Wyprawa TwS 2019 - część 6 - Didim i Milet

W szóstej części relacji z wyprawy ekipy Turcji w Sandałach w 2019 roku opowiemy Wam o naszym pobycie w Didim, gdzie zamieszkaliśmy na parę dni u naszego przyjaciela Glenna. Pomimo tego, że Didim to popularny kurort wypoczynkowy, nie obijaliśmy się jednak zbyt wiele. Zamiast tego urządziliśmy sobie wędrówkę tzw. Świętą Drogą, która niegdyś łączyła Milet ze Świątynią Apollina w Didymie. Poza tym odwiedziliśmy ponownie Milet i Herakleę Latmijską. Zacznijmy jednak od początku, bo sam przejazd z Selçuku do Didim obfitował w ciekawe przeżycia.

Ekipa TwS oraz ekipa Alpera zdobyła Sanktuarium Nimf na Świętej Drodze z Miletu do Didymy

Dzień 19, 12.07.2019, Przejazd do Didim

Dzisiaj z samego rana wyruszamy do Didim. Jedziemy przez Çamlık, ale tamtejsze Muzeum Lokomotyw jest niestety zamknięte, a informacji o godzinach otwarcia brak. Jest za to informacja, że można na terenie tej placówki zorganizować sobie imprezę typu wesele. W sumie, czemu nie, znamy kilku entuzjastów kolejnictwa, którym taki pomysł z pewnością by się spodobał.

Muzeum Lokomotyw w Çamlık czyli salon weselny

Potem jedziemy do Magnezji nad Meandrem, którą po raz pierwszy zwiedzaliśmy dwa lata temu. Byliśmy wówczas dość mocno przemęczeni po objeździe wschodniej Turcji i dręczyły nas różne dolegliwości, więc w parę zakątków nie zajrzeliśmy. Teraz nadarza się okazja, żeby te zaniedbania nadrobić. Tym bardziej, że po prawie trzech tygodniach spędzonych w Turcji wystarczająco już "sturczeliśmy" i podjeżdżamy pod sam gimnazjon samochodem, bo ścieżka, chociaż wąska, jest wystarczająco dobrej jakości.

Najpierw zwiedza gimnazjon sama Iza, ale potem spotyka żółwia i zachęca resztę ekipy do przyłączenia się do eksploracji. Gimnazjon w Magnezji wzniesiono w II lub III wieku n.e. i jest to obecnie najwyższa zachowana struktura tego antycznego miasta. Składa się z kilku sekcji - łaźni, przebieralni i palestry czyli terenu do ćwiczeń fizycznych. Wszystko to jest niestety mocno zarośnięte, więc trudno się zorientować co jest czym.

Gimnazjon w Magnezji nad Meandrem

Do tzw. teatronu trzeba już jednak podejść na piechotę. Nazwa "teatron" oznacza "miejsce dla widowni", a od klasycznego antycznego teatru różni się usytuowaniem wejścia. Badacze nie mają pewności co do funkcji, jaką miał odgrywać teatron w Magnezji, ale twierdzą, że nigdy nie został on ukończony, najprawdopodobniej z powodu obsunięcia się ziemi. Szacują też, że gdyby skończono jego budowę, to mieściłby około 4,5 tysiąca osób.

Teatron w Magnezji nad Meandrem

Ruszamy w dalszą drogę, przejeżdżamy przez Söke i docieramy do Güllübahçe, miejscowości najbardziej znanej z tego, że tuż przy niej są ruiny Priene. Tymczasem w Güllübahçe też jest coś godnego zobaczenia - to porzucony kościół świętego Mikołaja (37.668639, 27.314769). Opis architektury tego kościoła i jego krótką historię już na portalu TwS opublikowaliśmy. Warto jednak dodać pewną aktualizację. Po pierwsze - oficjalnie wstęp do wnętrza kościoła jest zakazany, bo budynek grozi zawaleniem. W ogóle jego stan jest opłakany, we wnętrzu pełno śmieci i gruzu, a ściany są pokryte graffiti.

Zrujnowany kościół św. Mikołaja w Güllübahçe

Po drugie - tuż obok kościoła stoi jeszcze jedna budowla. To tzw. osteofilak (po turecku kemiklik), chociaż, co ciekawe, wstępne przeszukanie internetu wskazuje na to, że ta nazwa wypływa wyłącznie w kontekście kościoła z Güllübahçe. Ponieważ nie znamy się na XIX-wiecznych zwyczajach pogrzebowych Greków, przytoczymy tu jedynie w przekładzie to, co wyczytaliśmy na tablicy informacyjnej. Otóż ten wielokondygnacyjny budynek był podobno miejscem, w którym składano szkielety wykopane z cmentarza, aby zrobić miejsce na nowe pochówki. Szkielety następnie składowano w kościołach lub w specjalnie do tego przeznaczonych budynkach, tak jak ten przy kościele św. Mikołaja. Przyznajemy, dosyć osobliwa praktyka, a co więcej - pomimo tego, że kościół został porzucony, gdy okoliczni Grecy zostali zmuszeni do przesiedlania się po I wojnie światowej, to w osteofilaku nadal spoczywają kości. Leżą zarówno na podłodze, jak i w niszach ściennych na wyższej kondygnacji. Tola zauważa też w tym ponurym gmachu sowę. Trochę szkoda, że nie podeszliśmy dalej pod górkę, bo tam znajduje się cała porzucona grecka wieś.

Osteofilak przy kościele św. Mikołaja w Güllübahçe

Potem jedziemy do zamku w Atburgazı. Podobno niegdyś w tej lokalizacji znajdowało się antyczne miasto Asartepe, ale nie jesteśmy w stanie tego potwierdzić. Wspinamy się zatem dla wprawy na twierdzę, o której niewiele wiadomo. Podobno zbudowano ją w okresie bizantyjskim, z rozebranych budynków z wcześniejszych czasów, a korzystano z niej także w okresie osmańskim. Forteca to obecnie niskie murki na szczycie wzgórza, do zobaczenia jest niewiele, ale za to widok na równinę rzeki Meander jest przewspaniały. Wracamy do samochodu przez gaj oliwny.

