronie ulicy, stoi kolejny zabytkowy meczet, Alpaslan Camii, również z XIV wieku. W przypadku tej budowli, też widoczny jest brak minaretu, ale sam budynek nie wygląda tak ozdobnie jak Meczet Kuba, wzniesiono go na planie zbliżonym do kwadratu, przykryty jest dachówkami ułożonymi na kształt przypominający kopułę. Chociaż brak takiej informacji na samej budowli, wyraźnie jej obecny wygląd jest efektem intensywnej rekonstrukcji.
W hotelu zostawiamy zakupy i idziemy na wieczorny spacer w kierunku cysterny z czasów Bizancjum. Napotykamy tam nieoczekiwanie backpackera z Polski, widać, że w tym roku turyści wszelkiego rodzaju wrócili do Turcji. Skąd wiemy, że chłopak był z Polski? Otóż właśnie dyskutowaliśmy z dzieciakami o tej cysternie, i do czego niegdyś służyła, gdy ów młodzieniec odezwał się w naszej rodzinnej mowie, stwierdzając, że to z pewnością "coś starego". Bulwersacja Stasia była wielka, bo nam raczej chodziło w rozmowie o to, że porządek kolumn w cysternie jest kompozytowy, łączący elementy jońskie i korynckie.
Zapada zmrok i położony obok cysterny kolejny fragment akweduktu jest ładnie podświetlony. Widać, że interesy w okolicy słabo się mają. Kilka hoteli jest zamkniętych, widać też puste stragany. Tym razem robimy dużo zdjęć akweduktu i cysterny, a nawet wchodzimy do jej środka. Cieszy nas łagodna temperatura powietrza, spodziewaliśmy się piekielnych upałów, tymczasem aż nie chce się przestać zwiedzać.
Potem idziemy do Şoka kupić coś do picia i tam udaje nam się kupić wodę mineralną z Bursy i to po 75 kuruşy. Wracając podziwiamy bociany na akwedukcie. Okoliczny sprzedawca wyjaśnia nam, że ta para ma pięcioro młodych i że turyści wolą oglądać bociany niż robić zakupy w jego sklepie. Pewnie bierze nas na litość, ale i tak nic nie kupujemy. Z pamiątkami nam w tym roku nie po drodze, bo cały dobytek przenosimy na własnych plecach.
Po powrocie do hotelu wskakujemy do basenu. Jest po 21 i przyjemnie jest się trochę wymoczyć po całym dniu w drodze. Dzieciaki cieszą się kąpielą w świetle księżyca, to dla nich nowe przeżycie. Wieczorem spisujemy notatki, a dzieci objadają się serem nazywanym tel. No i w końcu zjawia się hydraulik, może nam spłuczka przestanie cieknąć.
Dzień 16, 09.07.2019, Kuşadası, Metropolis i Efez
Rano na śniadanie, które podawane jest na dachu hotelu, podają turecką jajecznicę z warzywami czyli menemen. Bardzo nas to cieszy, od dawna czekaliśmy na taką gratkę. Oczywiście są też inne potrawy do wyboru. Widok mamy godny lokalizacji - wystarczy pokręcić głową i już oglądamy Bazylikę Św. Jana, Meczet İsabey oraz, bardziej w oddali w przeciwnym kierunku, wzgórze Panayır Dağ, w starożytności znane jako Pion. To na nim stały mury obronne Efezu, a jeżeli wytężymy wzrok to ich pozostałości widać nawet z tarasu hotelowego.
Po śniadaniu wybieramy się dolmuszem do Kuşadası, w celu wynajęcia samochodu na najbliższy tydzień. Nasz dolmusz jedzie trasą okrężną, zamiast główną trasą D515 pognać wprost do Kuşadası, jedzie trasą bliżej morza, przebiegającą w pobliżu wielu ośrodków wypoczynkowych. Widać, że w niektórych z nim jest sporo wczasowiczów, ale niestety straszą też niedokończone ambitne inwestycje hotelowe. Kierowca dogaduje się z kimś przez komórkę i sprzed jednego z hoteli zabiera parę z Rosji.
W Kuşadası wysiadamy na przystanku dolmuszy przy ulicy Sabri Mumcu, naprzeciwko dużego cmentarza. Trzeba zachować czujność, bo w przeciwnym razie dolmusz dojeżdża do położonego znacznie dalej od wybrzeża dworca autokarowego. Dobrze znaną trasą kierujemy się do biura agencji Budget, przy ulicy Kemal Arıkan. Znowu trafia nam się biały diesel, tym razem Peugeot 301. Nie jest też tak wypasiony jak auto, które wynajmowaliśmy w Edirne. Tamto było praktycznie prosto z taśmy produkcyjnej i do tego w wersji ekologicznej, która gasiła silnik podczas postoju. Pojazd wynajęty w Kuşadası widać, że ma już nieco dróg za sobą, skrzętnie zliczamy z obsługą agencji wszystkie zadrapania i obicia, żeby nie było dla nas problemu.
Dla porządku dodam, że zapłaciliśmy 1800 lirów za tydzień - tak, wiem, że ta kwota nie dzieli się bez reszty przez 7, ale w cenie było doliczone jakieś drobne ubezpieczenie od zadrapań itp. Zresztą zapłaciliśmy gotówką, w euro, po bardzo korzystnym kursie wymiany. Tylko depozyt trzeba było zablokować na karcie, niestety. Dlaczego niestety? Ponieważ tydzień później kurs wymiany był inny i dodatkowo doszła kwestia przewalutowań, więc pomimo braku szkód przez nas wyrządzonych, na kartę wróciła nieco mniejsza kwota.
Po dograniu wszystkich szczegółów wynajmu informujemy panią z biura, że autko odbierzemy za dwie godziny, około południa. Chcemy jeszcze zwiedzić Gołębią Wyspę, a poza tym - potrzebujemy marginesu czasowego na zwrot pojazdu za tydzień, gdyż będziemy jechać z Didim. Wędrujemy przez Kuşadası w kierunku Gołębiej Wyspy. Tuż przed potężnym centrum handlu dywanami, pamiątkami i skórami, o nazwie Matis przy Bulwarze Atatürka zauważamy nieco zarośnięty mur, pozostawiony sam sobie. Prawdopodobnie to część fortyfikacji obronnych miasta, ale pewności nie mamy, bo tablicy informacyjnej brak.
Mury obronne Kuşadası wzniósł Mehmet Pasza, który żył w XVI wieku. W tym czasie do miasta wiodły trzy bramy, ale zachowała się tylko jedna z nich, znana jako Wieża Zamkowa czyli Kale Kapısı. Jej górna kondygnacja jest obecnie biurem Zarządu Ruchu Miejskiego. Natomiast stojąca tuż obok fontanna, to dar charytatywny niejakiej Emine, która ufundowała ją w latach 1807-1808. Czemu tak długo trwało zbudowanie niewielkiej wszak struktury? Otóż problem z podaniem dokładniejszej daty w kalendarzu gregoriańskim wynika z tego, że początek roku w tym zapisie nie jest zgodny z początkiem roku w kalendarzu muzułmańskim. Jeżeli więc na inskrypcji widnieje jednoznaczna data roczna w kalendarzu muzułmańskim, to obejmuje ona części dwóch lat w kalendarzu gregoriańskim.
Zaglądamy do Karawanseraju Okuza Mehmeta Paszy, tego samego dostojnika, który wzniósł mury obronne. W karawanseraju trwa wystawa czasowa poświęcona Leonardowi da Vinci, ale my rezygnujemy z jej zwiedzenia. Nieopodal przechodzimy przez Wieżę Zamkową i trafiamy na teren-pułapkę na portfele turystów. To ogromny obszar bazarowy, gdzie na każdym kroku przechodniów zaczepiają sprzedawcy, próbujący odgadnąć ich narodowość, a przy okazji coś sprzedać, chociaż jeden T-shirt. Jakoś się przebijamy i kupujemy napoje w dyskoncie.
Potem powrót szybkim marszem przez bazar na wybrzeże, zdjęcia z fontannami i pomnikiem gołębia. Odnotowujemy obecność w porcie aż dwóch olbrzymich statków wycieczkowych. Toż to prawdziwe hotele na wodzie! Jednak perspektywa spędzenia na ich wakacji bardziej nas przeraża niż kusi. Podobno są też bardzo szkodliwe dla środowiska naturalnego, między innymi z uwagi na emisję spalin. To z tych statków zawijających do Kuşadası wylewają się tłumy turystów, które są sprawnie pakowane w autokary, wywożone do Efezu, gdzie w przeciągu jednej czy dwóch godzin przebiegają przez antyczne ruiny, po czym są ponownie pakowani w autokary i wracają do portu w Kuşadası. Jeszcze tylko przepuszcza się ich przez centrum handlowe Scala Nuova (to też dawna nazwa Kuşadası) i już wracają na statek. Nie brzmi to zbyt zachęcająco, prawda?
