18. sierpnia (Bolu - Konuralp - Jezioro Abant - Mudurnu)
Dzień rozpoczęliśmy śniadaniem, podanym nam przez obsługę hotelu na terenie hotelowej jadłodajni, gdzieś w ukryciu za sporym filarem. Widocznie nie chciano, aby widok osób pożywiających się po wschodzie słońca kłuł w oczy innych gości. Oczywiście nie stanowiło to dla nas problemu, chociaż skłoniło mnie do pewnej refleksji. Przestrzeganie postu w czasie Ramazanu jest w Turcji często traktowane bardzo na pokaz, bez dogłębnego zrozumienia jego istoty oraz przewidywanych wyjątków od poszczenia. Otóż z tego obowiązku zwolnieni są podróżni, kobiety karmiące oraz małe dzieci, a każdy z uczestników naszej wyprawy należał co najmniej do jednej z tych kategorii. O pokazowym charakterze postu mieliśmy przekonać się jeszcze wielokrotnie, w tym w samym mieście Bolu, podczas podróży powrotnej, ale o naszym odkryciu sekretu poszczących mieszkańców napiszę w odpowiednim miejscu.
Po śniadaniu wyruszyliśmy na poszukiwanie lokalnego muzeum. Nie posiadaliśmy planu miasta, milczał też o nim nasz przewodnik Lonely Planet. Turkey, więc po rozejrzeniu się po okolicy postanowiliśmy zaczerpnąć języka. Okazało się, że muzeum w Bolu znajduje się tuż obok hotelu Rahmi. Po krótkiej, ale obfitującej w wykonane fotografie wizycie ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Plan na ten dzień zakładał pokręcenie się po okolicy i brak dłuższych przejazdów, tak też się stało.
Po wyjeździe z miasta zamiast wjechać na nową autostradę E80 skręciliśmy na trasę nr 100. Przed powstaniem tunelu pod górą Bolu była to jedyna droga umożliwiająca przejazd ze Stambułu do Ankary. Obecnie jej popularność znacznie spadła na rzecz biegnącej pod górą trasy. Ślady dawnej świetności drogi nr 100 to liczne zajazdy i restauracje z punktami widokowymi, chylące się powoli ku upadkowi z powodu braku klienteli. Podróżni pędzący autostradą nie mają okazji podziwiać pięknych krajobrazów w tej okolicy sącząc przy tym herbatkę na świeżym, górskim powietrzu. Historia drogi nr 100 przypomniała mi dzieje słynnej amerykańskiej Route 66, tzw. 'drogi-matki', której zamknięcie oraz jego smutne konsekwencje dla małych miasteczek zostały sugestywnie przedstawione w kreskówce Auta (Cars).
Napełnieni herbatą oraz zaopatrzeni w miód zakupiony w lokancie, której byliśmy jedynymi gośćmi, skierowaliśmy nasze auto do miejscowości Konuralp. Droga wiodła przez Düzce, miasto wielokrotnie niszczone przez trzęsienia ziemi, po raz ostatni w listopadzie 1999 roku, kiedy to zginęło 845 osób. Aby wspomóc odbudowę miasta i przyciągnąć do niego inwestorów rząd turecki uczynił z Düzce stolicę nowo utworzonej prowincji. Obecnie, przynajmniej z okien jadącego samochodu, nie widać już żadnych śladów dawnej katastrofy.
Po krótkich poszukiwaniach dotarliśmy do miasteczka Konuralp, w którym zamierzaliśmy znaleźć pozostałości antycznego Prusias ad Hypium. Pierwsze kroki skierowaliśmy do lokalnego muzeum, które było właśnie zamknięte z powodu przerwy obiadowej. Na widok gości niespodziewanie otworzyło się, a w zwiedzaniu towarzyszył nam bardzo uprzejmy kustosz - oczywiście byliśmy tam jedynymi gośćmi. Otrzymaliśmy również wskazówki, jak dotrzeć do ruin Prusias ad Hypium. Wskazówki niestety zlekceważyliśmy, zwiedzeni kierunkowskazami prowadzącymi do Antik Kent Sitesi. Intensywny marsz pod górę doprowadził nas do nowego osiedla domów o nazwie 'Antyczne Miasto'. Całe szczęście, że pomocna Turczynka w czarnym eleganckim sedanie wskazała nam lokalizację właściwych antycznych ruin.