Ruiny twierdzy w Atburgazı

Teraz czas na rozmowę z dzieciakami o rzece Meander i jej roli w ukształtowaniu terenu w okolicy. Podjeżdżamy jeszcze dalej na zachód, aż do terenów zalewowych delty tej rzeki. Niedaleko wioski Doğanbey stoi nowa drewniana wieża widokowa (37.619444, 27.186667). Wspinamy się i podziwiamy krajobraz. Kolejne przystanki, już na drodze wprost do Didim, to kanał rzeki Menderes i sama rzeka. Robimy sobie wszyscy pamiątkowe zdjęcia.

Wieża widokowa w dolinie rzeki Meander

Nad pięknym modrym Meandrem

Przejeżdżamy przez Milet, bo Jarek chce coś sprawdzić. Potem szukamy początku Świętej Drogi w okolicach Akköy, ale nie udaje nam się stwierdzić, w którym punkcie się ona zaczyna. Z pewnym rozbawieniem odnotowujemy natomiast, że bardzo wąska i zaniedbana uliczka nosi nazwę władcy Huna Attyli - chyba ten wojownik, znany jako „Bicz Boży”, byłyby zszokowany, z jakim rozmachem go tu upamiętniono. Z praktycznych spraw ustalamy też, gdzie w Akköy jest przystanek dolmuszy i autobusów, żeby po trekkingu nie miotać się bez sensu.

W końcu docieramy do restauracji Jack Sparrow Karayip Korsanlar Restaurant w Didim przy Bulwarze Adnana Menderesa, gdzie czeka na nas Glenn. No i Jack też, witamy się wszyscy jak starzy znajomi, bo to nasza trzecia wizyta w Didim w przeciągu ostatnich trzech lat. Tylko się troszkę spóźniliśmy, bo mieliśmy być około południa, a dotarliśmy tuż przed 13. Zjadamy lunch: dużo burgerów, köfte i omlet z grzybami.

Lunch w Jack Sparrow Karayip Korsanlar Restaurant w Didim

Kupujemy też proszek do prania i korzystając z gościnności odpalamy pralkę u Glenna. Rozgaszczamy się na parę dni i robimy trochę porządków. Mamy do dyspozycji całą niższą kondygnację apartamentu, na którą składają się dwie sypialnie, łazienka i dwa tarasy. Gawra Glenna jest na górze, tam też jest kuchnia z dużą lodówką, w której stoi głównie wino, a w zamrażalniku - lody.

Potem jedziemy do Świątyni Apollina w Didim, ale najpierw zwiedzamy świeżo otwarte Muzeum Wymiany Populacji (37.385456, 27.258044), mieszczące się w gruntownie odrestaurowanym, a właściwie prawie całkowicie odbudowanym kamiennym domostwie. Z tym muzeum jest pewien problem - Glenn po prostu najchętniej by je zlikwidował, bo stoi na terenie chronionym prawnie jako stanowisko archeologiczne, więc teoretycznie nie powinni tego domu odbudowywać, a jednak - odbudowali. W Didim pełno jest takich absurdów, przykładowo to samo prawo, wbrew któremu zorganizowano muzeum, jest oficjalną przyczyną istnienia wokół świątyni dzielnicy rozwalającycych się domków, z których wiele już prawie runęło po wielu trzęsieniach ziemi. W ich przypadku prawo jakoś je chroni przed rozbiórką, chociaż to wstyd dla tak zamożnego i atrakcyjnego turystycznie miasta.

Budynek Muzeum Wymiany Populacji w Didim

Zwiedzamy to muzeum (wstęp darmowy), Glenn ma niezły ubaw. Kolekcje to mieszanka eksponatów etnograficznych, starych fotografii i szpargałów, przekazanych tej placówce przez mieszkańców Didim. Glenn mówi, że z tego wszystkiego najciekawszy jest plan pokazujący właśnie granice obszarów archeologicznych I i III stopnia.

W Muzeum Wymiany Populacji w Didim

Nas z kolei najbardziej zadziwia fakt wynikający z istoty samej placówki, która ma w założeniu opowiadać o dziejach Greków, którzy musieli stąd wyjechać, i Turków, którzy musieli tu się osadzić. Otóż w takim miejscu wszystkie informacje są podane tylko i wyłącznie w języku tureckim. Jakoś nikt nie wpadł na pomysł, żeby dodać coś po grecku - a faktycznie do Didim przyjeżdżają dość licznie Grecy, potomkowie tych wygnanych. Po angielsku też nic nie ma - w mieście pełnym ekspatów i wczasowiczów z Wysp Brytyjskich.

Motto Muzeum Wymiany Populacji w Didim, wyłącznie po turecku

Przy okazji wyjaśniam, kim jest ów "ekspata", bo to kalka językowa z angielskiego "expat". Otóż według słownikowej definicji, jest to osoba mieszkająca poza krajem urodzenia, co samo w sobie nie pomaga jednak odróżnić ekspatów od emigrantów. Różnica jest bardziej subtelna, bo emigracja mocniej kojarzy się z pewnym przymusem, przykładowo politycznym czy ekonomicznym, pod wpływem którego osoba opuściła rodzinny kraj. Ekspaci to osoby, które świadomie zdecydowały się na zamieszkanie w innym kraju, gdzie znalazły swój zakątek na Ziemi. Typowym ekspatą jest nasz Glenn, który zamieszkał w Didim ze względu na Świątynię Apollina. Może zresztą by się obraził za określenie go ekspatą "typowym", ponieważ ci typowi ekspaci brytyjscy w Didim przenieśli się tu raczej w poszukiwaniu słońca, wody i dużych ilości alkoholu.

Angielska język, trudna język

Koniec dygresji, bo już czas zajrzeć do Świątyni Apollina. Zwiedzamy ją podczas każdej wizyty w Didim, a za każdym razem zwracamy uwagę na nieco inne detale. Tym razem przyglądamy się wyciekowi wodnemu na terenie za światynią. Donosił już o tym w minionym roku Glenn, na łamach naszego portalu Turkish Archaeological News, gdzie ma swój autorski kącik. Ciągle nie wiadomo, czym spowodowany jest ten wyciek, wstępne analizy wykazały, że woda to mieszanina czystej wody źródlanej i wody z kanalizacji - nie myjcie więc w niej rąk ani nie pijcie! Teraz, w środku lata, jest jej znacznie mniej niż na wiosnę, co wskazuje na przynajmniej częściowe pochodzenie wody z jakiegoś podziemnego źródła. Być może zaktywizowało się ono po trzęsieniu ziemi w 2018 roku. W historii antycznej Didymy powtarzały się takie historie o Świętym Źródle Apollina, które nagle przestawało lub zaczynało bić w okolicy świątyni. Przy okazji, może ktoś zwrócił uwagę, że czasami piszemy o Didim, a czasami o Didymie? To nie pomyłka - Didim to współczesna nazwa nadmorskiego kurortu, pochodząca ze starożytnej nazwy Didyma, której używamy, gdy wspominamy o antycznych zabytkach tego miasta.