Zbliżamy się do Gołębiej Wyspy, niestety ten odcinek wybrzeża jest całkowicie niezacieniony, więc się pocimy i wspominamy zadrzewioną nadmorską promenadę w Erdek. Na grobli, łączącej Gołębią Wyspę z lądem stałym działają gorączkowo sprzedawcy wycieczek morskich. Można stąd popłynąć wzdłuż wybrzeży Parku Narodowego Półwyspu Dilek, są też krótsze opcje rejsów po okolicy.
My jednak wchodzimy na teren Gołębiej Wyspy, całkiem niedawno odnowionej. Wstęp jest darmowy, co bardzo miłe. Dużo tu tablic informacyjnych, sporo ławeczek i latarni, ale nieco zbyt rozległy teren został wybetonowany, mało też spotykamy ptaków. Podziwiamy widoki na morze i ląd, zaglądamy też do twierdzy, w której wystawiony jest szkielet wieloryba, ale niestety nie można wejść na szczyt wieży. Dzieciaki wspinają się na mury i oglądają wielokondygnacyjne domki dla ptaków.
Wracamy odebrać z wypożyczalni samochód, a przy okazji odnotowujemy z pewnym zdziwieniem, że z ofert lokalnych biur podróży zniknęła bardzo fajna wycieczka, którą sami odbyliśmy w 2005 roku. To tzw. PMD czyli zwiedzanie Priene, Miletu i Didymy. Nasz przyjaciel, Glenn z Didim, często użala się, że lokalni wczasowicze pojęcia nie mają o istnieniu w tej okolicy świątyni Apollina. Paradoksem jest to, że łatwiej z Didim czy Kuşadası wykupić lotniczą wycieczkę do Stambułu niż objazd lokalnych antycznych miast.
Auto ma prawie pusty bak, w przeciwieństwie do sytuacji w Edirne, gdzie pożyczaliśmy i oddawaliśmy pojazd z pełnym bakiem, tutaj musimy szybko zatankować. Minusem jest też przymus kalkulowania, ile paliwa zużyjemy, bo inaczej przepłacimy za tankowanie. Znajdujemy stację Shell, na wylocie z Kuşadası w kierunku na Selçuk, i kupujemy 20 litrów oleju napędowego.
Przepakowujemy się w naszym hotelu i decydujemy na wycieczkę do Metropolis. Ciekawe, czy już słyszeliście o tym antycznym mieście? Prawdę pisząc, to my też dopiero niedawno dowiedzieliśmy się o jego istnieniu. Trzeba nadrobić zaległości. Kierunek - na północ, do miasteczka Torbalı, oddalonego o około 30 km od Selçuku. Jedziemy drogą krajową, nie wjeżdżamy na autostradę w Belevi, ruch na trasie jest znikomy. Natomiast naszą uwagę zwraca termometr w aucie. W pobliżu wybrzeża wskazywał może 32 stopnie Celsjusza, ale im bliżej do Torbalı, tym wskazania są wyższe. Blisko celu jest już 39 stopni! Tego nie wzięliśmy pod uwagę, decydując się na wyjazd.
W Torbalı skręcamy w boczne dróżki, bo Metropolis położone jest pomiędzy dwiema wsiami: Yeniköy i Özbey. Zresztą ruiny widać z daleka, rozciągnięte na dość stromym zboczu. Tylko ten skwar... Podjeżdżamy na pusty parking przy antycznym mieście, znajdujemy miejsce ze śladową ilością cienia i pakujemy do plecaka dużo wody oraz ciasteczka. Krucho natomiast z nakryciami głowy, bo zostawiliśmy czapeczki w hotelu. Na szczęście, w przebłysku geniuszu podróżniczego, zamiast czapeczek wzięliśmy myszy pluszowe.
Wykopaliska są przygotowane na przyjęcie turystów, są dwie osoby z obsługi - pan dozorca i pani sprzedawca. Okazuje się, że wstęp jest darmowy, otrzymujemy też broszurkę z planem miasta i trasą zwiedzania. Pan dozorca wyjaśnia nam, co gdzie jest, i że część obszaru jest obecnie niedostępna dla zwiedzających. Wszystko to wyłącznie po turecku, ale jakoś się orientujemy.
Według tablicy informacyjnej, nazwa Metropolis oznacza Miasto Bogini Matki. Metropolis zostało założone około 5 tysięcy lat temu, chociaż inne źródła wspominają o znaleziskach jeszcze dawniejszych z okresu neolitu. Na pewno obszar był zasiedlony w czasach Hetytów, kiedy to miasto nazywano Puranda. Na akropolu znaleziono nawet pieczęć z hieroglifami podobnymi do hetyckich, ale do tej pory nie udało się odczytać jej treści.
Najlepiej zachowane budowle Metropolis pochodzą jednak z czasów o wiele nam bliższych, czyli z okresu hellenistycznego i rzymskiego. W czasach hellenistycznych Metropolis było częścią Królestwa Pergamonu i wtedy to osiągnęło szczyt rozwoju gospodarczego i kulturalnego. Hellenistyczne pochodzenie ma teatr, stoa i buleuterion, a z czasów Rzymian zachowały się łaźnie górne i dolne, gimnazjum oraz latryna. Zamożność Metropolis wynikała nie tylko z bogactw tutejszej ziemi uprawnej, ale również, a może - przede wszystkim - z położenia na głównej drodze łączącej Efez ze Smyrną. Strabon wspominał też o znakomitych winach lokalnych.
W okresie Wschodniego Cesarstwa Rzymskiego, popularnie zwanego Bizancjum, miasto byo biskupstwem, ale stopniowo traciło na znaczeniu i zmniejszało zajmowany obszar. Świadczy o tym fakt, że gdy w XIV wieku (lub w XIII wieku, bo tablice informacyjne podają różne daty) wzniesiono nową linię murów obronnych, w pewnym punkcie przecięły one na dwie części buleuterion, co można zauważyć podczas zwiedzania. Podczas wizyty można też obejrzeć odkryte mozaiki, ale chwilowo nie ma wstępu do dolnych łaźni oraz do bizantyjskiego kościoła. Można za to wspiąć się na akropol, tylko jak to wykonać w takim upale?
W XV wieku tereny te opanowali Turcy, a Metropolis zostało opuszczone. Rozwinęło się wówczas niedalekie Torbalı. Pierwsze prace archeologiczne rozpoczął dopiero w 1972 roku profesor Recep Meriç, a systematyczne wykopaliska prowadzone są od 1989 roku. Jednym z ciekawszych odkryć, dokonanym w 1995 roku, jest pochodzące z czasów hellenistycznych marmurowe siedzisko dla honorowych gości w teatrze. Ma ono ozdobne nogi w kształcie nóg gryfów. Na miejscu wystawione są obecnie jego kopie, a żeby zobaczyć oryginał, trzeba się pofatygować do Muzeum Archeologicznego w Izmirze.
Decyzja zapada - zwiedzamy mimo żaru lejącego się z nieba. Głowy część ekipy zabezpiecza, robiąc sobie turbany z koszulek. Iza odmawia zastosowania tego rozwiązania, ale jej głowę chroni gęsta "czapa" z własnych włosów. Teren jest świetnie oznakowany kierunkowskazami, ścieżki są w wyśmienitym stanie, po drodze mijamy zaplecze sanitarne.
Pierwszy przystanek robimy przy domu z perystylem czyli wewnętrznym dziedzińcem. Według nieco wyblakłej tablicy informacyjnej odkopano go w 2008 roku. Jest też przedstawiony jego plan oraz usytuowanie względem innych znalezisk. Dom ten, z kwadratowym dziedzińcem o boku długości 10 metrów i basenem, należał do zamożnego mieszkańca miasta z czasów rzymskich.
Kolejny przystanek, w cieniu oliwki, podczas którego urządzamy myszom pluszowym sesję fotograficzną. Uzupełniamy też poziom płynów w organizmach.
