Po dotarciu do Edirne drogą E80, która jest w rzeczywistości autostradą, ale na odcinku od granicy do Edirne darmową, nadszedł czas pożegnania z Krzyśkiem. Nasz autostopowicz popędził nabyć bilety na nocny autokar do Ankary, a my wyruszyliśmy na poszukiwania hotelu, bo już zaczynało się ściemniać. Po kilku próbach znaleźliśmy pokój w hotelu Açıkgöz. Odpowiadała nam zarówno jego lokalizacja w centrum miasta, jak i cena za pokój oraz rozmiary owego pokoju. W cenie (120 TL za czwórkę) znalazło się również niezłe śniadanie, w formie mini-bufetu. Ową dogodność mogliśmy docenić dopiero później, w głębi Anatolii, gdzie bardziej niż w Tracji przestrzega się postu w czasie Ramazanu.
Od pobytu w hotelu Açıkgöz nabrałam nawyku pisywania wstępnych notatek z trasy na Turcji w Sandałach oraz wrzucania ciekawych fotografii na nasz profil na Facebooku. Mam wrażenie, że parę lat temu sieć bezprzewodowa w cenie pokoju nie figurowała na liście oczywistości spotykanych w tureckich hotelach klasy turystycznej. Tym razem prawie zawsze mieliśmy kontakt z resztą świata, z którego skwapliwie korzystaliśmy. Sprawę ułatwiał nam niesamowicie tablet Asusa, który służył również jako miejsce robienia kopii zapasowej najważniejszych zdjęć z wyprawy.
Wieczór upłynął nam na szybkiej konsumpcji zakupionych na wynos köfte z pieczywem. Zmęczeni całym przejazdem do Turcji ani myśleliśmy wybierać się na rekonesans wieczorny. Edirne zaczęliśmy poznawać dopiero następnego ranka.
Uwaga: dokładne opisy odwiedzanych przez nas w czasie wyprawy miast i najważniejszych zabytków umieściliśmy już w odpowiednich artykułach na naszym portalu. Osoby zainteresowane szczegółowymi informacjami dotyczącymi cen, godzin otwarcia itp. spraw odsyłamy do owych tekstów.
16. sierpnia (Edirne)
Rano okazało się, że w Edirne było naprawdę gorąco (przeszło 30 stopni w cieniu), czym byliśmy lekko zaskoczeni, ponieważ nadal znajdowaliśmy się w Europie. Właściwie to na całej naszej trasie tylko dwa miejsca okazały się tak gorące, oprócz Edirne było to Safranbolu, którego położenie w osłoniętej górami dolinie wyjaśniało specyficzny mikroklimat. Pozostałe miejsca były zdecydowanie chłodniejsze, a czasami było nam wręcz zimno (w wietrznym Hattuşaş) lub moczył nas deszcz (nadmorski Sinop).
Edirne zrobiło na nas bardzo miłe wrażenie: niewielkiego i czystego miasteczka, z mnóstwem ciekawych zabytków, na których odwiedzenie poświęciliśmy większość dnia. Oczywistym i obowiązkowym punktem programu było odwiedzenie trzech słynnych meczetów: Selimiye - wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, Üç Şerefeli oraz Eski Cami. Najbardziej spodobał nam się ten drugi - meczet 'trzybalkonikowy', w którego wnętrzu spotkaliśmy jedynie kilkoro dzieci bawiących się wyśmienicie w berka oraz paru rozmodlonych starców, którym te dzieci w ogóle nie przeszkadzały. Nasza córka z radością dołączyła do biegającej po dywanach gromadki.
Meczet Selimiye posiada imponującą architekturę, ale jego sława przyciąga zdecydowanie zbyt wielu turystów, a wraz z nimi żebraków i sprzedawców dóbr wszelakich. Przed nim zauważyliśmy tzw. namiot iftarowy, w którym podczas Ramazanu wydawane są po zmroku posiłki dla najuboższych. Była to jedna z pierwszych oznak, że trwa miesiąc postu.