Źródło Apollina przy jego światyni w Didymie wciąż bije

Potem znajdujemy małego żółwia, fotografujemy pluszowe myszy, ulubienice Glenna, i idziemy do kawiarni. Jarek zamawia kawę z ekspresu i okazuje się być bardzo smaczna. Wracamy do Glenna, który idzie do Jacka na "jeszcze jedno piwo", a my myjemy podłogę w kuchni i łazience. Jest mały kłopot z praniem - pralka była ustawiona na 60 stopni, bo Glenn pierze w niej swoje białe lniane koszule. Niestety czerwone szarawary Izy po takim potraktowaniu zostają czerwonymi szarawarami Toli. Odpowiadamy na maile i przygotowujemy posłania dla wszystkich, z wykorzystaniem leżaka z tarasu na górze. Potem Glenn wraca i urządzamy imprezę na tarasie. Zjadamy chipsy, wypijamy piwo, piszemy relacje i długo gawędzimy o życiu, wszechświecie i całej reszcie.

Dzień 20, 13.07.2019, Milet i Didim

Dzisiaj mają do naszej ekipy dołączyć Alper z synem, którzy poprzedniej nocy dotarli ze Stambułu do Izmiru. Nie wiemy, o której dojadą do Didim, mowa jest o godzinach popołudniowych, więc decydujemy się na wizytę w Milecie w towarzystwie Glenna. Tym razem na szczęście nie musimy szukać auta do wypożyczenia, bo już je mamy, w zeszłym roku straciliśmy na to szukanie sporo czasu w Didim.

Podobnie jak to było w przypadku Efezu czy Świątyni Apollina w Didymie, Milet też mamy już nieźle obczajony, ale przez miniony rok sporo sobie o nim doczytaliśmy i chcemy pewne zakamarki, leżące poza głównym szlakiem zwiedzania, obejrzeć na własne oczy. Zaczynamy od seldżuckiego karawanseraju - po raz pierwszy udaje nam się wejść na jego dach.

Na dachu karawanseraju w Milecie

Potem przemierzamy Milet w kierunku północno-wschodnim, a naszym celem jest wzgórze Humei Tepe, na którym znajdują się najrzadziej chyba odwiedzane przez turystów ruiny Miletu. Glenn pasuje w okolicach Bramy Portowej, a dzieciaki wędrują z nami aż do pewnej kępy drzew, pod którą zostają w cieniu. Podczas przejścia wzgórzem widzimy ślady płyt drogowych, wyglądających na antyczne. Potwierdza się też istnienie drugich łaźni na Humei Tepe, po wschodniej stronie od grzbietu wzgórza.

Wzgórze Humei Tepe w Milecie

Na najdalej wysuniętym punkcie tego grzbietu znajdują się też ślady Sanktuarium Demeter, ale tak naprawdę jedynym powodem, dla którego warto zajrzeć w tego zakątek Miletu, są rozciągające się stąd widoki. Przed nami dolina rzeki Meander, na horyzoncie majaczy masyw góry Samsun, a na nim gdzieś leżą ruiny Priene - ich jednak nie udaje się z tej odległości wypatrzyć. Ciężko w to uwierzyć, ale niegdyś Priene i Milet oddzielały wody Zatoki Latmijskiej. Teraz jest to morze zielonych upraw rolniczych.

Widok ze wzgórza Humei Tepe w Milecie w kierunku Priene

Chlupot wody przypomina nam, że Meander płynie, a właściwie meandruje, tuż pod zboczami wzgórza. Widzimy zabudowania gospodarskie i uprawy rolne. Jednak najbardziej niesamowite wrażenie wywiera na nas spojrzenie wstecz - ze zdumieniem uświadamiamy sobie, jak bardzo oddaliliśmy się od centrum starożytnego Miletu, nawet górująca nad teatrem twierdza jest ledwo widoczna. W miarę zbliżania się do centrum widok będzie jeszcze ciekawszy, bo z łatwością można sobie wyobrazić przestrzenną organizację Miletu. Dopiero na Humei Tepe można też w pełni docenić potężne rozmiary tego miasta, czego zupełnie nie uświadomią sobie ci z turystów, którzy ograniczą się do zwiedzenia teatru i łaźni Faustyny. Od karawanseraju do najdalej wysuniętego punktu Humei Tepe przeszliśmy 1 kilometr w linii prostej mierząc.

Powrót w kierunku centrum Miletu, po prawej stronie w tle widoczna twierdza, pod którą znajduje się teatr (po drugiej stronie wzgórza)

W Milecie jest prawie pusto, jakaś grupka turystów z Hiszpanii śpiewa psalmy w okolicy kościoła świętego Michała i to by było na tyle. Wracamy w okolice teatru, odnotowując przy okazji, że poziom wody w porcie i na terenie agory jest zdecydowanie wyższy niż podczas zeszłorocznej suszy. Siadamy w karawanseraju, zamawiamy schłodzoną wodę do picia i nieco odsapujemy. Potem już mamy ruszać do samochodu, gdy nagle Jarek i dzieciaki stwierdzają, że wizyta w Milecie bez odwiedzin teatru wcale się nie liczy. Iza też szybko dołącza do tej cennej inicjatywy.

Teatr w Milecie jest najbardziej niesamowitym teatrem antycznym, jaki odwiedziliśmy. Nie chodzi tu tylko o jego ogrom, ale przede wszyskim o wspaniały stan zachowania, wraz z przejściami za widownią, schodami i korytarzami. A najlepsze jest to, że nie ma wcale żadnych ograniczeń, można się po tym labiryncie teatralnym plątać do woli, więc się plączemy ile sił. Wychodzimy też na teren twierdzy nad teatrem i widzimy, że w dole archaeolodzy coś właśnie rozgrzebali.