Następny punkt programu to teatr, ten z replikami honorowych siedzisk. Znowu z pomocą spieszy nam tablica informacyjna, która wyjaśnia, że przed odkryciem przez archeologów był on całkowicie przykryty ziemią. To wspaniały przykład teatru z okresu wczesno-hellenistycznego. Niegdyś mógł pomieścić około 4000 widzów. Został przebudowany w okresie rzymskim, kiedy to orkestra została wyłożona płytami błękitno-białego marmuru. Obecny wygląd teatr zawdzięcza pracom renowacyjnym, ukończonym w 2001 roku. Doskonale widać różnicę przed i po renowacji, ponieważ część górna została pozostawiona w stanie, w jakim ją odkopano. Czy renowacja była udana? Według nas został tu osiągnięty nieco zbyt świeży i tchnący nowością efekt.
Tuż obok znajduje się hol z mozaikami, obecnie chronionymi w specjalnie wzniesionym budynku. Znalezione tu mozaiki przedstawiają Dionizosa i Ariadnę otoczonych przez inne postaci znane z mitów greckich oraz związane z tematyką czterech pór roku. Ponadto, postacie Kupidynów trzymają kielichy i maski teatralne. Ściany holu ozdobione zostały freskami. Bliskość teatru, powiązania z kultem Dionizosa oraz przedstawienia masek teatralnych sprawiły, że badacze sądzą, iż nie było to domostwo prywatne, lecz raczej miejsce spotkań publicznych, związanych z przedstawieniami teatralnymi. Co więcej, znaleziono tu ślady istnienia kuchni i spiżarni z pojemnikami na żywność, więc pewnie niegdyś odbywały się w tym holu wystawne uczty, a może nawet orgie.
Podchodzimy coraz wyżej do góry, ale do szczytu wzgórza jeszcze daleko. Widać już natomiast ładną panoramę na okoliczny krajobraz, nasycony intensywną zielenią.
Docieramy do miejsca, w którym mury bizantyjskie przecinają antyczny buleuterion. Same mury, jak doskonale widać, wzniesiono z intensywnym wykorzystaniem materiałów z wcześniejszych budowli.
Buleuterion, z II wieku p.n.e. był miejscem spotkań rady miejskiej. Ten zadaszony budynek miał plan zbliżony do kwadratu i mógł pomieścić 400 członków rady. Posągi tych dostojników znaleziono zresztą podczas wykopalisk w pobliżu oraz pod murami obronnymi. Ponownie, aby je zobaczyć, konieczna jest wycieczka do Izmiru.
Pozostaje kwestia zdobycia akropolu Metropolis - podejmuje się tego męska część ekipy, podczas gdy żeńska nieco odsapuje w cieniu murów, a potem przeczesuje teren obwarowań. Są tu przygotowane dla zwiedzających ławeczki, niestety, w pełnym słońcu. Na akropolu stała niegdyś świątynia Aresa, boga wojny, w rzymskiej wersji zwanego Marsem. O istnieniu tej świątyni świadczą leżące tu bębny kolumn ze stosownymi inskrypcjami.
Gdy łączymy się ponownie w jedną ekipę, wspólnie zwiedzamy widokową stoę, świetnie zachowane górne łaźnie z okresu rzymskiego oraz latryny. Owe antyczne toalety, których wygląd większość turystów zna z Efezu, w przypadku Metropolis zostały zrekonstruowane i dodano im drewniane siedziska. Czyż to nie fascynujące, jak starożytni obywatele Imperium Rzymskiego mogli swobodnie korzystać z takich przybytków, siadając tuż obok siebie, pupa w pupę? Przy okazji warto dodać, że najprawdopodobniej podcierali się gąbkami na patyku, również współdzielonymi. Co prawda, gąbki te dezynfekowano octem po użyciu, ale jakoś trudno to sobie wyobrazić w praktyce. No i w końcu, może te informacje rzucą nieco inne światło na te słowa z Ewangelii Świętego Jana: "Następnie Jezus, świadomy, że się już wszystko wykonało, powiedział: Chcę pić. I tak wypełniły się słowa Pisma. Stało tam zaś naczynie pełne winnego octu. Owinęli zatem hizop gąbką nasączoną winnym octem i podali Mu do ust. A gdy Jezus spróbował octu, powiedział: Wykonało się! Po czym skłonił głowę i oddał ducha." Są też inne, dość sensacyjne interpretacje tego fragmentu Biblii, ale jeżeli kogoś to interesuje, to sobie je z łatwością wyszuka w otchłaniach internetu.
Pora wracać do samochodu. W drodze powrotnej przez Metropolis mijamy lapidarium, w którym zgromadzono fragmenty architektoniczne, inskrypcje, kapitele kolumn. Jest nawet płyta nagrobna z wyraźnym krzyżem. Idziemy na skróty, nie szerokim wybrukowanym chodnikiem, tylko wąską ścieżynką przez zarośla i docieramy na parking.
Czeka nas zrewidowanie planów podróżniczych - w pobliżu znajdować ma się jeszcze tzw. relief hetycki z Torbalı. Jednak to "pobliże" czyli 14 kilometrów po wiejskich drogach oraz nieustający żar lejący się z nieba skłaniają nas do rezygnacji z poszukiwań tego obiektu. Po powrocie z wyprawy okazało się zresztą, że jechalibyśmy tam na próżno - ten obiekt został przeniesiony do Muzeum Archeologicznego w Izmirze. Został odkryty w 2007 roku, a przedstawia postać mężczyzny trzymającego włócznię i niosącego łuk. Zachowała się z niego tylko dolna część, wysoka na około 1,30 metra. Jakoś często przewija się przez ten odcinek relacji to izmirskie muzeum - a my chwilowo ominęliśmy Izmir w naszej wędrówce, ciekawe czy uda nam się to narobić?
Wracamy na główną trasę D550 i wpadamy na pomysł, żeby znaleźć w Torbalı jakieś centrum handlowe, bo potrzebujemy zaopatrzyć się w jedzenie, picie, no i ciągle wypływa kwestia braku spodni dla Stasia. Ku naszemu zaskoczeniu, przejeżdżamy całe miasto tam i z powrotem, bezskutecznie wypatrując większego sklepu. Używamy zarówno własnych oczu, jak i nawigacji w telefonach, ale niczego nie znajdujemy. W ogóle to Torbalı wygląda jak noclegownia dla Izmiru, prawie same bloki mieszkalne wzdłuż drogi i tyle. Zaskakujące to nieco, bo liczyliśmy na znacznie ciekawsze spostrzeżenia, zwłaszcza, że miasto jest spore, ma około 130 tysięcy mieszkańców, w porównaniu z malutkim Selçukiem, który liczy sobie zaledwie 30 tysięcy dusz.
Rezygnujemy z poszukiwań i zawracamy w kierunku na Selçuk. Po drodze robimy jeszcze jeden postój, przy Mauzoleum Belevi. Dzieciaki wypoczywają, a dorosła część ekipy pokonuje dziurawe ogrodzenie i gęste zarośla, żeby ponownie przyjrzeć się tej niezwykłej i nieco tajemniczej budowli. Wciąż nie jest pewne, kto został w niej pochowany. Tym razem penetrujemy wszystkie zakamarki, obchodząc mauzoleum dookoła. Najciekawszy jest dla nas widok komory grobowej, niewidocznej od strony drogi. Szkoda, że to miejsce jest porzucone przez badaczy i powoli niszczeje, rozsadzane przez wszędobylską roślinność. Setkę zdjęć później wracamy do auta i jedziemy już do Selçuku.
Po ochłonięciu i odświeżeniu się zjadamy lunch w Petek Çöp Şiş, nieopodal Muzeum Efeskiego. Jednak to zdecydowanie lepsza restauracja od tej, w której stołowaliśmy się poprzedniego dnia. Mamy też plan, żeby skorzystać w niej z dostępu do internetu, bo w hotelu nam się nie udało podłączyć do sieci, ale obsługa mówi, że u nich też nie działa - chyba jest to awaria na skalę miasteczka. Zamawiamy köfte, çöp şiş oraz zupę z soczewicy dla Toli, która rzadko jada dania mięsne. W ramach zamówienia dostajemy też przystawki: sałatkę z marchwi i czerwonej kapusty, smażoną cebulę, marynowaną ostrą paprykę oraz kiszone ogórki. Jest też oczywiście koszyk pieczywa. Porcja köfte zawiera 10 sztuk tych kotlecików - dla porównania, w restauracji Hanzade, przy zbliżonej cenie tych kotlecików w porcji było tylko sześć. Porcja szaszłyczków typu çöp şiş to również 10 sztuk. Najadamy się w satysfakcjonującym stopniu i zastanawiamy, co zrobić z resztą popołudnia, ponieważ dopiero dochodzi godzina 17.