Konuralp wyglądało na bardzo religijne miasteczko, podczas naszej wędrówki słyszeliśmy wygłaszane i nagłaśniane przez megafony kazanie imama w wyglądającym na nowy i okazały meczecie. Po dotarciu do ruin Prusias akurat skończyła się pora modlitwy i z kolejnego, mniejszego i starszego meczetu wysypała się spora gromada wiernych. Same ruiny, położone w centrum miasteczka, znajdują się w stanie rozpadu. Zarastają je chwasty, a rolnicy parkują pod nimi swoje traktory.
Dalszy ciąg wycieczki przewidywał dojazd nad jezioro Abant oraz nocleg tamże. Po drodze udało nam się nieco zgubić w Düzce oraz zatankować autko na stacji Opet. Panu z obsługi udało się jakimś cudem wcisnąć nam do baku aż 50 litrów paliwa, po uprzednim powąchaniu korka, w celu upewnienia się, że chcemy kupić olej napędowy. Stacja należąca do sieci Opet zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie swoją czystością oraz jakością serwisu, więc do końca wyprawy staraliśmy się tankować w należących do tej sieci placówkach.
Nad jezioro Abant, położone w górach o tej samej nazwie dotarliśmy dobrze po południu. Droga wiodła przez las iglasty, a temperatura powietrza była odczuwalnie niższa niż w położonych w dolinie miastach. Po spacerze nad jeziorem i krótkim rekonesansie nie zdecydowaliśmy się jednak na nocleg nad jeziorem. Postanowiliśmy szukać szczęścia w Mudurnu, miasteczku położonym po drugiej stronie pasma górskiego. Tuż po wyjeździe znad jeziora trafiliśmy na roboty drogowe, ale wczesnym wieczorem dotarliśmy do Mudurnu - stolicy tureckiego kurczaka.
Mudurnu zachwalane bywa jako miasto przywołujące czasy świetności architektury osmańskiej. Rzeczywiście znajduje się w nim sporo drewnianych domostw z tej epoki, z których część zamieniona została na hotele i pensjonaty. My zatrzymaliśmy się w nowszym hotelu Moderna, w samym centrum miasta. Ogromną zaletą było bezpieczeństwo naszego pojazdu - hotel znajdował się tuż obok komisariatu policji i naprzeciwko budynku Jandarmy, której wartownik dzień i noc miał baczenie na nasz pojazd.
Po ulokowaniu się w pokoju (3-osobowym, 75 TL za nocleg ze śniadaniem), ruszyliśmy na zwiedzanie miasta oraz na poszukiwanie posiłku. Pierwszy cel zrealizowaliśmy z powodzeniem. Mudurnu to pięknie położona w głębokiej dolinie górskiej osada, składająca się zasadniczo z jednej przelotowej ulicy. W bocznych zaułkach czekają tu na miłośników architektury prawdziwe perełki z dawnych czasów. Cel drugi - napełnienie żołądków - okazał się znacznie trudniejszy do wykonania. W tej małej mieścinie, liczącej zaledwie 7 tysięcy mieszkańców, Ramazan traktuje się na wyraz poważnie. Nieco wygłodniali wypatrywaliśmy jakiegoś otwartego lokalu, jednak bezskutecznie. Mieliśmy okazję zaobserwować typowe dla czasu postu widoczki, w tym śpieszącego ze świeżym pieczywem pracownika historycznej łaźni. Wróciliśmy więc do hotelu i czekaliśmy na znak.