Teatr w Milecie

Wracamy po Glenna i samochodem podjeżdżamy do innej części Miletu, w okolicę zabytkowego meczetu İlyas Bey. Droga wiedzie na południe, przecinając teren starożytnego stadionu na dwie części. W tym momencie Iza wysiada, żeby dokładniej obfotografować stadion, a reszta ekipy ma na nią czekać przy meczecie. Stadion jest widoczny, ale słabo, i na dodatek jest bardzo podmoknięty.

Stadion w Milecie

Iza na przełaj zmierza w kierunku meczetu, penetrując zarośla na tyłach Łaźni Faustyny, gdy wtem wyrasta przed nią pasterz w gumiakach i trochę po turecku, a trochę na migi zachęca, żeby z nim poszła. Iza jednak całkiem przytomnie zauważa, że oddalanie się w chaszcze z nieznanym mężczyzną może nie być najlepszym pomysłem na eksplorację Miletu i szybkim krokiem oddala się, żeby dołączyć do reszty ekipy. Do tego pozornie niewiele znaczącego epizodu życie szybko dopisało ciąg dalszy i wyjaśnienie sytuacji. W tym samym dniu co my, tylko nieco później, Milet zwiedzał też Alper ze swoimi dzieciakami. Opowiedział nam później, że pewien lekko podejrzanie wyglądający pasterz w gumiakach zachęcił ich, żeby poszli za nim. Ponieważ znacznie lepiej rozumieli, co chce im powiedzieć, no i ponieważ była ich trójka, to poszli. Zostali wynagrodzeni widokiem słynnego posągu lwa z portu w Milecie. Teoretycznie ten monumentalny kamienny lew został zakopany w celu ochrony przed przyrodą i ludźmi, ale w praktyce okazuje się, że jego kawałek wystaje spod ziemi. Trzeba tylko być pasterzem znającym cały teren Miletu jak własną kieszeń, żeby go odszukać.

Tymczasem wszyscy zwiedzamy odrestaurowany meczet İlyas Bey. Efekt osiągnięty po renowacji wywiera na nas niezmiernie pozytywne wrażenie, gdyż ostatnio byliśmy w tym meczecie gdy był popadającą w zapomnienie ruiną. Teraz oprócz meczetu do zobaczenia są podwójne łaźnie tureckie - z odrębnymi wejściami do sekcji męskiej i żeńskiej. Łaźni nie zrekonstruowano całkowicie, tylko oczyszczono, wzmocniono, zabezpieczono zadaszeniem i przygotowano podesty dla zwiedzajacych.

Łaźnie tureckie przy meczecie İlyas Bey w Milecie

Medresa, otaczająca z trzech stron dziedziniec meczetu, została poddana podobnemu zabiegowi, co łaźnie. Też nie odbudowano jej w całości, ale wyczyszczono i zabezpieczono. Sam meczet wygląda "jak nowy", ale też jest to rekonstrukcja w dobrym guście. Tylko trochę żal bocianów, które kiedyś miały gniazdo na jego kopule. Ciekawą koncepcją jest odbudowany "złamany minaret", którego przed renowacją w ogóle nie było.

Medresa przy meczecie İlyas Bey w Milecie

Meczet İlyas Bey w Milecie

Wsiadamy do auta i już mamy wracać do Didim, bo trochę żeśmy zgłodnieli, ale nagle Tola upiera się, żeby jeszcze odwiedzić Muzeum Miletu. Ratujemy się więc jakimiś pełnoziarnistymi ciasteczkami, popijamy je wodą i dzielnie kontynuujemy zwiedzanie. Oczywiście, Tola miała rację z tym naleganiem, bo chociaż w muzeum już byliśmy, ale bardzo dawno temu, a dzieciaki były wtedy zbyt małe, by o wielu rzeczech porozmawiać. Przy okazji - obowiązuje ten sam bilet co w Milecie, więc go zachowajcie do kontroli.

Posągi sfinksów, które niegdyś stały przy Świętej Drodze z Miletu do Didymy, Muzeum w Milecie

Największym zaskoczeniem jest ogród muzealny, jakoś nie zwróciliśmy na niego uwagi podczas poprzedniej wizyty. Jest tam wystawionych dużo kamiennych lwów, imponujące sarkofagi, reliefy ze scenami polowań, posągi w mniejszych lub większych fragmentach, inskrypcje. Co najważniejsze dla Stasia, są też nagrobki gladiatorów, których nie widział w Muzeum Efeskim.

Staś i nagrobek gladiatora, Muzeum w Milecie

Usatysfakcjonowani wszystkimi obserwacjami czujemy, że teraz już możemy wrócić do Didim na lunch u Jacka. Na chwilę wstępujemy jeszcze do apartamentu, żeby się odświeżyć, ale Staś decyduje się zostać w restauracji z Glennem. Gdy po dłuższej chwili do nich dołączamy, Staś jest pogrążony w rozmowie z Glennem i jego przyjacielem z Irlandii, Seanem. Glenn i Sean sączą piwo, dobrze że Stasiowi nie zamówili. Na przykładzie Seana poznajemy, na czym właściwie polega styl życia ekspatów w Didim - właśnie skończyć ćwiczenia na siłowni, więc czas na browar, a chwilę potem - odjeżdża w siną dal potężnym samochodem terenowym. My jednak wolimy takich praktyk unikać, więc najpierw zamawiamy górę jedzenia, a potem Jarek odpręża się przy jednym Efezie. Iza pozostaje w trzeźwości, bo chcemy jeszcze gdzieś zajrzeć samochodem.

Naszym celem jest Przylądek Posejdona, położony w najbardziej na zachód wysuniętym odcinku wybrzeża w Didim. Od restauracji Jacka prowadzi tam zasadniczo prosta droga, wygląda, że wystarczy jechać na zachód i gotowe. Glenn coś przebąkuje, że nigdy tam nie był, bo Sean nie chce sobie auta zniszczyć (!), ale my to ignorujemy, cóż to dla fachowców! Pakujemy sobie stroje kąpielowe i w drogę.