Zapada szybka decyzja - trzeba zobaczyć Efez w popołudniowo-wieczornej odsłonie. Dzieciaki decydują się na pozostanie w hotelu i odmóżdżanie przy telewizji. Dorosła część ekipy ładuje się do samochodu i podjeżdża pod górne wejście na teren Efezu, z parkingu widać nawet złoty pomnik Marii matki Jezusa, stojący przy wjeździe do Meryemana. Jeszcze przed pokonaniem kas biletowych zza ogrodzenia oglądamy tzw. Grób Św. Łukasza, który w rzeczywistości jest fontanną z II wieku n.e. Oryginalnie budynek składał się z okrągłego podium, na którym wspierało się 16 kolumn, otaczających zbiornik z wodą. Skąd wzięło się mylne powiązanie budowli ze św. Łukaszem? Otóż około 500 roku budynek fontanny przekształcono w kościół z kryptą. Na podstawie licznych grobów znajdujących się w sąsiedztwie budowli, jak również monet i ceramiki, badacze ustalili, że kościół służył wiernym aż do XIII lub nawet XIV wieku.
W XIX wieku badacze dostrzegli na pilastrze stojącym przy południowym wejściu do krypty relief przedstawiający woła oraz krzyż. Ponieważ wół jest jednym z atrybutów św. Łukasza, budowlę uznano za jego grób. Zupełnie przy tym ignorowano fakt, że św. Łukasz zmarł (lub zginął śmiercią męczeńską) w Grecji kontynentalnej, a jego grób miał się znajdować w Tebach, o czym wspominał już w XIV wieku grecki historyk Nikephoros Kallistos Xanthopoulos. Grób ten był zresztą pusty, bo relikwie świętego przeniesiono w IV wieku do Konstantynopola.
Wchodzimy na teren Efezu bez opóźnień, bo nie ma wcale kolejki po bilety. Dochodzi godzina 18, więc mamy 1,5 godziny czasu, potem zamykają teren (kasy godzinę wcześniej, więc dobrze że zdążyliśmy zdobyć bilety). Szkoda, że Efez tak wcześnie zamyka swe bramy, bo o tej porze roku jeszcze z godzinkę by można zwiedzać w świetle słonecznym. Co ciekawe i zdumiewające, podczas tej wizyty zauważymy, że po nas weszła jeszcze cała grupa zorganizowana z przewodnikiem na czele i żwawo przemaszerowała przez cały Efez - czego mogli się podczas tej błyskawicznej przebieżki dowiedzieć i ile z tego zapamiętali, to już zupełnie inna historia.
Naszym celem jest eksploracja terenu wokół Górnej (Państwowej) Agory Efezu. Tak się do tej pory układało, że zaczynaliśmy zwiedzanie od dolnego wejścia, więc w okolicach tej agory byliśmy już zbyt zmęczeni, żeby poświęcić jej wystarczająco dużo uwagi i wykrzesać potrzebny entuzjazm badawczy. Iza ma też do sprawdzenia kilka faktów, które są potrzebne do spisania nowej wersji przewodnika po Efezie.
Już w okolicy Łaźni przy Agorze rozdzielamy się: Jarek pędzi fotografować buleuterion, a Iza kieruje się na południe, wytyczonym drewnianym podestem, gdzie skrywa się rzadko odwiedzana przez turystów ścieżka wiodąca prosto do Południowej Drogi do Bramy Magnezyjskiej. Droga ta biegnie wzdłuż południowego boku Agory Politycznej, a tuż przy niej stoi monumentalna fontanna, jedna z wielu w Efezie, ale w tym przypadku - bezimienna. Droga ciągle jest wyłożona antycznymi kamiennymi płytami, a na niektórych z nich wyryto starożytne plansze do gier. Wzdłuż drogi stoją też kolumny, zapewne spionizowane przez archeologów.
Późnym popołudniem Efez jest czarujący, prawie pusty, zwłaszcza od strony Agory Państwowej, piękne światło zachęca do strzelania mnóstwa zdjęć. Myszkujemy, zaglądamy, analizujemy układ ulic i placów, co bardzo wygodnie można zrobić z tarasu widokowego nad Placem Domicjana. Powoli wędrujemy w kierunku Biblioteki Celsusa, a im bliżej do tego obiektu, tym więcej zwiedzających. Oglądamy odświeżoną Fontannę Domicjana i przechodzimy przez Bramę Herkulesa.
Zaczynamy podejście Ulicą Kuretów, przy okazji bulwersujemy się widokiem tureckiej rodziny, która pomimo zakazu wchodzi do Świątyni Hadriana. Nawet im mówimy, że to jest zakazane, ale oni te zakazy mają gdzieś głęboko wsadzone. Z tą świątynią to nie jest do końca pewne, czy faktycznie była zadedykowana Hadrianowi. Przecież to malutki budynek, a Hadrian miał raczej mocno rozbudowane ego i taki brak szacunku pewnie by mu się nie spodobał. Badacze co chwilę przedstawiają nowe teorie związane z faktycznym miejscem kultu cesarskiego, ale nazwa się już utarła.
Przed Biblioteką Celsusa, na Placu Triodos (czyli Trzech Dróg, które się z niego rozchodzą), kłębi się tłum. Niestety jedna z tych trzech dróg, prowadząca do tzw. Świątyni Serapisa, jest zamknięta dla zwiedzających. Z tą świątynią to znowu nie wiadomo, czy faktycznie czczono tam to synkretyczne hellenistyczno-egipskie bóstwo, ale ponownie, nazwa się utarła. W ogóle w Efezie okazuje się, że jak się nieco bliżej przyjrzeć i więcej poczytać na ten temat, to więcej widać niepewności, braku informacji, kontrowersji, niż przy pobieżnej lekturze tablic informacyjnych czy wysłuchaniu bajań niektórych przewodników.
Szkoda tylko, że tak wiele sekcji antycznego miasta jest wyłączonych z ruchu turystycznego. Co chwilę widać przeciągnięte wzdłuż uliczek linki z zakazem wstępu, a chętnie byśmy pobuszowali po zakamarkach miasta. Nie dziwią nas jednak te zakazy, przy takiej masie zwiedzających trudno by było dopilnować, żeby wszystkiego nie stratowali.
Wracamy w okolice Agory Państwowej i rozsiadamy się w buleuterionie, ciesząc się samotnością we dwoje. Kasy biletowe są już zamknięte, i w Efezie coraz mniej jest ludzi. Niskie słońce maluje antyczne budowle na złocisty kolor. Już czas wracać do hotelu, niestety.
Wieczorową porą znowu wszyscy zażywamy kąpieli w basenie. Nieoczekiwanie zjawia się jednak pan z obsługi hotelowej z workiem z podejrzaną zawartością, oznajmia, że basem jest zamknięty i wsypuje do wody jakiś biały proszek. Ledwo zdążyliśmy wyskoczyć przed tą dezynfekcją!
Dzień 17, 10.07.2019, Aydın i Acharaca
Gdybyśmy mieli nadawać tytuł każdemu dniu tej relacji, to dzień 17 zapewne nazwalibyśmy "Najgorętszym dniem wyprawy". Zaczynamy go jednak spokojnie, podczas gdy reszta ekipy słodko śpi, Iza zrywa się o świcie i o 6:30 wyrusza na pieszy obchód Selçuku.
Spacer zaczyna się od zajrzenia w okolice meczetu İsabey, ale niestety brama jest zamknięta, być może z uwagi na wczesną porę dnia. Jedyny minaret tego meczetu jest obecnie w renowacji, solidnie obudowany drewnianym rusztowaniem. Obchodzę dookoła mur otaczający dziedziniec meczetu i robię fotografie przez otwory w nim wykute. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się obejść dookoła tego meczetu, z tyłu są nieodrestaurowane fragmenty oraz, niestety, graffiti.
