Czy przeżyliście kiedyś prawdziwe uderzenie adrenaliny? Takie, które pomaga wykonać zadanie, które wydawałoby się niemożliwe, a po jego zakończeniu pozostawia w człowieku uczucie kompletnego wyczerpania i pewnej pustki? Jeżeli tak, to z łatwością wczujecie się w moją sytuację... Jest późne popołudnie, godzina szczytu w stolicy Turcji. Stoję właśnie między dwoma pasami trasy przelotowej przez Ankarę. Za mną znajduje się pas prowadzący w kierunku wschodnim, a na nim - nasz zepsuty samochód, w którym właśnie zostawiłam męża i dwójkę dzieciaków. Przede mną - trzy pasy zapchane autami mknącymi z prędkością około 100 km/h, prowadzonymi przez kierowców jadących z turecką fantazją. W tle, za owymi pędzącymi samochodami, znajduje się salon firmy Peugeot, w którym mam nadzieją znaleźć pomocą dłoń. Śladów wskazujących na istnienie przejścia dla pieszych - brak, zarówno patrząc w lewo, jak i w prawo... Jedno pytanie kołacze się w głowie "Jakim cudem wpakowałam się w taką sytuację? Trzeba było siedzieć w domu albo, jeszcze lepiej, wylegiwać na leżaku leniwie obserwując fale uderzające o brzeg gdzieś w odległym Anamurze.
No właśnie, kogo by tu obwinić? Możecie wierzyć lub nie, ale nasza ostatnia wyprawa została zainspirowana Waszymi głosami w naszej TwS-owej ankiecie. Oczywiście, podane przez nas warianty były tendencyjne i odzwierciedlały nasze marzenia podróżnicze, ale ostateczna decyzja została podjęta przy silnym poparciu naszych użytkowników, którzy zdecydowanie wybrali opcję: wybrzeże Morza Czarnego. Po zebraniu pewnej masy krytycznej głosów zaczęliśmy rozglądać się za najlepszym połączeniem lotniczym, które dałoby nam dobry punkt startowy dla wyprawy. Rozpoczęliśmy nawet całkiem konstruktywną dyskusję na ten temat na naszym Facebook'owym profilu. Jej wynik okazał się przewrotny: najlepiej będzie dotrzeć do Turcji samochodem. Takie rozwiązanie daje nam niezrównaną swobodę manewru przy jednoczesnym obniżeniu kosztów transportu, co przy czwórce uczestników wyprawy nie jest bez znaczenia. Tutaj pojawił się kolejny dylemat: jeżeli samochód, to jaki? Nasz ówczesny pojazd został jednogłośnie uznany za niewystarczający dla komfortowego przemieszczenia się na tak znaczną odległość. Ponieważ od pewnego czasu i tak dojrzewaliśmy do decyzji o wymianie auta, szybko rozpoznaliśmy rynek tzw. 'rodzinnych mini-vanów' i nabyliśmy naszego piątego uczestnika wyprawy, czyli Peugeota Partnera. Według oficjalnej wersji, przedstawianej znajomym i rodzinie, zakup motywowany był niewystarczającymi gabarytami poprzedniego samochodu dla naszych potrzeb codziennych, ale oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że w momencie dopięcia transakcji klamka zapadła - trzeba będzie przetestować auto w warunkach polowych, czyli na tureckich bezdrożach.
Nawiasem mówiąc, takiego typu samochody są niezmiernie popularne w Turcji, a nasza nimi fascynacja sięga czasów pierwszej samodzielnej wyprawy, podczas której mieliśmy okazję obserwować, jak dobrze sprawdzają się jako taksówki i samochody rodzinne. W Polsce ciągle kojarzą się raczej z samochodami przeznaczonymi raczej dla segmentu przedsiębiorstw przewozowych, serwisów różnego rodzaju itd., a rodziny wybierają rozwiązania w stylu kombi. W Turcji nasze auto doskonale wpisywało się w pejzaż uliczny, więc często uważano nas za lokalnych użytkowników dróg i dopiero po uważnym przyjrzeniu się tablicom rejestracyjnym i naszym nie-tureckim rysom padało pytanie o kraj pochodzenia. Oczywiście trąbiono na nas również bez pardonu, jeżeli nie znając dobrze topografii miasta prowadziliśmy auto nieco mniej brawurowo niż lokalni mistrzowie kierownicy.