Jedziemy początkowo szeroką i równą ulicą Fener (czyli Latarni Morskiej). Radość nie trwa długo, wkrótce znika asfalt, a pojawiają się dziury. I stają się coraz większe i większe, i większe. Jedziemy 10 km/h i już zaczynamy rozumieć obawy Seana. Jednak z drugiej strony, na drodze jest jakiś ruch samochodowy, i to zwykłe osobówki jadą, tylko takie, które już chyba fazę obaw o zawieszenie mają dawno za sobą. Docieramy do zabudowań, a specyficzny zapaszek podpowiada nam, że to oczyszczalnia ścieków. Po prostu ekstra!

Zostawiamy samochód przy tej oczyszczalni i wędrujemy dalej, w oparach smrodu. Gdy się trochę rozwiewa, naszym oczom ukazuje się rozległa zatoka, błękitne morze, i kilka plażujących osób. Decydujemy się na kąpiel, w Morzu Egejskim jeszcze w tym roku nie pływaliśmy. Łatwiej powiedzieć niż wykonać. Wchodzimy do wody, która sięga nam po kostki, idziemy dalej, woda po kostki, dalej i dalej - jest po kolana, parę kroków dalej - znowu po kostki. W tym tempie przejdziemy całą zatokę i się nawet nie zanurzymy. Trochę dalej - udaje się znaleźć miejsce, gdzie woda sięga do połowy uda, więc pływamy i chlapiemy się. Jest też trochę rybek w wodzie, ale o wiele mniej to ciekawe niż kąpiel w Erdek.

Płytka zatoczka w Didim

Szybko rezygnujemy i wracamy do Glenna, musimy też pamiętać, że dzisiaj przyjeżdża Alper. Po powrocie wręczamy Glennowi urodzinową flaszkę whiskey i śpiewamy Happy Birthday, ku uciesze obsługi restauracji. Glenn jest szczerze ucieszony, podobno uwielbia Ballantine's. My nawet nie mamy (jeszcze) pojęcia, jak ów napitek smakuje.

Alpera i spółki ciągle jednak nie ma, czekamy na wieści. Wygląda na to, że po drodze zwiedza - tak, jak i my zwiedzaliśmy jadąc do Glenna. Zamawiamy lody dla dzieciaków, które są zachwycone. W końcu oczekiwana wiadomość - są, właśnie dotarli do hotelu Medusa House, położonego tuż przy Świątyni Apollina. Ten przybytek jest własnością jakiejś lokalnej "szychy", czyli prezesa stowarzyszenia turystycznego w Didim. Wyróżnia się lokalizacją, bo jednak zdecydowanie łatwiej znaleźć nocleg na wybrzeżu, a nie - w zabytkowej części miasta. Hotel sprawia też wrażenie zbudowanego, przynajmniej częściowo, z materiałów pochodzenia dość starego, ale to tylko takie nasze przypuszczenia, które Glenn zdaje się potwierdzać.

Lody, lody, dla ochłody

Następuje moment bardzo dla nas ważny - po raz pierwszy twarzą w twarz spotyka się trójka autorów współpracujących przy tworzeniu książek firmowanych przez nasz portal Turkish Archaeological News. Co prawda, my spotkaliśmy już wcześniej i Alpera i Glenna, ale oni - nigdy się do tej pory nie widzieli. Pomimo tego właśnie kończą prace nad artykułem naukowym, poświęconym orientacji świątyni w Didymie względem konstelacji gwiezdnych. Brzmi co najmniej intrygująco, prawda?

Kiedy Glenn spotkał Alpera w Didim

Okazuje się przy okazji, że Alper, oprócz syna Emre, przyjechał też z córką, Melis. Znamy ich oboje jeszcze z zeszłego roku i zastanawiamy się, jak się dogadają z naszą dwójką, bo jednak dzieli ich niezła różnica wieku (nasze 8 i 10 lat, a Alperowe - 14 i 17 lat). Obawy są całkowicie niesłuszne, wszystkie dzieciaki tworzą błyskawicznie zgraną pod-ekipę, na szczęście wszyscy mówią po angielsku.

Starsi przynudzają, młodsi się nudzą

Zasiadamy na chwilę w ogrodzie hotelu Medusa, jakieś napoje zamawiamy, Glenn z Alperem dyskutują zawzięcie, a wszystkie dzieciaki przybierają znudzony wyraz twarzy. Po niezbyt długiej chwili decydujemy się na grupowy odwrót do restauracji Jacka, gdzie zasiadamy przy długim stole i świętujemy urodziny Glenna. Zamawiamy jedzenie, nawet sam Glenn wybiera sobie steka bez warzyw, których nie znosi, a później długo rozmawiamy. Robi się późno i okazuje się, że młodzież jest zmęczona - przysypiają pod bluzami i okryciami. Wypoczynek dobrze im się przyda - kolejny dzień to zaplanowany i długo wyczekiwany trekking po Świętej Drodze z Miletu do Didymy.

Trasę naszego spaceru po Milecie można obejrzeć na Google Maps.

Dzień 21, 14.07.2019, Spacer Świętą Drogą z Didymy do Miletu

Dzisiaj ruszamy na szlak prowadzący wzdłuż Świętej Drogi, którą w czasach starożytnych wędrowały coroczne procesje z Miletu do Świątyni Apollina w Didymie. Wcześniej wchodzimy na chwilę na teren Świętej Drogi obok świątyni, to świetnie zachowany, ale bardzo krótki fragment. Oficjalnie nie jest dostępny dla turystów, a wstępu od strony deptaka przy światyni strzeże solidna brama. Jednak od tyłu można spokojnie wejść, nawet ogrodzenia nie ma. Trzeba za to uważać podczas spaceru wzdłuż ulicy, nie ma chodnika ani pobocza, a samochody pędzą po ostrym zakręcie. Dzieciaki zaprzyjaźniają się z kilkoma lokalnymi psiakami, nawet nadają im imiona - Efes i Tuborg.

Dzieciaki i ich nowy przyjaciel, ale nie wiem, czy Tuborg, czy też Efes

Potem spotykamy się z Alperem i jego dzieciakami. Alper bardzo chce nam jeszcze coś pokazać na miejscu - w towarzystwie właściciela pensjonatu Medusa przeskakujemy ogrodzenie, omijamy deski z gwoździami i oto naszym oczom ukazuje się coś, co wyglada jak niewykończony bęben kolumny, z wyrytą inskrypcją. Podobno znaleziono go podczas kopania fundamentów. Zamiast wracać przez płot wychodzimy bokiem, na drogę. Po co było to przeskakiwanie? Jarek twierdzi, żeby po to, aby nas wkręcić w klimat Indiany Jonesa.