Później przechodzę obok Bazyliki Świętego Jana i moją uwagę zwraca całkiem zadbany ogród różany. Ktoś musi się tu przykładać do pracy. Zresztą już za chwilę poznaję tego ktosia - pan ogrodnik uprzejmie mnie pozdrawia. Chwilę później grzecznie kłania mi się też miejscowy menel - cóż za czarujące miasteczko! Mijam meczet Alpaslan i wejście na teren bazyliki, za którym skręcam w uliczkę nr 2013, wiodącą wzdłuż terenu bazyliki w kierunku twierdzy. Niestety, uliczka okazuje się być ślepa i muszę zawrócić. Przy okazji oglądam mur okalający ten teren, z wyraźnie widocznymi wbudowanymi bębnami kolumn. Ciekawe, skąd je pozyskano? Oczywiście, że wiadomo - z pobliskiego Artemizjonu - niegdyś jednego z Siedmiu Cudów Świata przecież prawie nic się nie zachowało. W murze widać też inne "recyklingowane" fragmenty antycznej architektury.
W tej okolicy Selçuk wygląda bardzo ładnie, wczoraj cieszyliśmy się zachodzącym słońcem w Efezie, a dzisiaj - korzystam z niskiego światła wschodzącego słoneczka. Schodzę do centrum drewnianymi podestami przy cysternie i akwedukcie, na którym stoją zbudzone już bociany.
Tuż przy skrzyżowaniu ulic Świętego Jana i Atatürka, głównej arterii komunikacyjnej miasteczka, stoi meczet Akıncılar, zbudowany w XIV wieku. Jego masywny minaret kontrastuje ze skromnymi wymiarami budynku, którego sala modlitewna ma plan kwadratu o boku zaledwie 4,5 metra długości. Ściany meczetu wzniesiono z naprzemiennie układanych bloków kamiennych i cegieł.
Tuż za meczetem zaczyna się strefa piesza, przynajmniej w teorii, bo w Turcji oznacza to jedynie, że natężenie ruchu zmotoryzowanego jest nieco niższe. Alejkę zacienia gąszcz krzewów, uformowanych w łuk. Są tu sklepy z pamiątkami i restuaracje typu "pod turystów".
Przy skrzyżowaniu ulicek nr 2003 i 2004 napotykam na ciekawy gmach, który według tabliczki przy wejściu jest siedzibą Zarządu Stanowiska Archeologicznego Efez oraz Centrum Kolektywnej Pamięci o Efezie. Czym się te organizacje zajmują, tego nie udaje mi się stwierdzić - godzina otwarcia instytucji to 10. Szkoda, bo przed wejściem znajduje się sporo fragmentów architektonicznych z dawnych czasów. Jest też informacja, że wstęp jest darmowy. Po powrocie z wyprawy doszperałam się do wiadomości, że to centrum otwarto po wpisaniu Efezu na Listę UNESCO i że zbierają się w nim zarządcy stanowiska archeologicznego. Przed budynkiem widać niskie filary akweduktu, którego lepiej zachowane odcinki leżą na wschód i na zachód od tego miejsca.
Docieram do okolic dworca kolejowego i znowu podziwiam bociany na akwedukcie. Potem docieram do kolejnego meczetu, tym razem całkiem nowego, bo z 1955 roku, noszącego nazwę Tahsinağa. Sam budynek nie jest zbyt ładny, ale ma imponujących rozmiarów fontannę ablucyjną. Mijam też obejrzane już wcześniej obiekty: Meczet Kuba i Mauzoleum Şehabeddina Sivasi, ale tym razem zaglądam za róg, gdzie przy ulicy stoi kolejny zabytkowy obiekt. To Meczet Aydınoğlu, znowu z XIV wieku. To skromna budowla o niewielkich wymiarach i bez minaretu. Ściany są ceglano-kamienne, a dach - przykryty czerwonymi dachówkami. Niestety, wejście szpeci brzydka plastikowo-aluminiowa przybudówka.
Czy macie już dosyć czytania o zabytkowych meczecikach z XIV wieku? Ich obfitość w Selçuku była głównym powodem, dla którego ten poranny spacer zrobiłam sobie na własną rękę. Trzeba było zdobyć zdjęcia i informacje do przewodnika, a wiedziałam, że po trzecim czy czwartym obiekcie tego typu wśród reszty ekipy wybuchnie bunt na Bounty. A to jeszcze nie koniec mojego porannego spaceru.
Przy rondzie zlokalizowanym tuż obok dworca dolmuszy zaglądam do zabytkowego mauzoleum, ale w środku jest ciemno, więc wiele nie dostrzegam. Wchodzę w biegnącą przed Muzeum Efeskim Uğur Mumcu Sevgi Yolu czyli Uliczkę Miłości Uğura Mumcu. Przy uliczce stoi poświęcony temu dziennikarzowi pomnik, na którym wypisane jest jego przesłanie - po turecku i po angielsku. Uğur Mumcu był reporterem pracującym w dzienniku Cumhuriyet, który zginął w zamachu bombowym w samochodzie przed własnym domem w Ankarze w 1993 roku.
Dlaczego go zamordowano? Otóż prowadził właśnie śledztwo dziennikarskie, którego celem było wyjaśnienie, w jak sposób 100 tysięcy sztuk broni palnej należących do Armii Tureckiej znalazło się w posiadaniu niejakiego Jalala Talabani, jednego z przywódców kurdyjskich w północnym Iraku. Został on zresztą później prezydentem Iraku, którą to funkcję sprawował od 2005 do 2014 roku. Na tym nie koniec afery, ponieważ 25 dni po śmierci Uğura Mumcu, w wypadku lotniczym zginął generał Eşref Bitlis, który również badał kwestię tej broni. Około dwóch tygodni przed śmiercią Uğur Mumcu ogłosił w gazecie Cumhuriyet, że wkrótce wyda książkę, w której ujawni powiązania organizacji kurdyjskich z agencjami wywiadu.
Wszystko to brzmi bardzo podejrzanie, a na dodatek teorie spiskowe dotyczące polityki to ulubiony temat tureckich dyskusji. Dlatego nie ma nawet sensu wchodzić głębiej w dociekania, kto stał za tymi zamachami. Na samej Wikipedii jest podanych pięć różnych hipotez: od tzw. Głębokiego Państwa, przez CIA, aż po MOSSAD.
Wracajmy więc do porannego spaceru. Przy jego okazji wyjaśniam sobie, gdzie zniknęły nagrobki gladiatorów, które kiedyś posiadały specjalną galerię w Muzeum Efeskim. Podczas ubiegłorocznej wizyty w tej placówce, która została gruntownie odnowiona, odnotowaliśmy, że tej wystawy z gladiatorami już nie ma. Ich nagrobki stoją teraz przed muzeum, zupełnie niezabezpieczone przed wpływem pogody oraz przed wandalami. Martwię się o nie, wspominając zwandalizowaną wystawę nagrobków i sarkofagów w Erdek.
Przy okazji chcę też sprawdzić godziny otwarcia samego muzeum, ale wychodzi z tego niezły paradoks. Otóż informacje dla gości muzealnych znajdują się za zamkniętą bramą, więc ich nie widać, gdy placówka jest nieczynna. Zaraz, zaraz, przecież można to sprawdzić w internecie, zakrzykną pewnie niektórzy z Czytelników. Owszem, można, ale nawet w przypadku Efezu godziny otwarcia podawane na oficjalnej stronie tureckich placówek muzealnych różnią się od tych, które są umieszczone przy kasach biletowych.
Nieco dalej, również przy ulicy Uğur Mumcu Sevgi Yolu, stoi kolejny zabytkowy meczet - İshak Bey Camii, i znowu z XIV wieku. Wolnostojący ceglany minaret tego meczetu sprawia dość masywne wrażenie, ale warto też zwrócić uwagę na znajdującą się w jego podstawie fontannę. Jej ozdobny front oraz zbiornik na wodę mają bez wątpienia pochodzenie antyczne, na zbiorniku jest nawet wyryta inskrypcja w języku greckim. Podobno pochodzą z Bazyliki Św. Jana, ale tej informacji nie udało mi się jeszcze potwierdzić na 100%. Wygląd samego meczetu jest wynikiem renowacji przeprowadzonej w latach 2005-2006, w efekcie czego budynek zupełnie stracił swój charakter, katastrofalny efekt wizualny potęguje purpurowa markiza nad wejściem. Markizę dodano zresztą później, pewnie była to inicjatywa oddolna, mająca zapewnić wiernym ochronę przed słońcem czy deszczem. Na zdjęciach z 2008 roku jeszcze jej nie widać.
Nieopodal meczetu działa biuro nieruchomości czyli po turecku "emlak". Nie jest to jednak taki zwykły emlak, tylko mający jakieś nadprzyrodzone kontakty, bo jego nazwa to Biuro Nieruchomości Maryi Dziewicy (Virgin Mary Real Estate). Ciekawe, czy każda sprzedaż jest pobłogosławiona odgórnie?