Faza pierwsza - przygotowania
Nasze zmagania z zaplanowaniem wyprawy mogliście śledzić na bieżąco na naszym forum, gdzie mocno służyli nam radami płynącymi z wieloletniego doświadczenia w samochodowych wojażach Jacky6 i Piotrmx - w tym miejscu głębokie ukłony i serdeczne podziękowania dla obu panów. Samochód przed wyprawą został przejrzany przez mechanika, wyposażony w odpowiednie gadżety typu dwa trójkąty zapasowe (po co to komu?) czy komplet dodatkowych bezpieczników. Niezwykle ważną kwestią stał się dla nas na tym etapie wybór trasy dojazdu do Turcji. Zasadniczo rozważaliśmy dwa warianty: przez Serbię lub przez Rumunię. Oba znalazły swoich zwolenników. Serbia była zachwalana z uwagi na większą szybkość przejazdu, a Rumunia - malowniczość oraz brak ograniczeń w przewozie pewnych wysokoprocentowych towarów przez tereny Unii Europejskiej.
Ostateczna decyzja co do wybory trasy zapadła w chwili nawiązania znajomości z niejakim Krzyśkiem - autorem blogu 1000kroków - który wybierał się w tym samym czasie w tym samym kierunku i poszukiwał życzliwych zmotoryzowanych, którzy zechcieliby zabrać niewidzianego na własne oczy obieżyświata umówionym autostopem z okolic Belgradu na terytorium Republiki Tureckiej. Odebraliśmy to jako znak - jedziemy trasą przez Serbię i przy okazji wyświadczamy dobry uczynek na dobry początek wyprawy!
Zaopatrzyliśmy się w komplet map oraz atlas samochodowy Europy, dociążając bagaż kompletem przewodników Lonely Planet, obejmującym Węgry, Bałkany, Bułgarię oraz Grecję (nigdy nic nie wiadomo). Z rozmaitych stron www wydrukowaliśmy sobie ściągawki dotyczące przepisów drogowych w krajach leżących na trasie przejazdu. Nad samą trasą nie dywagowaliśmy już nazbyt długo - całe szczęście, że autostrada zaczyna się prawie tuż pod naszymi oknami i (z drobną przerwą za Rybnikiem) prowadzi aż do Turcji. Brzmi zachęcająco, prawda? No to jedziemy!
13. sierpnia 2011 (Polska - Czechy - Słowacja - Węgry)
Wyprawa rozpoczyna się dokładnie o godzinie 17:00, kiedy to zdołaliśmy zapakować wszystkie bagaże oraz całą ekipę do samochodu i w strugach silnego deszczu wyruszyliśmy ku granicy z Czechami. Odcinek ten nie obfitował w żadne niespodzianki, oprócz niesamowicie zmiennej pogody: czasem słońce, czasem deszcz. Na pierwszej stacji benzynowej po stronie Republiki Czeskiej zaopatrzyliśmy się w winietkę upoważniającą do korzystania z autostrad i podążaliśmy ku Słowacji. Trasa prowadziła przez Ostrawę i Ołomuniec do Brna. Jeszcze przed Brnem wjechaliśmy na szczerze przez nas znienawidzony rodzaj nawierzchni - autostrada od tego punktu aż do granicy ze Słowacją pokryta jest betonowymi płytami, więc jazda polega jednostajnym podrygiwaniu niczym przy pracy z młotem pneumatycznym. Poziom hałasu również przekracza uznawane przez nas za dopuszczalne poziomy. W Brnie byliśmy tuż po zachodzie słońca, i pomijając lekkie i niezamierzone odbicie z trasy na rozjazdach, które zawdzięczamy zbyt późno ustawionemu kierunkowskazowi, minęliśmy je szybko i podrygująco w rytm polki autostradowej. W trakcie postoju i drobnego posiłku wymieniliśmy SMS-y z czekającym już na nas w Novim Sadzie Krzyśkiem.