Znak ów objawił się nam głośno i wyraźnie w postaci wystrzału armatniego, oznaczającego zachód słońca i zakończenie postu na ten dzień. Ruszyliśmy więc znowu na miasto, i... przeżyliśmy rozczarowanie. Uliczki wyglądały na wymarłe, ani żywego ducha. O tym, że mieszkają tu ludzie świadczył jedynie brzęk naczyń i sztućców dobiegający z otwartych okien domów mieszkalnych. Najwyraźniej mieszkańcy Mudurnu preferują posiłki w gronie rodzinnym. W końcu znaleźliśmy jedną otwartą restaurację, a w niej wolny stolik. Zjedliśmy całkiem przyzwoite köfte i wróciliśmy na noc do hotelu. W międzyczasie miasteczko znowu ożyło, sklepy i punkty usługowe otwarły się, a na ulicy pojawili się najedzeni mieszkańcy, cieszący się z ciepłego wieczoru. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że następnego ranka czeka nas najdłuższy i najtrudniejszy dzień wyprawy...
Suma przejechanych w tym dniu kilometrów: 148.
19. sierpnia (Mudurnu - Jezioro Sarıyar - Gordion - Ankara - Sungurlu)
Wyruszyliśmy w trasę po śniadaniu zjedzonym cichaczem w hotelu. Orientacyjny plan zakładał dojazd i nocleg w Boğazkale czyli wiosce w bezpośrednim sąsiedztwie stolicy Hetytów - Hattuşaş. Oczywiście, co stawało się już regułą, plan uległ poważnym modyfikacjom i do Hattuşaş tego dnia nie dotarliśmy. Napotkaliśmy natomiast wiele innych atrakcji, w tym jeden 'ptasi raj', jedną starożytną stolicę oraz jeden ogromny korek w stolicy jak najbardziej współczesnej.
Pierwszy odcinek drogi przebiegał malowniczo przez góry i przełęcz Karakoyus Geçidi (1325 metrów n.p.m.). Wykorzystaliśmy okazję do zrobienia paru zdjęć i zjechaliśmy z gór na trasę 170.
Chwilowo skołowani nie byliśmy pewni, w którą stronę skręcić, gdy wtem wyrósł przed nami starszy pan, podszedł do samochodu i zapytał saat kaç? (która godzina?). Uprzejmie udzieliliśmy odpowiedzi i w nagrodę otrzymaliśmy informację, w którym kierunku należy pojechać. Daleko nie ujechaliśmy, gdy zatrzymał nas autostopowicz, usiłujący dostać się do Nallıhan. W zamian za podwiezienie z radością zabawiał młodszą cześć naszej ekipy i uraczył nas opowieścią o wielkiej katastrofie spowodowanej przez oberwanie się skały nad drogą, którą właśnie jechaliśmy. Na szczęście przejechaliśmy nią bez przeszkód i wysadziliśmy uprzejmego pasażera na przedmieściach Nallıhan.
Minęliśmy miasto i wjechaliśmy na teren niezmiernie ciekawy widokowo. Piękne formacje skalne mieniły się wieloma pastelowymi kolorami, a dodatkowo mieliśmy okazję zatrzymać się przy jeziorze Sarıyar - sztucznym zbiorniku wodnym będącym ostoją wielu gatunków ptaków.
Na płaskowyżu zaczynało robić się bardzo gorąco, a nam powoli dawało się we znaki zmęczenie. Tylko łut szczęścia spowodował, że za Beypazarı spojrzałam na mapę, zerknęłam do przewodnika, jeszcze raz rzuciłam okiem na mapę i zarządziłam odbicie od trasy 140 na południe, w kierunku na Polatlı. Mało brakowało, a przejechalibyśmy nieopodal słynnego Gordionu nie zbaczając z trasy, a tego nigdy bym sobie nie podarowała.