Fragment kolumny z inskrypcją znaleziony w Didim

Na dwa samochody jedziemy pod meczet Mehmet Akif Ersoy w Yalıköy, gdzie zaczyna się ślad GPS, zorganizowany przez Jarka parę dni wcześniej z portalu Wikiloc. Zostawiamy samochody na parkingu i zabieramy zapasy. Trochę nas dziwi, że ekipa Alpera nie ma nawet jednego plecaczka - okazuje się, że wzięli tylko trochę przekąsek typu czekolada. My mamy dwa plecaki, a w każdym 4 litry wody, plus jakieś wafle i krakersy.

No to chodźmy!

Spacer zaczynamy około godziny 9. Początek jest dość prosty, idziemy po szerokiej, ale niewyasfaltowanej drodze. Brak na jej początku informacji, że to właśnie szlak wzdłuż Świętej Drogi. Kawałek dalej dostrzegamy wypłowiały i zarośnięty kierunkowskaz, informujący, że do Miletu jest stąd 15 km, a do Świątyni Apollina - 6 km. Od razu warto dodać, że był to jedyny taki kierunkowskaz na całej trasie przemarszu, więc osoby planujące przejście muszą liczyć na informacje zdobyte na własną rękę. Absolutnie nie ma żadnych znaków na szlaku, co nam, przywykłym do wyśmienicie oznaczonych szlaków turystycznych w polskich górach wydaje się szokujące.

Jedyny kompletny kierunkowskaz na trasie Świętej Drogi z Miletu do Didymy

Obczajamy jakieś dwa miejsca pod kątem ewentualnych ruin, ale nie znajdujemy nic interesującego. Znajdujemy za to dużo fragmentów ceramiki o nieokreślonym wieku. Z jednym Alper robi Toli zdjęcie, ale potem odkładamy go na miejsce. Jarek i Alper wchodzą na wzgórze, znajdują nową plantację drzew oliwnych, ale znowu - ruin brak. Trochę monotonne to przejście, Emre siedzi i oglada nieżywego robaka, sarkastycznie wyjaśniając, że skoro musiał czekać, aż panowie spenetrują tamto wzgórze, to oni mogą się dla odmiany przyjrzeć temu stworzeniu. Robimy sobie krótkie przerwy na jeden mały i jeden większy posiłek. Izę niepokoi szybkie tempo, w jakim kurczą się zapasy wody pitnej, zwłaszcza w porównaniu z niespiesznym tempem spaceru.

A droga wiedzie w przód i w przód

Prawie dwie godziny po rozpoczęciu wędrówki docieramy do Sanktuarium Nimf. Cóż to z miejsce? Otóż w 1901 roku znaleziono w tej lokalizacji posąg siedzącej osoby, z inskrypcją wotywną, głoszącą, że "syn Euargorasa podarował to nimfom. Najdziwniejsza jest jednak informacja, że ten posąg zdołano zgubić. Ponieważ odkryto go w pobliżu źródła wody, więc tutejsze pozostałości kompleksu architektonicznego powiązano z fukcjami religijnymi, a nazwano Sanktuarium Nimf.

Sanktuarium Nimf na trasie Świętej Drogi z Miletu do Didymy

Wszyscy są bardzo uradowani, że udało nam się do tego sanktuarium dotrzeć, monotonia wędrówki zostaje przełamana, robimy sobie zdjęcia indywidualne i grupowe. Tylko pozostaje pytanie - którędy iść dalej? Sanktuarium Nimf położone jest na zboczu wzgórza, które z obu stron obchodzą ścieżki. Alper upiera się, żeby iść lewą odnogą, bo tam powinno być jeszcze archaiczne sanktuarium, a Jarek sprawdza trasę trekkingu i twierdzi, że trzeba iść odnogą lewą.

Po chwili impasu Jarek idzie na zwiady, a Alper odkrywa ogromny wykop, zupełnie niezabezpieczony. Wygląda na to, że znaleźliśmy ślady działalności "poszukiwaczy skarbów" - osób nielegalnie prowadzących takie wykopaliska w poszukiwaniu antyków na sprzedaż. To obecnie w Turcji prawdziwa plaga: z jednej strony media ciągle donoszą o sukcesach policji w łapaniu przemytników antyków, a z drugiej - na FaceBooku jest wiele grup dyskusyjnych, gdzie ci "poszukiwacze" otwarcie dyskutują i wymieniają się wskazówkami. Możliwe jest też, że to testowe wykopy wykonane przez archeologów, o których doczytujemy po powrocie - ale trudno uwierzyć, że tak je zostawili rozkopane i nieogrodzone. Penetrujemy wykop w oczekiwaniu na powrót Jarka.

Wykop o niejasnym pochodzeniu na trasie Świętej Drogi z Miletu do Didymy

Jarek nie znalazł jednoznacznej wskazówki, którędy dalej iść, ale za to wykrył źródło wodne. To pewnie to samo, które niegdyś dostarczało wody do sanktuarium. Wędrujemy do tego źródełka, które stworzyło małą oazę zieleni pośród wysuszonych roślin. Tutaj jest pięknie zielono, kumkają żaby, szybko chowa się też przed nami pewien żółw.

Oaza zieleni przy źródle na trasie Świętej Drogi z Miletu do Didymy

Alper chce znaleźć jeszcze jakiś ołtarz według niemieckiej mapy, ale ścieżka z lewej strony wzgórza szybko znika wśród krzaków. Od sanktuarium idziemy więc grzbietem wzgórza, na azymut, równolegle do trasy Świętej Drogi, która raczej przebiegała u stóp wzgórza. Wody pitnej coraz mniej, a w pewnym momencie towarzystwo nagle rozchodzi się w różne strony. Alper czegoś szuka wśród kamieni, Emre powędrował gdzie indziej, Melis idzie ich sprowadzić z powrotem. Nikt nie jest głodny, czekolady rozpuściły się, a krakersy są zbyt pikantne.