Kolejna granica zaowocowała drugą winietką naklejaną na przednią szybę samochodu (zarówno czeska, jak i słowacka miały miesięczny okres ważności). Została ona zakupiona w przydrożnym zajeździe, gdzie znużeni długą podróżą kierowcy ciężarówek raczyli się piwem, bezalkoholowym oczywiście. Wiele naczytaliśmy się i nasłuchaliśmy przed wyjazdem o nieżyczliwym podejściu słowackiej drogówki do kierowców z Polski, więc na wszelki wypadek jechaliśmy nadzwyczaj przepisowo. Nie wiem, czy z tego powodu, czy też wskutek późnej godziny albo łutu szczęścia, nie mieliśmy przyjemności poznać słowackich policjantów. Zresztą ten odcinek trasy przebiega głównie lasami, nawet stacji benzynowych nie ma na nim za dużo. Minęliśmy niezłym pędem Bratysławę i zbliżyliśmy się do kolejnej granicy, tym razem słowacko-węgierskiej.
Zatrzymajmy się na chwilę w wyliczeniach mijanych państw i miast, aby podać kilka szczegółów organizacyjnych. Winietki w Czechach (obowiązkowe zarówno na autostradach, jak i drogach szybkiego ruchu) można kupić na okres 10 dni, 1 miesiąca lub 1 roku. Ponieważ nasza wyprawa zaplanowana była na około 3 tygodnie, najkorzystniej cenowo wypadała winietka 1-miesięczna. Jej koszt wynosił w 2011 roku 350 koron czeskich czyli około 60 zł. W 2012 roku ceny poszły w górę i obecnie za taką winietkę trzeba zapłacić 440 koron. Najdogodniej jest zakupić ją na stacji benzynowej, a płatności przyjmowane są zarówno w gotówce, jak i kartą płatniczą.
Na Słowacji winietki są sprzedawane na takie same okresy czasu, jak w Czechach. Winietka 1-miesięczna kosztuje 14 euro i warto mieć przy sobie gotówkę. Nam nie udało się zrealizować płatności kartą. Posiadanie winietki jest obowiązkowe na wyznaczonych odcinkach autostrad i dróg ekspresowych w tym państwie.
Na granicy z Węgrami wykupiliśmy prawo do przemieszczania się tamtejszymi autostradami, tym razem obyło się bez naklejki na szybę do szybko rosnącej kolekcji. Mniej więcej na tym etapie trasy wybiła północ.
14. sierpnia 2011 (Węgry - Serbia)
Etap podróży tuż za granicą węgierską był kiepski pod względem drogowym - brakowało tam kawałka autostrady, do której trzeba było dojechać. Tuż przy wjeździe na autostradę o mały włos nie zostalibyśmy zmieceni z drogi przez bardzo śpieszącą się lawetę. W ogóle podróżowanie nocą do przyjemnych nie należało, drogami rządzą wówczas samochody ciężarowe, które doskonale znają trasę, a jednocześnie bardzo się spieszą i nie mają cierpliwości do kierowców pierwszy raz jadących węgierskimi autostradami.
Dość łatwo udaje nam się ominąć obwodnicą Budapeszt i znaleźć właściwy zjazd na autostradę prowadzącą w kierunku na Szeged i dalej w kierunku Serbii. Ten odcinek stanowił dla mnie spore wyzwanie, jako że reszta towarzystwa słodko sobie spała, a mnie kołatały się słowa Piotramx, że o 4 nad ranem nie ma dobrych kierowców. Trasa między Budapesztem a Szeged jest niezwykle monotonna, prowadzi przez słynną węgierską pusztę i nie ma przy niej nic, żadnych miast, prawie żadnych zajazdów i stacji benzynowych. Zajadałam się cukierkami z kawą i wypatrywałam granicy z Serbią. Ukazała się ona wraz ze świtem około godziny 4:00.