Na szczęście udało się nam dojechać do Gordionu. To, że zbliżamy się do celu, było widoczne już wiele kilometrów przez wioską Yassihöyük. Teren znaczyły charakterystyczne kopce (tzw. tumulusy) będące dziełem rąk ludzkich. Powstały jako miejsca pochówku dawnych władców starożytnej Frygii.
Najbardziej okazały z nich, znany (najprawdopodobniej błędnie) jako tumulus króla Midasa, znajduje się naprzeciwko Muzeum Gordionu i jest udostępniany zwiedzającym. Przejście przez długi i słabo oświetlony tunel do wnętrza tumulusa może okazać się dość traumatycznym przeżyciem dla osób cierpiących na klaustrofobię.
Nie można natomiast wejść na teren akropolu w Gordionie, który otacza solidne ogrodzenie. Nasze zwiedzanie ograniczyło się więc do obejścia terenu dookoła i wykonania poglądowych zdjęć. Miło zaskoczyła mnie spotkana tam rodzina turecka, która spędzała czas wolny odwiedzając miejsca związane z przeszłością Anatolii. Sam akropol jest dość słabo oznaczony kierunkowskazami, więc po dotarciu do niego rozglądaliśmy się niepewnie. To samo robili owi turyści, pytając nas przy okazji, czy to właśnie tu jest słynny Gordion...
Z Gordionu wyruszyliśmy z mocnym postanowieniem jak najsprawniejszego przejechania Ankary i dotarcia przed zmrokiem do Boğazkale. Przed stolicą Turcji urządziliśmy sobie krótki postój na stacji benzynowej i rzuciliśmy się w jej ogrom. Pierwotny plan zakładał przejechanie Ankary tranzytem. Tymczasem nieopatrznie zignorowaliśmy kierunkowskaz na Samsun, bo przecież to jest miasto nad Morzem Czarnym, a my jedziemy do centralnej Anatolii i wpadliśmy w ruch wielkomiejski. Przypadł mi wątpliwy zaszczyt kierowania autkiem w tej dżungli. Wyglądało to dość chaotycznie: jazda, korek, zmiana pasu, wypatrywanie kierunkowskazu, klaksony itd. Szło nam całkiem nieźle, chociaż około godziny 16 Ankara jest dosłownie zatkana samochodami. Wtem, będąc na trzecim od lewej, najszybszym pasie ruchu, poczułam, jak coś dziwnie zazgrzytało mi pod lewą nogą... i zmiana biegów okazała się niemożliwa. O rety, mamy awarię w centrum Ankary!
Trudno opisać to, co działo się w tym momencie w mojej głowie. Światła awaryjne włączone, Jarek wybiega ustawić trójkąt ostrzegawczy za samochodem. Wyjaśnia się też potrzeba drugiego trójkąta - stawiamy go na dachu samochodu, żeby w ogólnym ścisku i zamieszaniu z daleka było widać, że pas ruchu jest zablokowany. Wyskakuję z auta, podbiegam do stojącego za nami kierowcy, coś tam tłumaczę po angielsku i proszę o pomoc. Sympatyczny młody człowiek wymownym gestem wskazuje mi salon firmowy Peugeota, położony dokładnie naprzeciwko nas. Oddziela mnie od niego jedynie przeciwna nitka drogi, czyli trzy pasy pełne pędzących samochodów.
Wszystko działo się w przyspieszonym tempie. Poganiana świadomością powagi sytuacji postanowiłam przedostać się do tego salonu samochodowego. Podobno Jarek nieźle się wystraszył widząc, jak w trzech susach pokonałam dzielący mnie od celu dystans, w cudowny sposób nie spotykając się z żadnym z pędzących z naprzeciwka aut. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że w okolicy na prawdę nie było żadnego przejścia dla pieszych - najbliższe okazało się być oddalone o jakieś pół kilometra.