Oprócz meczetów odwiedziliśmy parę historycznych bazarów, gdzie na stoiskach królowały kolorowe mydełka w kształcie owoców - lokalna specjalność. Nie kupiliśmy jednak żadnego zestawu kosmetycznego, a jedną z przyczyn były bardzo intensywne i nienaturalne kolory barwników. Pewnie takie mydełka lepiej sprawdzają się jako klasyczne 'kurzołapki' niż jako środek myjąco-piorący.
Znaleźliśmy również czas na odwiedzenie dwóch muzeów: jedno z nich, usytuowane na terenie kompleksu meczetowego Selimiye, poświęcone było historii tej świątyni, a drugie to klasyczny przykład muzeum o profilu archeologiczno-etnograficznym. Najwięcej mojej uwagi poświęciłam stojącemu w ogrodzie dolmenowi, czyli budowli megalitycznej, świadczącej o powiązaniach tego regionu Turcji z przeszłością Europy. Na dokładkę odwiedziliśmy dom, w którym mieści się ekspozycja wprowadzająca nieświadomych niczego turystów w tajniki klasycznych tureckich zapasów w oliwie. W ogrodzie tego domu podawano pyszną herbatę, która podobno kosztuje 50 kuruszy. Piszę podobno, ponieważ po pełnym zaangażowania zwiedzeniu wystawy, połączonym z wykonaniem mnóstwa fotografii, herbatę podano nam gratisowo i ze szczerym uśmiechem. To się nazywa prawdziwa promocja lokalnej kultury!
Ciekawostką w Turcji są zwykle lokalne pomniki, poświęcone często niespodziewanej tematyce. Edirne również nas pod tym względem nie rozczarowało. Oprócz pomnika zapaśników oraz obowiązkowego posągu Atatürka znaleźliśmy posąg ryb, tulipanów oraz tajemniczą rzeźbę przedstawiającą wioślarza - galernika.
Pomimo Ramazanu w Edirne nie było problemem zjeść ciepły posiłek podczas godzin dziennych. Zachęceni niezłym smakiem wieczornych köfte wybraliśmy się do serwującej je restauracji, gdzie spożyliśmy po porcji kotlecików, zapijając je obficie ayranem (ulubiony napój córki). W ogóle nie dało się odczuć żadnej dezaprobaty ze strony lokalnych Turków, którzy całymi rodzinami pożywiali się przy sąsiednich stolikach. Nasze szczęście z rozkoszowania się przysmakami kuchni tureckiej okazało się bardzo krótkotrwałe - był to nasz ostatni normalny posiłek w ciągu dnia przez wiele, wiele dni...
Wieczór przyniósł ze sobą kolejną atrakcję - czas iftaru czyli wieczornego posiłku połączonego z ogólną radością. Całe centrum miasta rozświetliły radosne lampiony oraz kolorowe oświetlenie meczetów. Ulicami przewalał się dziki tłum najedzonych Turków, cieszących się z pełnych żołądków oraz lekkiego ochłodzenia po zachodzie słońca. Nadszedł czas przygotowań do dalszej wędrówki oraz snu.
17. sierpnia (Edirne - Stambuł - Bolu)
Od tego momentu rozpoczęła się nasza wielka improwizacja. Oczywiście mieliśmy ogólny plan trasy, a nawet przygotowany w wersji wydrukowanej mini-przewodnik po miejscach godnych odwiedzenia. Jednak będąc w drodze nigdy nie wiadomo, gdzie nas oczy i samochód poniosą. Plan na ten dzień zakładał przejazd z Edirne do Stambułu autostradą, przejazd przez sam Stambuł oraz zatrzymanie się w İzmit (starożytnej Nikomedii). Rzeczywistość oczywiście plan zmieniła, ale pozwólcie, że opiszę to po kolei.
Z Edirne wyruszyliśmy po śniadaniu dość wczesnym rankiem. Tuż za miastem rozpoczęła się płatna autostrada. Jeżdżenie takimi autostradami w Turcji to czysta przyjemność, no może poza koniecznością ponoszenia kosztów, chociaż są one stosunkowo niewielkie, porównując je przykładowo z cenami przejazdu z Katowic do Krakowa. Podjeżdża się przed bramki, droga w cudowny sposób rozszerza się na 10 lub więcej pasów. Trzeba tylko zorientować się, żeby ustawić auto do właściwej bramki oznaczonej symbolem KSG, a nie do bramki OGS, przez którą przejeżdżają właściciele transponderów komunikujących się automatycznie z bramką w sprawie opłaty.
W miarę zbliżania się do Stambułu zagęszczenie na drodze wzrastało, aż osiągnęło stan zapchania wszystkich pasów ruchu, który, trzeba przyznać i tak był płynny, przy prędkościach wahających się od 80 do 100 km/h, nawet w samym Stambule. Na drodze dyskusji ustaliliśmy, że zaszczyt przejechania przez największe miasto Turcji oraz wjazdu do Azji przypadnie mi w udziale. Jarek miał za zadanie pacyfikowanie młodszej części ekipy (Mentosy rządzą) oraz zwracania uwagi na kierunkowskazy, czyli pilotowania mnie.
Jak się okazało, jazda przez Stambuł tranzytem, nawet w środku dnia, nie należy do specjalnie trudnych wyzwań. Od czasu do czasu pojawiały się kolejne punkty poboru opłat, a kierunkowskazy były umieszczone z dużym wyprzedzeniem, koniecznym do wykonania manewru zmiany pasa ruchu.
Prawie niepostrzeżenie znaleźliśmy się w Azji, nawet nie zdążyliśmy sfotografować wymownego napisu 'Asya hoşgeldiniz' ('Witajcie w Azji'). Posiadamy jedynie zdjęcie z drogi powrotnej, gdy po dwóch tygodniach spędzonych na azjatyckich drogach i bezdrożach witano nas ponownie w Europie. Ruch na drodze nie zmniejszył się znacząco aż do İzmitu, który obejrzeliśmy wraz z Zatoką Izmicką z samochodu. To, co widzieliśmy przez szyby pędzącego samochodu przekonało nas, że nie chcemy się tu zatrzymywać na nocleg. İzmit to miasto przemysłowe, naszpikowane kominami fabryk i rafinerii, a zatoka pełna jest tankowców i kontenerowców.
Pojechaliśmy więc dalej, gdzie nas autostrada doprowadzi. W międzyczasie puste żołądki i zdrowy rozsądek nakazały nam zatrzymać się na obiad w... McDonald's. Chciałoby się rzec: żegnaj tradycyjna kuchnio turecka, witajcie realia Ramazanu. Międzynarodowe sieci fastfood mają jedną niepodważalną przewagę nad tureckimi lokantami: są w czasie Ramazanu otwarte.
W ten sposób, posileni, daliśmy się ponieść autostradzie E80 aż do Bolu, które figurowało zresztą w naszym papierowym wykazie miejsc godnych zatrzymania. Odcinek trasy przed Bolu jest demonstracją walki, jaką człowiek musi stoczyć z siłami natury. Droga wiedzie przez teren aktywny sejsmicznie, a dodatkowo górzysty. Często przejeżdżaliśmy wiaduktami, z których każdy posiadał własną nazwę. Podobno są one tak zaprojektowane i zbudowane, aby wytrzymać trzęsienia ziemi. Całe szczęście, że nie musieliśmy ich pod tym względem osobiście przetestować.
Tuż przed miastem Bolu przejechaliśmy pod górą o tej samej nazwie słynnym tunelem o długości prawie 3 km. Budowany od 1993 roku tunel został poważnie uszkodzony jeszcze przed oddaniem do użytku, podczas tragicznego w skutkach trzęsienia ziemi w Düzce w 1999 roku. Prace nad jego wykonaniem zostały ostatecznie zakończone w 2007 roku i od tego czasu ruch na trasie Stambuł - Ankara odbywa się o wiele sprawniej. Pamiętam przejazdy autokarowe na tym odcinku z lat poprzedzających ukończenie tunelu i rzeczywiście droga bardziej się dłużyła, ponieważ ruch samochodowy odbywał się trasą górską przez górę Bolu. O zaletach tej alternatywnej drogi mieliśmy okazję dowiedzieć się już następnego dnia wyprawy.