Do granicy węgiersko-serbskiej czekało trochę samochodów, ale wydawało się, że wszystko idzie bardzo sprawnie. Pechowo ustawiliśmy się na pasie, który przesuwał się do przodu najwolniej - typowo wg prawa Murphy'ego. Jakiś Włoch miał poważne problemy z papierami, zawracał, kombinował, a my tkwiliśmy w kolejce. Tutaj okazało się również, że widywane do tej pory samochody na polskich rejestracjach całkowicie zniknęły, zastąpione przez auta na numerach z całej Europy prowadzone przez wąsatych mężczyzn w towarzystwie kobiet z chustami na głowach. Widocznym stało się, że opuściliśmy szlak prowadzący rodaków na wczasy w Chorwacji i wkroczyliśmy na trasę ku Azji Mniejszej.
Pierwszy przystanek na stacji benzynowej tuż za granicą w Serbii nie pozostawił najlepszego wrażenia - tłum ludzi, kolejki do ubikacji, w której warunki sanitarne wołały o pomstę do nieba. Na plus można zaliczyć obecność placu zabaw oraz wygodny, spory parking. Dalsze postoje były o wiele lepsze, w ogóle mamy teraz bardzo dobre zdanie o serbskich stacjach benzynowych położonych przy głównych drogach. W każdej były restauracje, sklep, czyste toalety, place zabaw.
Pierwsze wrażenie z podróży samochodem po Serbii również było kiepskie. Droga słabej jakości, a poruszające się nią pojazdy wyglądały jak wyjęte sprzed 20 czy 30 lat temu w Polsce. Dalej było tylko lepiej, kolejny postój zaowocował wymianą waluty na dinary, w których opłacało się płacić za przejazd autostradą. Serbia była jedynym przejechanym podczas tej wyprawy krajem, poza oczywiście Polską, w której opłatę wnosiło się w punktach poboru obsługiwanych przez znudzonych biletowych.
Około godziny 8:00 dotarliśmy do miasta Nowy Sad, gdzie byliśmy umówieni z autostopowiczem Krzyśkiem. Zaparkowaliśmy przy sporej alei i wykonaliśmy szybki telefon, z którego wynikało, że musimy trochę na niego poczekać, w końcu było dość wcześnie. Zadziwiające, jak szybko traci się wyczucie czasu po zarwanej nocy w podróży. W międzyczasie wyruszyliśmy na zwiady i szybkie zwiedzanie miasta.
Nowy Sad jest stolicą okręgu autonomicznego Wojwodina. Pięknie położone nad Dunajem, zabytkowe miasto liczy sobie prawie 400 tysięcy mieszkańców, co wydawało się zaskakujące, gdyż zachowało w sobie urok niewielkiego miasteczka z dużym rynkiem, odrestaurowanymi kamienicami oraz górującym nad miastem katolickim kościołem Marii Panny (sr. Crkva imena Marijinog) z końca XIX wieku.
Po posiłku na rynku czas oczekiwania zaczął nam się dłużyć, powoli wychodziło zmęczenie przejazdem i zaczynało doskwierać gorąco, do którego jeszcze nie zdołaliśmy się przyzwyczaić od opuszczenia pochmurnej Polski. Telefon poganiający Krzycha poskutkował i wkrótce ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wyjeżdżając z Nowego Sadu kierowaliśmy się na Belgrad i podążając za kierunkowskazami pojechaliśmy bocznymi drogami zamiast autostradą. Wkrótce przyszedł czas na pierwsze tankowania auta w trasie. W okolicach Belgradu, który widzieliśmy jedynie z oddali pod postacią betonowych wieżowców nieco zbłądziliśmy, ale po godzinie kluczenia znaleźliśmy się z powrotem na opuszczonej przy Nowym Sadzie autostradzie. Nie zboczyliśmy z niej już aż do końca tego dnia, zatrzymując się tylko na krótkie postoje przy stacjach benzynowych. Popołudniu odpadałam już od pionu, więc prowadził Jarek, a ja drzemałam sobie na bocznym siedzeniu. Z tyłu Krzychu poszerzał swoją wiedzę o Turcji studiując przewodniki.