W pewnym momencie dostrzegamy w dole wyraźne ślady starej drogi. Niestety, żeby do niej dotrzeć musimy zejść po stromym zboczu porośniętym krzakami. Wygląda na to, że dzieciakom bardziej to odpowiada niż wędrówka po prostej drodze. Stosunkowo bezproblemowo przedzieramy się przez zarośla w dół, Emre toruje drogę, Alper i Jarek asystują dzieciakom, a Melis i Iza zamykają pochód. Wracamy na szlak, ale niestety kończy się nam woda, mamy tylko pół butelki na bardzo czarną godzinę.

Wędrówka przez chaszcze

Dalsza droga jest dosyć męcząca, a szlak znowu się kończy - to znaczy znika ścieżka, bo oznaczeń i tak przecież nie ma. Jarek sprawdza, czy jest ścieżka tam gdzie wskazuje ślad GPS. Niestety musimy iść wzdłuż drogi. Alper tłumaczy Jarkowi, że na tym terenie planowane jest zalesienie. W końcu docieramy do drugiego (i ostatniego) drogowskazu na szlaku, ale on nie do końca się liczy, bo jest uszkodzony i nie ma na nim informacji o odległości do Miletu.

Wędrówka wzdłuż Świętej Drogi z Miletu do Didymy

Dalej droga wiedzie w towarzystwie traktorów przewożących wodę dla zwierząt hodowlanych, pojawiają się gospodarstwa wiejskie. W pewnym momencie rozciąga się przez nami widok na Milet. Mijamy też kamieniołom o nieokreślonym wieku.

Jak się dobrze przypatrzyć, to widać teatr w Milecie

Po 13 kilometrach kończymy wędrówkę, która zajęła nam około pięć godzin. Z radością kupujemy napoje w sklepiku w Akköy. Siedzimy w pijalni herbaty i przez jakieś pół godziny pijemy co się da. Starsi panowie, czyli dominująca klientela lokalu, nawet się nie dziwią, tylko przynoszą dodatkowe krzesła. Alper im wyjaśnił, że jesteśmy turystami ze Stambułu, więc pewnie przypisują nasze zachowanie i wygląd pochodzeniem z tej multikulturowej metropolii. W rzeczywistości - nie ma wśród nas ani jednego rdzennego mieszkańca Stambułu - Alper jest z Ankary, a korzeniami jego rodzina sięga Salonik. Jego dzieciaki to z kolei obywatele Stanów Zjednoczonych, bo tam się urodziły, gdy Alper pracował za oceanem. Tego wszystkiego już panom w herbaciarni nie wyjaśniamy.

Zakup napojów w Akköy

Potem sprawnie łapiemy bus do Didim, udaje się nawet znaleźć miejsca siedzące, dzieciaki gnieżdżą się we czwórkę na dwóch siedziskach, a Iza z przodu busa informuje kierowcę o najlepszym dla nas postoju. Zatrzymujemy się tuż przed meczetem w Yalıköy i jedziemy samochodami do Didim.

Kupujemy mnóstwo napojów w Migrosie, a w apartamencie Glenna dalej się nawadniamy. Robimy też jeszcze jedno pranie, bo więcej pralek na trasie wyprawy nie będziemy mieć. Dopiero potem idziemy zjeść do Jacka. Dzieciaki pochłaniają hamburgery i lody, a Staś zamawia dodatkowo omlet.

Rewelacyjny omlet w restauracji Jack Sparrow Karayip Korsanlar Restaurant w Didim

Potem jedziemy do Świątyni Apollina, ale mamy tylko pół godziny do zamknięcia obiektu. Wszystkie dzieciaki śledzą żółwie i koty zamiast podziwiać monumentalną architekturę antyczną. Tak, to trochę sarkastyczny komentarz, bo starsza część ekipy TwS ma nadzieję, że uda jej się wlać trochę oliwy do głów młodszej części ekipy, a tymczasem widać, że prawie dorosłe dzieciaki Alpera też zbyt poważne nie są. Melis i Tola piszczą zgodnie nad każdym kotkiem, a Staś z Emre grają w pyle świątynnym w kółko i krzyżyk. To akurat nas nie dziwi, w końcu starożytni pielgrzymi też zabijali czas w oczekiwaniu na słowa wyroczni, wyrywając w marmurowych płytach plansze do gier. Jeżeli będziecie kiedyś w Didim, to sami sprawdźcie!

Autorzy portalu Turkish Archaeological News przy świątyni Apollina w Didymie

Jarek jest zadowolony, bo pierwszy raz jest w świątyni bez aparatu fotograficznego, czuje się zwolniony z obowiązków fotoreportera i może spokojnie wszystko pooglądać. Alper i Glenn przeciągają wizytę i zostają po zamknięciu bramy. Wściekły dozorca najpierw wyrzuca tureckich młodzieńców, którzy wspięli się na mury świątyni, a potem przeszukuje cały teren i wyprowadza naszych znajomych, którzy się chyba zbyt zagadali.

Po świątyni zostawiamy Glenna w kawiarni i idziemy na teren Świętej Drogi przy światyni pokazać ją Alperowi i spółce. Pokazujemy im też meczet, czyli dawny kościół, na terenie dziedzińca którego prowadzone były prace archaeologiczne. Jarek żartuje, że Iza chce przejąć po Glennie fuchę oprowadzania wszystkich po Didymie. Święta Droga i łaźnie rzymskie tuż obok robią na Alperze spore wrażenie. Żeby wczuć się w nastrój, ściągamy obuwie i chodzimy po antycznych płytach na bosaka. Słońce zachodzi i maluje ruiny na złoto.

Święta Droga w Didymie

Potem idziemy na piwo i kawę, a dzieciaki głaszczą wszystkie psy i koty w okolicy. Około 21 wracamy do Glenna, zasiadamy na tarasie w składzie ekipa TwS plus Glenn i gadamy. Siedzimy dosyć długo, Jarek próbuje whiskey. Jakoś smak szczególnie go nie powala, ale zobaczymy, co będzie rano.

Trasę naszego spaceru wzdłuż Świętej Drogi można prześledzić na Google Maps.

Dzień 22, 15.07.2019, Heraklea Latmijska i Didim

Dzisiaj jest ostatni dzień w Didim, jutro odjeżdżamy w siną dal. Siną, bo tego poranka mamy nadal bardzo mgliste pojęcie co do tego, dokąd dalej się udamy. Pomysłów było wiele: Marmaris, Şanlıurfa, Kos i Rodos - jak sami widzicie, mamy rozmach w snuciu planów. Jednak żadna z tych myśli nie przekształciła się do tej pory w konkret.