W salonie ogarnął mnie spokój, wywołany po części sukcesem w przekroczeniu drugi, a po części - chłodną elegancją standardowego wnętrza firmy handlującej samochodami. Po krótkiej rozmowie z panem tam pracującym okazało się, że salon nie posiada własnego warsztatu, ale może wezwać pomoc drogową z innego salonu. Czas oczekiwania miał być znaczny, z uwagi na korki panujące w mieście o tej porze dnia. Postanowiłam wrócić do auta, tym razem korzystając z odległej estakady. Zanim dotarłam z powrotem do reszty naszej ekipy okazało się, że pomoc drogowa już zajechała. Młody i wyluzowany serwisant usadowił się za kierownicą naszego rumaka i ręcznie obsługując sprzęgło doprowadził go na parking pod salonem. Podczas jazdy w niesamowitym gąszczu innych aut sprawiał wrażenie całkowicie spokojnego, co kojąco wpływało na nasze lekko nadszarpnięte nerwy. Niezbyt kojący był natomiast uporczywy alarm naszego samochodu, protestującego przeciwko niezapiętym przez kierowcę pasom bezpieczeństwa.
Naprawa trwała krótko i całe szczęście, ponieważ zdążyliśmy przed zamknięciem salonu. W międzyczasie upewniłam się, że droga na Samsun to właściwy wybór, a żeńska część pracowników zdążyła słusznie pozachwycać się naszym potomstwem. Dzieciaki zresztą wspaniale się spisały w tej kryzysowej sytuacji. Cena naprawy i wymiany linki sprzęgła wyniosła około 200 zł - upiekło nam się niesamowicie. Strach pomyśleć, jak potoczyłyby się nasze losy, gdyby autko postanowiło zepsuć się gdzieś w Górach Pontyjskich.
Tymczasem straciliśmy w Ankarze jakieś 2 godziny. Gdy wyjeżdżaliśmy, zaczynał zapadać zmierzch. Na obwodnicy miasta bacznie przypatrywały nam się z przydrożnych latarni bociany. Po awarii oddałam kierownicę Jarkowi, który wymanewrował nas na właściwą trasę wylotową, ale gdy ze zmęczenia przestał odróżniać światło zielone od czerwonego, znowu przejęłam stery.
W okolicach Kırıkkale zatrzymaliśmy się w przydrożnej lokancie na kolację. Było już dobrze po zachodzie słońca, więc sporo podróżnych wpadło na ten sam pomysł. Niestety posiłek okazał się sporą porażką - bardziej rozwodnionej zupy z soczewicy dawno nie próbowałam. Ostatnia taka klęska kulinarna miała miejsce 3 lata wcześniej w okolicach Gaziantepu.
Jechaliśmy już nocą, a droga była, tureckim zwyczajem, w remoncie. Co chwilę pojawiały się mijanki, zwężenia, zmiany pasów. Stwierdziliśmy, że w tym tempie nie damy rady dotrzeć do Boğazkale. Decyzja zapadła jednomyślnie - trzeba zjechać do Sungurlu i tam poszukać noclegu. Była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęliśmy podczas tej wyprawy, ponieważ dzięki niej odkryliśmy zupełnie dla nas nową opcję nocowania w Turcji.
Około godziny 23 dotarliśmy do centrum miasteczka Sungurlu. Pierwszy zapytany o nocleg przechodzień zapytał nas, czy zamiast hotelu interesuje nas Dom Nauczyciela. O tej porze nie ma czasu ani sił na zastanowienie, więc uznaliśmy, że tak, oczywiście. Był to strzał w dziesiątkę! Nasz przechodzień zaprowadził nas do tej placówki, pomógł wybrać pokój i ustalić cenę noclegu. 4-osobowy pokój z łazienką, lodówką i balkonem, jak również dostępem do internetu kosztował zaledwie 65 TL za dobę. Dom Nauczyciela w Sungurlu okazał się być naszą bazą wypadową do odkrycia skarbów cywilizacji Hetytów.
Suma przejechanych w tym dniu kilometrów: 450.