Wieczorową porą dotarliśmy do miasta Niš w południowej Serbii, trzeciego pod względem wielkości w tym państwie, po Belgradzie i Nowym Sadzie. Tam musieliśmy już poszukać noclegu, dalej nie dalibyśmy rady jechać.
Niš to miasto o historii sięgającej czasów przed Rzymianami, ale najbardziej jest znane z nie tak dawnych wydarzeń w latach 90-tych XX wieku. W 1996 roku Niš był pierwszym serbskim miastem, w którym zaprotestowano przeciwko rządom Slobodana Miloševića. Wkrótce potem, ów polityk jako prezydent Jugosławii odmówił przyznania autonomii Kosowu. Stało się to bezpośrednią przyczyną do zbrojnej interwencji sił NATO i zbombardowania Jugosławii. Najwięcej ofiar podczas tych działań militarnych odniósł właśnie Niš. Podczas bombardowania zakazanymi obecnie przez większość państw świata (ale nie Polskę) bombami kasetowymi 7. maja 1999 roku zginęło wielu cywilów.
Nocleg w Nišu znaleźliśmy stosunkowo łatwo, chociaż od pierwszego hotelu odbiliśmy się z powodu jego przepełnienia, a drugi przybytek odstraszał wyglądem. Trzecia próba była natomiast udana - wylądowaliśmy na noc w hostelu Niš. Naszej rodzinnej ekipie przypadła sala czteroosobowa, więc mieliśmy ją całkowicie dla siebie.
Co prawda łazienka była wspólna na korytarzu, ale na jej czystość nie można było narzekać. W pakiecie dostaliśmy również dostęp do bezprzewodowego internetu. Całość kosztowała nas 36 euro, niestety śniadanie nie było wliczone w cenę. Hostel nie posiada własnego parkingu, więc auto stało przy ulicy. W godzinach wieczornych i wczesno-porannych opłaty za parkowanie nie są pobierane. Niestety nasze autko zostało lekko stuknięte przez odjeżdżający sprzed hostelu samochód, chociaż była to bardzo symboliczna pamiątka z Nišu. Zmęczeni drogą wypiliśmy z Krzyśkiem po jednym lokalnym piwie i zapadliśmy w sprawiedliwy sen.
15. sierpnia 2011 (Sebia - Bułgaria - Turcja)
Wczesnym porankiem wyruszyliśmy w kierunku Bułgarii. Droga wiodła przez malowniczą okolicę i liczne tunele, aż doprowadziła nas do granicy serbsko-bułgarskiej. Przekroczenie jej odbyło się kompletnie bezproblemowo, poza lekkim zdziwieniem pogranicznika na widok kierowcy (czyli mnie) oraz zakupu winietki do naklejenia na przednią szybę, nic się nie wydarzyło.
Przejazd przez Bułgarię zajął nam praktycznie cały dzień i muszę powiedzieć, że był to dzień bardzo nudny. Drogi były raczej wąskie i niesprzyjające pośpiechowi, a na odcinkach, które pozwalały rozwinąć większą szybkość co krok stały patrole bułgarskiej drogówki. Stacje benzynowe w tym kraju też były rozczarowujące, zwłaszcza po pozytywnych serbskich doświadczeniach. Trudno było na nich kupić coś do zjedzenia, a nawet do picia, chociaż niektóre z zewnątrz wyglądały dość imponująco.