Wracam w kierunku ronda i obieram kurs wzdłuż Bulwaru Dr. Sabri Yayla. Nazwa tej drogi pochodzi od pierwszego burmistrza Selçuku, który pełnił tę funkcję bardzo krótko, w latach 1942-1943, ale zdążył zapisać się chlubnie na kartach historii miasteczka zasadzeniem drzew wzdłuż bulwaru. Dzięki niemu osoby pragnące dotrzeć z centrum miasteczka do Efezu na piechotę lub na rowerze mogą odbyć przyjemną przechadzkę czy też przejażdżkę szeroką, ocienioną aleją.
Już z ronda widać ładnie odnowiony bdynek łaźni seldżuckich, niestety zamknięty, podobno z uwagi na "kwestie polityczne". Na jej dachu też mieszka bociania rodzina, a pod murem leży sporych rozmiarów pitos - naczynie gliniane jeszcze w XIX wieku wykorzystywane do przechowywania żywności. Nie wiadomo, jak stary jest ten garniec przy łaźni, ale stanowi ciekawy akcent podczas zwiedzania.
Zasadniczo mam już zamiar wracać do hotelu, bo zbliża się pora śniadania, a spacer zaostrzył apetyt. Jednak po drugiej stronie bulwaru kusi mnie i wzywa jeszcze jeden zabytkowy meczecik. Nie można go przecież tak zignorować! Przedostaję się przez ulicę i z bliska oglądam Karakol Yanı Cami. Dobrze, że go nie pominęłam, ma w sąsiedztwie zabytkową fontannę i spory cmentarz wśród drzew oliwnych, nastrajający do chwili zadumy. Data budowy meczetu? No, przecież wiadomo, że XIV wiek. Widać, że też niedawno przeszedł renowację, ale miał przy tym szczęście - brak kolorowej markizy czy plastikowej przybudówki. Jest za to wsparty na filarach stylowy przedsionek i minaret, z którego wyglądu wnioskuję, że dobudowany znacznie później.
Wracam do hotelu ulicą Kallingera. Ów Anton Kallinger-Prskawetz to kolejna zasłużona dla Selçuku postać. Kallinger z własnej kieszeni wyłożył większość środków potrzebnych do zrekonstruowania Biblioteki Celsusa w Efezie, jak również stojącej tuż obok Bramy Mazeusa i Mithrydatesa.
Jarek w skróconej relacji spisanej wieczorem tego samego dnia mój spacer podsumował krótko: "Zajmuje jej to około godziny." Przygotowanie tej części relacji zajęło mi zdecydowanie więcej czasu, przyznaję.
Wracam punktualnie o godzinie 8 i zaraz wybieramy się na śniadanie na dachu. Znowu podają menemen, który zjadam z apetytem. Dzieciaki wolą płatki śniadaniowe z mlekiem. Mamy dziś w planie dłuższą wycieczkę samochodową do Aydınu. Po drodze próbujemy znaleźć Akwedukt Sextiliusa Pollio, podobno znajdujący się tuż przy drodze do miejscowości Çamlık. Ciężko zatrzymać na tym odcinku samochód, brak szerokiego pobocza i zakręty. Udaje się w końcu zatrzymać w pobliżu miejsca, gdzie ta budowla ma stać, ale niczego nie wypatrujemy w gęstych krzakach.
Dla porządku i informacji, ten akwedukt był elementem jednego z trzech systemów doprowadzania wody do Efezu. System ten, wzniesiony był za Cesarza Oktawiana Augusta, podczas gdy gubernatorem prowincji Azja był właśnie Gaius Sextilius Pollio. System niegdyś nazywano Throessitica, a obecnie określa się go dwiema nazwami: Derbentdere lub Marnas. Był stosunkowo krótki, bo mierzył zaledwie 7 km długości. Akwedukt Sextiliusa Pollio to najlepiej zachowany fragment systemu, wysoki na 16 metrów.
Przy wjeździe do Aydınu odnotowujemy kierunkowskaz do Muzeum Matematyki imienia Talesa. Trochę nas kusi sprawdzenie, co się pod tą nazwą kryje, ale zostawiamy to sobie do przemyślenia na później. Później, od razu dodam, nie mieliśmy już siły ani ochoty, więc też sobie odpuściliśmy. W sumie dobrze się stało, bo z informacji na bardzo ładnej stronie tego muzeum [http://www.talesmatematikmuzesi.com] wynika, że wizyty trzeba wcześniej umawiać telefonicznie, a dla osób indywidualnych przewidziana jest zaledwie jedna godzina dziennie.
W Aydınie kolejna porażka - nie udaje nam się zwiedzić antycznego Tralles, miejsca urodzin Antemiusza, znanego greckiego architekta działającego na przełomie V i VI wieku n.e., głównie w Konstantynopolu. Jego najsłynniejszym dziełem, wykonanym we współpracy z Izydorem z Miletu, był Kościół Mądrości Bożej czyli Hagia Sophia. Na tym jednak nie koniec jego zasług, bo do przypisywanych mu zlecień należą także: budowa kościoła św. Sergiusza i Bachusa, rekonstrukcja kościoła Świętych Apostołów oraz naprawa Cysterny Filoksenosa (czyli Cysterny 1001 Kolumn).
Z tym Tralles to przyznaję, że mam kłopot z wyjaśnieniem, czemu nam się nie udało. Podjechaliśmy pod stanowisko archeologiczne kierując się zarówno wskazaniami wyglądających na świeże brązowych kierunkowskazów, jak i wskazaniami nawigacji w telefonie. Na miejscu zastaliśmy zamkniętą bramę i pustą budkę. Na bramie wisiały dwie tablice, z których pierwsza, podpisana przez Zarząd Kultury i Turystyki, podawała godziny otwarcia antycznego Tralles. Według niej, od godziny brama powinna stać przed nami otworem, no ale nie stała, jak widać na załączonym zdjęciu. Być może bylibyśmy skłonni zignorować te oficjalne godziny i przejść obok bramy, gdzie spokojnie byśmy się zmieścili, ale powstrzymała nas od tego druga tablica, do umieszczenia której przyznawała się dla odmiany turecka armia. Według niej, był to teren wojskowy, a wstęp był zabroniony. Chęć przeżycia i uniknięcia aresztowania skłoniła nas do rezygnacji ze sforsowania bramki na dziko. Mówi się trudno, ale po powrocie stwierdziliśmy, że sporo osób Tralles zwiedziło bez problemu i zrobiło zdjęcia imponujących antycznych budowli. Trzeba kiedyś wrócić i jeszcze raz spróbować.
Tymczasem decydujemy się na objazd tego terenu wojskowego w nadziei na wypatrzenie śladów zabytków. Widzimy jedną budowlę, z daleka na wzgórzu. W ogóle to współczesny Aydın bardzo szybko przechodzi w dziki krajobraz wzgórz poprzecinanych wąwozami.
Wracam do miasta i kierujemy się do Muzeum Archaeologicznego, które jest położone obok centrum handlowego Forum Aydın. Po drodze trafiamy na kantor i wymieniamy euro na liry po niezłym kursie 6,35. Parkujemy przy centrum handlowym i przez jego teren idziemy do muzeum. Jest bardzo ładnie zorganizowane, nie za duże i nie za małe, i można się dużo dowiedzieć, bo są tu wystawione znaleziska z całej prowincji. Oznacza to, że znajdują się w nim eksponaty z Afrodyzji, Alindy, Alabandy, Didymy, Magnezji, Miletu, Priene, no i z samego Tralles.
Są też eksponaty ze stanowiska Kadıkalesi położonego przy Kuşadası, z których szczególnie zaskakująca jest hetycka figurka. Cieszy nas też obecność znalezisk ze stanowiska Tepecik Höyük, które darzymy szczególnym sentymentem. Odrębne sekcje poświęcone są: rekonstrukcji archaicznej świątyni z Panionion, mozaikom z Orthosia (Yenipazar), wykopaliskom ratunkowym, eksponatom kamiennym oraz monetom.
Potem idziemy na zakupy i udaje nam się w końcu kupić spodnie dla Stasia, nawet dwie pary, w LC Waikiki. W Migrosie kupujemy burnusy dla 3/4 ekipy czyli bawełniane szmatki mające służyć w intencji producenta jako obrusy, o wymiarach 200x180 cm, po 26 TL sztuka. Zamierzamy je wykorzystać dla ochrony przed słońcem. Iza nie kupuje, bo twierdzi, że nie potrzebuje.