Tymczasem dotarliśmy do miasteczka Bolu. Po tradycyjnych poszukiwaniach miejsca na odpoczynek wybór padł na hotel Rahmi. Za 130 TL dostaliśmy w nim 4-osobowy pokój ze śniadaniem wliczonym w cenę, natomiast bez klimatyzacji, która nie była zresztą potrzebna ze względu na chłodny, górski klimat panujący w mieście.
Wieczorem odbyliśmy wędrówkę po Bolu, po raz pierwszy, ale zdecydowanie nie ostatni doświadczając ciekawego zjawiska kulturowego: przed zmierzchem restauracje były kompletnie opuszczone, po czym w magicznych kilka minut błyskawicznie zapełniały się głodnymi Turkami, czekającymi na zachód słońca. Po nastaniu tego momentu trudno było znaleźć w nich wolne miejsce. Po chwili poszukiwań trafiliśmy do sympatycznej lokanty specjalizującej się w pide, gdzie na przystawkę podano nam słynne wegetariańskie çiğ köfte. Kiedy jadłam je po raz pierwszy rok temu w Urli, niespecjalnie mi posmakowały, ale tym z Bolu trzeba przyznać, że były pyszne, tak jak i serowa pide, którą zamówiliśmy jako danie główne. W Bolu po raz pierwszy doświadczyliśmy ciekawego uczucia wspólnoty biesiadnej, panującej podczas iftaru w Turcji - wreszcie słońce zaszło, jedzmy, radujmy się i cieszmy swoim towarzystwem!
Tradycyjnie zmęczeni wróciliśmy do hotelu i błyskawicznie zasnęliśmy.
Suma przejechanych w tym dniu kilometrów: 501.
Odpowiedzi
komentuję...
Wysłane przez jacky6 w
czyli korzystam z opcji przewidzianej a "wiszącej" pod wpisem blogowym...
brakowało mi takiego opisu - przede wszystkim jak sobie radziliście z czasem i w jakim stopniu odstępowaliście od wcześniej zapisanego projektu...
śledzę Was analizując ile czasu przeznaczacie na techniczny przejazd a ile na atrakcje podróżne...
średnio rzecz biorąc przyjmuje się na zwykłych drogach - średnią prędkość / czas przejazdu ca 55 - 60 km / h - niechaj odczyty licznikowe nas nie mylą...
na autobahnie może owa prędkość jest zapisana wyższą cyfrą ale ile traci się wpatrując w przestrzeń przed własnym nosem...
PS - brakuje mi dokończenia Waszej sytuacji awarii autka... to w końcu się musiało skończyć poizytywnie ale jak ? przecież nie pojawił się jakiś zosikopter przenoszący Wasz pojazd pod swoim wirnikiem do serwisu...
mieliście jeszcze gwarancję, wykupioną polisę assistance czy sięgaliście do skarbonki ?
Czasy przejazdowe
Wysłane przez Iza w
Akurat opisany w tym odcinku relacji przejazd był bardzo długi odległościowo, ale czasowo całkiem znośny, z licznymi postojami w celach rozmaitych. Cała trasa z Edirne do Bolu przebiega autostradą, więc średnią prędkość (poza Stambułem) można śmiało podnieść do ok. 130 - 140 km/h, a w Stambule 80 - 100 km/h...
Co do awarii autka, zapowiadanej we wstępie relacji, to opiszę co i jak w odpowiednim czasie, czyli gdy dojadę z tekstem do Ankary. Wstęp miał na celu zaostrzenie apetytu Czytelników i zachęcenie do śledzenia pojawiających się wpisów :)