Poza Sofią, którą minęliśmy nieco przykorkowaną obwodnicą, nie przejeżdżaliśmy przez żadne centra miast. Trasa wiodła obok Płowdiwu i Svilengradu, ale z tym miast nie widzieliśmy nic, napędzani chęcią dotarcia w końcu do Turcji. W celu umilenia przejazdu zajmowaliśmy się prowadzeniem obserwacji lokalnych billboardów, które często ociekały tematyką erotyczną. Zastanawiające było również zwiększające się w miarę zbliżania do Turcji zagęszczenie ogłoszeń o sprzedaży kaşar ve peynir (po turecku oznacza to żółty i biały ser). Wygląda na to, że Turcy masowo zaopatrują się po drodze w bułgarskie sery.
Pod wieczór dotarliśmy do przejścia granicznego z Turcją, o nazwie Kapitan Andreevo. Tutaj, jeszcze po stronie bułgarskiej, zatankowaliśmy do pełna samochód. Obawialiśmy się, że w Turcji paliwo będzie znacznie droższe. Okazało się to prawdą, chociaż to tanie bułgarskie paliwo było jakoś niskokaloryczne... Na poprzednim baku, napełnionym w Serbii 45 litrami oleju przejechaliśmy 800 km, na tym bułgarskim (też 45 litrów) - zaledwie 650 km, a na kolejnym, tureckim (50 litrów) - 900 km!
Przejście bułgarsko-tureckie (Kapitan Andreevo - Kapıkule) robi mocne wrażenie, gdy widzi się je po raz pierwszy, zwłaszcza w porównaniu z innymi przejściami granicznymi, zarówno tymi w Turcji, jak i poza nią. Z wyglądu przypomina terminal lotniczy ze sporym parkingiem. Wewnątrz budynku mieszczą się banki, sklepy wolnocłowe, restauracje i punkty usługowe. Wjeżdżając na teren przejścia zostaliśmy przepytani w niezobowiązujący sposób przez pewnego urzędnika, którego interesował kierunek naszej wyprawy. Gdy usłyszał, że jedziemy nad Morze Czarne, zdecydowanie się ożywił i zachęcał nas do odwiedzenia jego rodzinnych stron czyli Artvin. To miasto położone jest daleko na wschodzie, w górach Kaçkar. Niestety, aż tak daleko tym razem nie było nam pisane dojechać, ale kto wie, może jeszcze się tam wybierzemy. W Turcji zawsze fascynuje mnie możliwość spotkania ludzi z rozmaitych części kraju, co daje wspaniałą okazję do rozmowy, niezależnie, czy już się w danym mieście było, czy też nie.
Tuż przed wejściem można kupić kartę służącą do płacenia za przejazd tureckimi autostradami (KGS). Nabyliśmy sobie taką za kwotę 50 TL, zastanawiając się, czy wystarczy nam to na wszystkie przejazdy podczas wyprawy. Starczyło, ale o tym napiszę dalej...
Przekroczenie granicy tureckiej własnym samochodem nie jest uciążliwe. Wszyscy pasażerowie musieli kupić wizy turystyczne, a do mojego paszportu została wbita specjalna adnotacja, że wjechałam samochodem. Dodatkowo proszono mnie o okazanie zielonej karty - trzeba pamiętać o jej uzyskaniu przed wyjazdem z Polski! Ostatni etap to kontrola bagażu, chociaż w naszym przypadku obyło się bez otwierania plecaków. Dostaliśmy za to kwiatek i życzenia miłej podróży.
W ten sposób dotarliśmy do Turcji, a już za parę kilometrów byliśmy w Edirne, ale to już zupełnie inna bajka...
Odpowiedzi
pierwszorzędna relacja...
Wysłane przez jacky6 w
właśnie miałem pytać się Was o takie szczegóły - pod kątem przydatności do tegorocznego wojażu...
mam nadzieję, że dobry Allah pozwoli Wam uporać się z relacją przed naszym wyjazdem...
szacun dla odwagi kierowania równoległego z Jarkiem - ja muszę "stety" sam walczyć z wolantem, maryla nie odnowiła "permisa de voyaje" podczas wymiany dokumentów w naszym kraju...
nawijaj Waćpani a żywo... :-))