Z Aydınu chcemy pojechać do Nysy, ale po drodze dostrzegamy brązowy kierunkowskaz na Acharaca i w ostatnim momencie skręcamy w lewo. Po chwili Iza stwierdza, że już wie o co chodzi i wyjaśnia nam, że jedziemy do sanktuarium Kory i Plutona. Wspominała o tym miejscu w artykule o Plutonium w Hierapolis, a skojarzenie przychodzi szybko, bo po drodze mijamy kierunkowskazy do elektrowni geotermalnej.
Acharaca była miejscem, w którym w czasch antycznych znajdowała się bardzo rzadka odmiana świątyni - była ona poświęcona Plutonowi (znanemu też jako Hades), bogowi podziemi i świata zmarłych. Jego żoną była oprowadzona córka bogini Demeter, Kora, która w podziemnym świecie przybierała imię Persefona. Antyczny geograf, Strabon, powiada, że w świątyni Plutona czyli Plutonium oraz w jaskini znanej jako Charonium (od przewoźnika przez rzekę Styks, Charona) odbywały się różne rytuały. Działała wyrocznia, a chorzy byli uzdrawiani za pośrednictwem kapłanów.
Z antycznej Acharaca zachowały się po dziś dzień ruiny dużej świątyni w porządku doryckim. Widzimy też, łukowate sklepienia - może podbudowę świątyni, a może - wejście do Charonium? Niestety są zakratowane i służą jako składzik dla archeologów. Zwiedzamy i fotografujemy, ale na szczęście teren nie jest rozległy, bo upał coraz bardziej daje się nam we znaki. Jarek, Staś i Tola lansują się w nowych okryciach głowy, a Iza poci się w starej czapce z daszkiem.
Ze względu na upał postanawiamy porzucić plan zwiedzenia Nysy i zawracamy w kierunku wybrzeża. W drodze powrotnej znowu jedziemy do centrum handlowego w Aydınie. Kupujemy Izie "burnus", a przy okazji kupujemy whiskey dla Glenna z Didymy, który podczas naszej wizyty będzie obchodzić urodziny.
W drodze powrotnej podniesiona zostaje kwestia posiłku. Wychodzi na to, że mamy ochotę na coś z Bima, a dokładnie çiğ köfte i barbunya (fasolka) z tuńczykiem i kukurydzą. Robimy więc stosowne zakupy w Selçuku i jedziemy do hotelu. Przygotowanie uczty trochę nam zajmuje, ale wszyscy są zadowoleni. Wygląda na to, że za 65 TL można kupić jedzenia i picia dla czterech osób na dwa dni.
Po obiedzie ogłaszamy strajk i nigdzie nie idziemy. Nawet Iza się poddaje i ogląda kreskówki o myszach po turecku, zamiast ponownie odwiedzić Muzeum Efeskie. Trochę pływamy w basenie, trochę omawiany plany na najbliższe dni. Wychodzi na to, że następnego dnia pojedziemy do Prieny. Mamy też w końcu po dwóch dniach przerwy dostęp do internetu, więc Iza pisze wiadomość do Glenna, że przybędziemy do niego w piątek około południa. Obserwujemy też jaskółki, których gniazdo znajduje się we framudze drzwi do pokoju naprzeciwko naszego. Nikt nie śmie ich tknąć, tylko podkładane są gazety, żeby wypróżniały się na nie, a nie na posadzkę. Małe jaskółczątka są już nieźle wykarmione i pewnie za parę dni wyruszą w świat.
Dzień 18, 11.07.2019, Priene i Efez
Dzisiaj ruszamy do Priene, wstępny plan zakłada wspięcie się na jej akropol, tak jak to kiedyś opisała pewna blogerka na Turcji w Sandałach. Postanawiamy pojechać przez góry, żeby urozmaicić sobie przejazd. Pogoda jest zaskakująco różna od wczorajszej - jest pochmurno i nawet spada kilka kropel deszczu.
Nadarza się okazja ponownego poszukania akweduktu Sextiliusa Pollio. Parkujemy na odgrodzonym barierkami fragmencie drogi i szybko przechodzimy na jej drugą stronę. Ustawiamy się dokładnie zgodnie z wytycznymi nawigacji i tym razem udaje się nam akweduukt zobaczyć. Trzeba się wspiąć na barierkę i wytężyć wzrok, wtedy widać go w zaroślach znacznie poniżej poziomu drogi.
Ten objazd trasą przez góry okazuje się kiepskim pomysłem, pojawia się objazd objazdu i wertepy, stwierdzamy więc, że w tym tempie nigdy do Priene nie dotrzemy. Zjeżdżamy z gór do Kuşadası i grzecznie jedziemy główną drogą, przez Söke. W Söke zresztą trochę się gubimy i zamiast objechać je obwodnicą, wbijamy się w samo centrum.
Przed godziną 10 docieramy w końcu do Priene. Wędrówkę zaczynamy o 9:53, a kończymy równo trzy godziny później. Na szczęście aura nam sprzyja i nie ma dziś upału, wspominamy poprzednią wizytę, w 2012 roku, kiedy nie daliśmy obejść całego obszaru, z powodu upału oraz wycieńczenia.
Niestety, plan wspinaczki na akropol szybko upada. Wcześniej wyszukaliśmy na mapach i zdjęciach satelitarnych miejsce, gdzie powinna zaczynać się ścieżka w górę - nad teatrem. Ścieżka być może i tam jest, ledwo widoczna, za to wyraźnie widać zakaz wstępu i ostrzeżenie, że łamiąc go, ryzykuje się życiem. Faktycznie, nawet z daleka widać, jak stroma by to była wspinaczka.
Korzystamy za to z okazji i obchodzimy Priene dosyć dokładnie. Zaczynamy od teatru, który oglądamy z góry i z dołu, a potem przemieszczamy się w okolicę Świątyni Ateny. Przy świątyni są nawet jacyś inny turyści, ale w Priene jest ogólnie mało zwiedzających. W sumie nic dziwnego, skoro miejscowe biura podróży nie ogranizują tu regularnych wycieczek. Świątynia Ateny to najbardziej charakterystyczny obiekt w Priene, robimy sporo zdjęć, także rozległej równiny rozciągającej się na południe - to efekt działania rzeki Meander.
Dyskutujemy o rekonstrukcji świątyni i o tym, że jej kolumn są obecnie niższe niż były oryginalnie, ponieważ przy ich odbudowie popełniono błąd. Odkrywamy też zakratowaną dziurę z ziemi, tuż przed świątynią. Okazuje się, że to wykop sondażowy niemieckich archeologów z końca XIX wieku, który odsłonił fragmenty podbudowy świątyni. To dla nas nowość, bo wykop ten oczyszczono i odsłonięto w 2013 roku, czyli rok po naszej poprzedniej wizycie w Priene. Już po powrocie z wyprawy ukaże się kolejna ciekawostka: na obszarze Sanktuarium Ateny odkryto pozostałości jeszcze jednej świątyni, a kierujący pracami w 2019 roku profesor İbrahim Hakan Mert sądzi, że może to być Świątynia Zeusa.
Potem wędrujemy w kierunku zachodnim, przez dzielnicę mieszkalną Priene. Tutaj oprócz nas turystów już nie ma. Widzimy ogromne głazy, które w II wieku p.n.e. zrujnowały część dzielnicy podczas trzęsienia ziemi. Przestraszeni mieszkańcy, oczywiście ci, którzy przeżyli ten kataklizm, wyprowadzili się i domy nie były już później wykorzystywane.
Wracamy w okolice świątyni Ateny, a następnie schodzimy o jeden poziom niżej, na taras, na którym znajduje się agora i targ spożywczy czyli macellum. Znowu oglądamy skutki trzęsień ziemi, które musiały często nawiedzać Priene. Otóż przed macellum leżą bębny kolumn ze świątyni Ateny, które spadły tu z wyższego tarasu. Zresztą i w obecnych czasach jest to teren aktywny sejsmicznie, o czym co roku donosi nam Glenn z Didim.
Kierujemy się drogą w kierunku zachodnim. Jest wyłożona antycznymi płytami, a wzdłuż biegnie kanał, zapewne do odprowadzania deszczówki lub ścieków, w paru miejscach widać, że był niegdyś zakryty od góry płytami. Docieramy do tzw. Domu Aleksandra Wielkiego, ale chyba badacze mają zamiar zmienić jego nazwę - stara tablica identyfikacjna leży na ziemi, a nowej - jeszcze brak. W ogóle sporo się zmieniło w Priene przez ostatnich 7 lat, kto by pomyślał, że archeologia to taka dynamiczna dyscyplina.
Docieramy do murów obronnych Priene po zachodniej stronie miasta. Wspaniałe są tu widoki, zarówno w górę, jak i w dół. Wychodzimy nawet poza obręb obwarowań. Wracamy, po drodze odwiedzając jeszcze zrujnowaną synagogę, działającą w okresie od IV do VII wieku n.e., jedną z nielicznych zachowanych budowli tego typu na terenie Azji Mniejszej. Docieramy z powrotem do agory i penetrujemy jej teren.
Potem eksplorujemy teren sanktuarium Asklepiosa, które podczas naszej poprzedniej wizyty było jeszcze sanktuarium Zeusa. Ten obszar Priene jest nam słabiej znany, więc pomimo powoli pojawiającego się zmęczenia poświęcamy na jego dokładniejsze poznanie sporo czasu.
Ciekawostką jest długi nasyp ziemny usytuowany po wschodniej stronie Priene. Podobno wielu gości daje się nabrać jego wyglądem i zgaduje, że to mur obronny z epoki brązu. Tymczasem to całkiem nowy dodatek to krajobrazu Priene, tzw. Nasyp Wieganda. Ten niemiecki archeolog prowadził intensywne prace wykopaliskowe w Priene pod koniec XIX wieku i musiał wyznaczyć miejsce, do którego zwożona miała być ziemia pokrywająca antyczne budowle. Wybrano tę lokalizację, ponieważ wnioskowano, że nie było na jej terenie żadnych istotnych zabytków. Ziemię przewożono specjalnie zbudowaną linią kolejową, zbudowaną przez firmę Krupp. Na końcu nasyp poszerza się, tworząc taras widokowy na dolinę rzeki Meander.
Zostało nam jeszcze tzw. Sanktuarium Bóstw Egipskich, po którym kręci się jeszcze dwóch turystów. Wracamy w dół, na parking i jedziemy do Kuşadası. W tamtejszym centrum handlowym uzupełniamy zapasy napojów i zjadamy ciepły posiłek, powiedzmy to głośno - w Burger Kingu. Zamawiamy cztery różne burgery, w tym - turecką lokalna ciekawostkę czyli köfteburger. Jarek ze swojego Woopera zjada kawałek sałaty, reszta jakoś się rozchodzi pomiędzy pozostałych członków ekipy. Oglądamy też stoisko sprzedaży faszerowanych ziemniaków (po turecku nazywanych kumpir).
Kupujemy sobie koszulki z Atatürkiem. Teraz już wszyscy mamy po takiej pamiątce - męska część ekipy - w wersji białej, a żeńska - czarnej. Jedziemy do hotelu, gdzie znowu zostawiamy dzieci w towarzystwie TV i jedziemy do Efezu. To ostatnia okazja poszperać tam podczas tej wyprawy - jutro jedziemy do Didim.
Tym razem kierujemy się do wejścia północnego Efezu, które znajduje się bliżej teatru. Jest też wcześniej niż dwa dni temu, bo dopiero minęła godzina 16. Na parkingu widać, że zwiedzajacych jest sporo, czeka też kilka autokarów wycieczkowych, handel autentycznymi podróbkami zegarków kwitnie. Oglądamy położone poza ogrodzonym terenem pozostałości tzw. macellum czyli targu mięsnego, który zapewne wcale nim nie był. Iza przez płot usiłuje wypatrzeć ślady bizantyjskiego pałacu - coś tam nawet widać, zza krzaków. Niestety widać, że ogrom Efezu przerasta możliwości ekipy austriackich archeologów, którzy wrócili tu po paru latach wygnania z powodów politycznych.
Do kas biletowych też jest kolejka i to spora, a okienka do sprzedaży są tylko dwa. Jednak i tak bardzo wolno posuwamy się do przodu i wkrótce już wiemy, dlaczego. Otóż turyści, zwłaszcza ci, którzy przybyli tu na własną rękę, wcale nie są zachwyceni ceną biletu - to już 72 liry w 2019 roku. Co prawda w przeliczeniu na złotówki czy euro to i tak dość tanio, zwłaszcza że jest w Efezie mnóstwo do zobaczenia, ale jednak prawie każda osoba podchodząca do okienka próbuje załatwić sobie jakąś ulgę. Są pracownicy tureckich uczelni z zaświadczeniami o zatrudnieniu, uczniowie i studenci, inwalidzi wojenni... nie, tutaj już mnie jednak poniosło. Obsługa też nie przyspiesza procesu zdobycia biletów - długo i dokładnie usiłuje wcisnąć turystkom z Azji bilety łączone, chociaż one wcale nie są zainteresowane. W końcu - sukces - możemy wchodzić!
Szybko schodzimy z głównej trasy zwiedzania, którą przelewa się tłum turystów i kierujemy się do Kościoła Marii Panny. Mamy w tej okolicy do wyrównania rachunki z tzw. Olympieionem, który być może był również prawdziwą Świątynią Hadriana. Rok wcześniej nie dotarliśmy tam, bo odstraszył nas maleński znak zakazu wstępu. Teraz trzeba jakoś obejść ten zakaz. No i obchodzimy, i to dosłownie, bo zamiast iść główną ścieżką, podążamy jedną z pobocznych, przy której tego zakazu nie ma. Czego się nie robi dla dobra sprawy! Przy okazji ze smutkiem zauważamy kolejny totalnie zarośnięty zabytek, tzw. Pałac Biskupa, który można obecnie jedynie podziwiać na zdjęciach na tablicy informacyjnej, bo tak gęste są w tym miejscu zarośla. Ogromna szkoda, bo w ten sposób odsłonięta spod ziemi budowla niszczeje, rozsadzana korzeniami krzewów i drzew.
Dokładnie zwiedzamy Koścół Marii Panny, odnotowując, że trwają prace rekonstrukcyjne w jego baptysterium, biel bloków marmuru tutaj użytych oślepia. W tej części Efezu tłumów nie ma, ale pojedynczy turyści docierają, nawet jakaś para całuje się pokątnie w kościele.
Wracamy na główny szlak zwiedzania Efezu, przy okazji stwierdzając, że do antycznego portu dojść się nie da - Droga Portowa jest zamknięta na bardzo długim odcinku. Ciekawe, może to przygotowania do ponownego otwarcia tego portu dla żeglugi?
Za to spacerujemy sobie po Agorze Handlowej i odkrywamy nieznane nam wcześniej jej zakamarki, zwłaszcza w okolicy tzw. Hali Nerona. W jednym z zakratowanych pomieszczeń stoi pomnik Artemidy Efeskiej. Pozostaje mieć nadzieję, że to tylko kopia, a oryginał jest w Muzeum Efeskim. Są tu też fragmenty tzw. Monumentu Partyjskiego, zapewne też kopie.
Przy okazji ze zdumieniem odnotowujemy powrót ogromnego dźwigu na teren efeskiego teatru. Po wielu latach stania w tej lokalizacji, w ubiegłym roku wreszcie zniknął, a teraz - powrócił, z turecką flagą na samej górze. Teatr z racji tej kolejnej konserwacji jest dostępny dla zwiedzających tylko częściowo. Sprawdza to Jarek, a Iza przycupnięta na kamieniu podsłuchuje przechodzących turystów. Jest wśród nich grupa z biura Itaka - jeżeli ktoś z Was czyta naszą relację, to pozdrawiamy, no i gratulujemy wytrwałości. Chcemy też pogratulować pewnemu panu, który już zaczął mówić, że to amfiteatr, ale urwał wpół słowa i się sam poprawił na teatr. Może lata smęcenia o różnicach między tymi budowlami w końcu zrobiły swoje?
Docieramy w okolice Biblioteki Celsusa i zawracamy. Zaglądamy w kolejne zakamarki przy agorze i zauważamy mnóstwo antycznych inskrypcji. Wracamy na parking, ale zanim wrócimy do hotelu zatrzymujemy się jeszcze przy ogrodzeniu zza którego widać stadion Efezu wraz z nową tablicą informacyjną. Na zwiedzaniu Efezu spędzamy około dwie godziny, po powrocie do hotelu jeszcze jest ostatnia okazja do skorzystania z basenu.
Trasę naszego spaceru po Priene można obejrzeć na Google Maps.