Tymczasem rano mamy jeszcze jedną wycieczkę samochodową z Alperem - tym razem do Heraklei Latmijskiej nad jeziorem Bafa. Wyjeżdżamy z Didim, gubiąc Alpera, który zapuścił się do centrum w poszukiwaniu bankomatu, więc koordynujemy się SMS-owo. Najpierw nieco odbijamy z drogi, aby sprawdzić, czy da się podejść do Assessos (nie mylić z Assos). Assessos to bardzo niepozorne ruinki na wzgórzu tuż przy trasie z Söke do Milasu. Glenn je zwiedził w towarzystwie niemieckiego archeologa i zachwala widoki z góry. Niestety, nie znajdujemy miejsca do zaparkowania auta przy ruchliwej szosie, nie widzimy też, z której strony należałoby się wspiąć na szczyt. Za bardzo się też nie staramy, przyznajemy się bez bicia, ta wczorajsza Święta Droga dała się nam we znaki.

Dojeżdżamy do Heraklei, Alper jest tuż za nami. Z poczucia obowiązku odnotowujemy świeżo wyglądający brązowy kierunkowskaz tuż przed wjazdem do wsi Kapıkırı, prowadzić ma on do Klasztoru Siedmiu Braci (Yediler Manastırı), ale tego też nie sprawdzamy. Parkujemy i wędrujemy w kierunku starożytnej agory. Przy agorze, jak i poprzednim razem to było, siedzą panie i handlują rękodziełem. Podchodzimy do świątyni Ateny, chyba najbardziej charakterystycznego budynku antycznego miasta. Okazuje się, że trochę nie mamy pomysłu na to zwiedzanie, motywacja też siada.

Świątynia Ateny w Heraklei Latmijskiej

Przechodzimy w kierunku jeziora, najpierw obieramy ścieżkę, która doprowadza nas do śmierdzącej zatoczki, w której woda pokryta jest jakimiś podejrzanymi nalotami. Za drugim razem trafiamy lepiej, na czysty kawałek wybrzeża. Dzieciaki zgodnie zasiadają na brzegu i gapią się na wodę. Alper wędruje w kierunku pobliskich głazów, gdzie, jak nam objaśnia, znajduje się nekropolia. Dzieciaki trochę się wspinają po kamieniach.

Nad jeziorem Bafa

Decydujemy się na powrót, w drodze do samochodu zauważamy busik z logo biura podróży Itaka. Pewnie to tych turystów widzieliśmy w łodziach, które chwilę wcześniej wypłynęły na jezioro Bafa. My jednak potrzebujemy chwili wolnej od zwiedzania, więc umawiamy się z Alperem na wspólny posiłek w centrum Didim. Potem się rozstajemy: ekipa Alpera znika w sklepie odzieżowym, bo mają jakieś braki w garderobie, a my idziemy spacerkiem w dół, w kierunku słynnej plaży Altınkum. Przyznam się Wam, że chociaż w Didim byliśmy wiele razy, to do tej plaży nigdy do tej pory nie dotarliśmy. Po jej zobaczeniu już wiemy, że nie chcielibyśmy na niej plażować - tłum niesamowity!

Plaża Altınkum w Didim

Ogromne wrażenie wywiera na nas natomiast ogromny ogrodzony teren, położony naprzeciwko plaży. Stoją na nim pozornie opuszczone budynki, które wyglądają na dawny ośrodek wypoczynkowy. Widzimy też, że ktoś w nich zamieszkał na dziko. Nie rozumiemy o co chodzi - przecież to wyśmienita lokalizacja w samym centrum rozrywkowej części miasta. Wieczorem dowiemy się od Glenna, że teren należy do jednego z tureckich banków, który faktycznie miał tam kiedyś hotel, a teraz - odmawia jego sprzedaży. Przedziwna historia!

Porzucony ośrodek wypoczynkowy tuż przy plaży Altınkum w Didim

Wracając do Glenna, kupujemy sobie lody. Potem dzieciaki odpoczywają, a starsza część ekipy TwS zastanawia się poważnie nad naszą najbliższą przyszłością. Sprawdzamy możliwe połączenia lotnicze z Izmiru i nagle wszystkie elementy tej łamigłówki układają się w całość. Otóż znajdujemy bardzo korzystne cenowo loty do Wiednia. Plan formułuje się natychmiast: spędzimy kilka dni w Izmirze, w którym mamy sporo do zwiedzenia, potem polecimy liniami Pegasus do Wiednia, gdzie zatrzymamy się na dwie noce. Zyskamy w ten sposób możliwość zwiedzenia tamtejszego Muzeum Efeskiego, co będzie wyśmienitym podsumowaniem całej wyprawy. Dokonujemy rezerwacji lotu do Wiednia i apartamentu w tym mieście. Co do noclegu w Izmirze, to zgodnie z naszą filozofią, sprawdzamy tylko, gdzie położone są interesujące nas hotele, ale nic nie rezerwujemy.

Zadowoleni schodzimy dołączyć do Glenna w restauracji u Jacka. Alper miał dzisiaj wieczorem robić jakieś pomiary astronomiczne w światyni, ale powstało zamieszanie w sprawie pozwoleń, więc nie może ich wykonać. Spotykamy się zatem wszyscy na kolecji pożegnalnej, podczas której objaśniamy nasze dalsze plany. Zasięgamy też języka u dzieciaków Alpera, co do atrakcyjnych miejsc w Izmirze, w którym one na codzień mieszkają. Czas się pożegnać z Alperem, Melis i Emre - dzieciaki wręczają im drobne pamiątki: Emre dostaje sznurkową bransoletkę ze swoim imieniem, a Melis - najpiękniejszą muszlę z kolekcji Toli. Żegnamy się też z Jackiem i obiecujemy mu, że jego lokal będziemy zachwalać gdzie to jest tylko możliwe, co właśnie czynimy. Czeka nas jeszcze wiele ciekawych przygód, ale o tym opowiemy w kolejnej części relacji.

Pożegnalna kolacja w Didim

Powiązane artykuły: