23. sierpnia (Sivas - Şebinkarahisar - Giresun - Bulancak)
Rankiem obudziliśmy się przemarznięci i niedospani. Mieliśmy wrażenie, że lada chwila złapie nas jakieś choróbsko i podjęliśmy, być może zbyt pochopną, decyzję o ewakuacji na wybrzeże Morza Czarnego. Czasami w podróży podejmuje się takie nieoczekiwane decyzje, które z dłuższej perspektywy czasowej okazują się błędne - na pewno chcemy do Sivas wrócić, ale wówczas czuliśmy się zbyt zmęczeni. Na dodatek gnało nas pragnienie ujrzenia wreszcie Morza Czarnego.
Wyjazd z Sivas był lekko problematyczny, najwyraźniej władze miasta postanowiły zaoszczędzić pieniędzy na kierunkowskazach, tak więc przez dłuższą chwilę nie byliśmy pewni, czy zmierzamy we właściwym kierunku. Na szczęście okazało się, że nasza orientacja w terenie nie zawiodła. W szybkim tempie zbliżaliśmy się do pasma Gór Pontyjskich, oddzielających Centralną Anatolię od wybrzeża czarnomorskiego.
Nie wiedzieliśmy jeszcze, jak poważnym wyzwaniem jest pokonanie tej trasy. Gdybyśmy dysponowali mapą fizyczną regionu, to pewnie lepiej bylibyśmy przygotowani psychicznie na ten przejazd. Z drugiej strony, może czasami lepiej jest podróżować w nieświadomości. Przyznaję również, że niezbyt dokładnie przestudiowaliśmy naszą mapę drogową, na której są przecież zaznaczone wysokości gór i przełęczy, którymi mieliśmy przejechać.
Po krótkim postoju na stacji benzynowej, w celu zdobycia śniadania, a nie paliwa dla auta, powoli wjeżdżaliśmy na teren górski. Na początku droga wyglądała rewelacyjnie: szeroka, z nową nawierzchnią. Naiwnie liczyliśmy, że tak będzie wyglądać cała trasa i że szybciutko dotrzemy nad morze. Oczywiście nie mieliśmy racji. Świetna droga okazała się wynikać z prowadzonych w tym regionie robót drogowych, które wkrótce dogoniliśmy. Od tego momentu rozpoczęła się nasza epopeja górska, podczas której często wznosiliśmy błagania do 'wielkiej bogini asfaltu' o przywrócenie nas do jej łask... Za podsumowanie trasy niechaj posłuży nam konieczność gruntownej naprawy zawieszenia samochodu po powrocie do Polski.
Dla porządku i dobrego udokumentowania wyprawy podaję przebieg naszej drogi: z Sivas do Zara trasą nr E88, następnie odbicie na północ, do Suşehri trasą 865 i dalej, drogą o tym samym numerze przez Şebinkarahisar aż do Giresun na wybrzeżu.
Jedno trzeba wybranej przez nas trasie przyznać: jest oszałamiająco widokowa, w dodatku w nadzwyczajnie różnorodny sposób. Zbocza górskie przybierają rozmaite odcienie, czasami zielenią się trawą, czasami żółcą trawą wysuszoną przez słońce na wystawionym na jego działanie stoku. Czasami przejeżdżaliśmy przez wąskie doliny, po obu stronach których groźnie górowały nad naszym autem nagie skały. Gdyby tylko malowniczości trasy nie zakłócały nam roboty drogowe... Z drugiej strony: nieczęsto ma się okazję zobaczyć, jak drążony jest tunel pod górami.
Najdłuższy postój zrobiliśmy sobie w Şebinkarahisar. Już z oddali witała nas posępna twierdza, strzegąca miasta i jego mrocznych sekretów z przeszłości. Samo miasteczko to lokalne centrum, przyciągające ludność z okolicznych wiosek i pastwisk w celach handlowych. Podczas naszej wizyty ulice Şebinkarahisar były nadzwyczaj zatłoczone, a znalezienie miejsca do parkowania graniczyło z cudem.
Tuż za Şebinkarahisar czekał na nas objazd, związany z, tak, tak, remontem drogi. Szczęśliwie znaleźliśmy właściwą trasę i zagłębiliśmy się w coraz wyższe góry. Po drodze do myślenia dały nam znaki sygnalizujące obowiązek korzystania z łańcuchów na koła w miesiącach zimowych, tj. od listopada do kwietnia. Najwyraźniej zimy w tym regionie potrafią nieźle dać się we znaki. Ciekawe, czy mieszkańcy wiosek bywają wówczas odcięci komunikacyjnie od reszty świata?
Odcinek drogi od Şebinkarahisar do Giresun prowadzi terenami bardzo rzadko zaludnionymi. Ważna uwaga: nie zanotowaliśmy na nim żadnej stacji benzynowej, parkingu ani zajazdu z restauracją, więc osoby rozważające przejazd tamtędy powinny uprzednio zaopatrzyć się w stosowny zapas paliwa i wyżywienia.
Droga pięła się w górę, a my z nią. Zniknęła nam z oczu wszelka roślinność, której i tak po tej stronie gór nie było zbyt wiele, oprócz traw. Wkrótce wjechaliśmy w chmury, a silnik naszego autka niebezpiecznie się zagrzał.
Przed naszymi oczami pojawiła się niewielka osada, a właściwie kilka domów i jeden budynek wyglądający na publiczny. Uwagę przyciągnęła tabliczka informacyjna, obwieszczająca, że właśnie wjechaliśmy na przełęcz Eğribel Geçidi - wysokość 2230 metrów n.p.m. Od tego momentu czekał nas tylko zjazd aż do poziomu 0 metrów n.p.m.
Wokół nas rozpościerały się słynne tureckie pastwiska czyli yayla. Owiane legendą letnie miejsca wypasu wiązane są przez Turków z ich koczowniczą przeszłością oraz z przekonaniem o dobroczynnym wpływie ich klimatu na organizm ludzki, a w konsekwencji - z długowiecznością pasterzy. To na nich przygotowuje się typowe pasterskie potrawy: zupę jogurtową (tr. yayla çorbası) oraz sałatkę pasterską czyli çoban salatası, składającą się w wersji podstawowej z cebuli, pomidorów, ogórków i pietruszki.
Zjeżdżając niżej wjechaliśmy w las. Trzeba przyznać, że sporym zaskoczeniem był dla nas widok przypominający swojskie Beskidy. Gęsto rosnące drzewa iglaste z bogatym podszytem rosły w przyjemnej, lekko wilgotnej atmosferze. Zdumiała nas tak wyraźna granica ekosystemów pomiędzy środkową Anatolią spaloną przez bezlitosne słońce a wybrzeżem czarnomorskim, korzystającym z klimatu morskiego i rześkich wiatrów.
Podczas krótkiego postoju na poboczu spotkaliśmy wycieczkę rodzinną. Jej uczestnicy, lekko zaskoczeni naszą obecnością, najpierw uważnie przyjrzeli się tablicom rejestracyjnym, a później upewnili się, że mają do czynienia z yabancı (cudzoziemcami). Po wypytaniu nas na okoliczność kraju pochodzenia cała ekipa radośnie powędrowała w głąb lasu, skąd wkrótce rozległy się wystrzały petard - ot, turecka rozrywka.
Zjechaliśmy w końcu z gór, a słońce chyliło się już powoli ku zachodowi. Założeniem było znalezienie noclegu w Giresun, ale jak zwykle wyszło inaczej. Nie byliśmy jeszcze zaznajomieni z typowym planem miasteczka czarnomorskiego. Wygląda on tak, że wzdłuż wybrzeża prowadzi droga przelotowa, a między nią i góry wciśnięty jest labirynt wąskich i niemiłosiernie zapchanych samochodami uliczek. Co prawda przy wjeździe do miasta mignął nam lokalny Dom Nauczyciela, ale postanowiliśmy szukać szczęścia w centrum Giresun. Szczęścia nie znaleźliśmy, za to o mało co nie zaliczyliśmy stłuczki z prowadzącym bardzo fantazyjnie kierowcą vana. Postanowiliśmy ewakuować się w spokojniejsze regiony i tak dojechaliśmy do położonego o 15 km na zachód Bulancak.
Do tej pory nie możemy sobie podarować tego miniętego Domu Nauczyciela w Giresun, ale wówczas była nam już wszystko jedno, byle znaleźć miejsce noclegowe bez zawracania. Bulancak to miasteczko niczym szczególnym się nie wyróżniające i absolutnie nie będące magnesem dla turystów i wczasowiczów. Wstępne zapytania o hotel przyjęte zostały przez miejscowych z niejakim zaskoczeniem, a owa placówka znajdowała się tuż za najbliższym rogiem.
Hotel Kayalar, w którym wykupiliśmy pokój 3-osobowy za 50 TL, oferował całkiem wygodne zakwaterowanie, oczywiście bez śniadania. Pewnym minusem był niedokończony remont korytarza i schodów, skutkujący brakiem balustrad. Po odświeżeniu się wyruszyliśmy na polowanie, przepraszam, na poszukiwanie restauracji. Słońce już zaszło i lokale otwarły podwoje. Znaleźliśmy jeden jedyny wolny stolik w pewnej lokancie i mieliśmy okazję przekonać się, jak smakuje wątróbka (ciğer) przyrządzana w Turcji. Melduję, że podobnie, jak w Polsce. Podobno kuchnia turecka z wybrzeża Morza Czarnego jest ogólnie dość zbliżona do kuchni środkowo-europejskiej. Wykorzystuje się tu na skalę niespotykaną gdzie indziej w Turcji takie składniki, jak: kapusta, grzyby leśne, buraki i właśnie wątróbka.
Suma przejechanych w tym dniu kilometrów: 293.
24. sierpnia (Bulancak - Ordu - Ünye - Samsun - delta rzeki Kızılırmak - Gerze)
Rankiem przespacerowaliśmy się po Bulancak, zahaczając o bank w celu wymiany pieniędzy. Szybko wyruszyliśmy w drogę, z nadzieją na postój w Ordu lub Ünye. Srogo się rozczarowaliśmy ogromnym zatłoczeniem tych dwóch miasteczek - spodziewaliśmy się raczej spokojnych nadmorskich, nieco sennych miejscowości, a zobaczyliśmy pełne wczasowiczów kurorty. Być może zbliżający się koniec Ramazanu mógłby coś tu wyjaśnić.
Droga do Samsunu zapraszała do podróży - dwupasmowa trasa, na której powstanie pozwoliło ukształtowanie terenu: góry nieco dalej odsunęły się tu od wybrzeża. Samsun minęliśmy opłotkami, właściwie nie mając okazji do przeprowadzenia ciekawych obserwacji lub zrobienia zdjęć. Okazja miała nadarzyć się już wkrótce: pojawiły się brązowe kierunkowskazy do Bafra Kuş Cenneti czyli Ptasiego Raju Bafra.
Prowadziły one w głąb delty Czerwonej Rzeki (tr. Kızılırmak). Z przedmieść Bafry przejechaliśmy przez kilka małych wiosek na teren mocno podmokły, poprzecinany kanałami, obsadzonymi przez ptactwo. Droga stawała się coraz gorsza, podczas przejazdu przez jedną z osad o mały włos nie straciliśmy zawieszenia na progu spowalniającym, który całkiem bez ostrzeżenia zaatakował nasze auto. Następnie zniknęła twarda nawierzchnia, a dróżka systematycznie się zwężała. Ostatni odcinek przejechaliśmy groblą prowadzącą wśród mokradeł. Ruch samochodowy odbywał się tam wahadłowo, dwa auta nie dałyby rady się wyminąć nie zaliczając przy tym wodowania.
W centrum mokradeł stoi budynek obserwacyjny dla miłośników ptactwa. Rozpościera się z niego imponujący widok na wszystkie strony świata. Szkoda tylko, że nie mieliśmy ze sobą lornetki. Wstęp do budynku jest bezpłatny, podobnie jak znajdujący się przed nim parking. Nie byliśmy w 'ptasi raju' jedynymi gośćmi: odwiedziła go również niezmiernie liczna, wielopokoleniowa rodzina turecka, która wysypała się ze sporej furgonetki. Jak ostatni pojazd ten opuścił zaspany i wąsaty osobnik w średnim wieku. Widok ten zainspirował nas do ukucia określenia 'wuja', którego każda rodzina w Turcji zabiera na wycieczkę.
Zaabsorbowani podziwianiem lokalnego ptactwa, jak również pasącego się bydła oraz miejscowej atrakcji - uroczego szczeniaka, ze sporym zaskoczeniem zauważyliśmy, że zaczyna się robić już późno, a popołudnie ustępuje miejsca wieczorowi. Tymczasem tkwiliśmy gdzieś wśród mokradeł, bez żadnego pomysłu na nocleg. Czym prędzej wróciliśmy na przelotową trasę z Samsunu do Sinop i zaczęliśmy analizować mapę pod kątem znalezienia miejsca atrakcyjnego noclegowo. Wybór padł na miasteczko Gerze.
Od Gerze dzieliła nas odległość 78 km. Ponieważ do tej pory trasa nr 010 wiodąca czarnomorskim wybrzeżem Turcji była doskonałej jakości, nasze szacunki wskazywały, że dojedziemy tam w godzinę. Jakże się myliliśmy!
Po przejechaniu dość obiecującej widokowo nadmorskiej miejscowości Eskıköy niespodziewanie trasa odbiła w stronę gór. Wkrótce nasza prędkość przelotowa spadła do 30-40 km/h, a my to pięliśmy się stromo pod górę, to zjeżdżaliśmy serpentynami w dół. Morze znikło nam całkowicie z pola widzenia. Ostatnie 30 km trasy zajęło nam więc około godziny. Jednocześnie ten odcinek dał nam przedsmak tego, co czekało nas na kolejnej części trasy, z Gerze aż do odległej od niego o 380 km Amasry. Jednak tego jeszcze wówczas, szczęśliwcy, nie wiedzieliśmy.
W końcu dotarliśmy do Gerze - spokojnego miasteczka rybackiego, którym w ostatnich miesiącach wstrząsały gwałtowne protesty przeciwko budowie w tym regionie elektrowni. Przystąpiliśmy do rutynowych poszukiwać miejsca na nocleg. Pierwsza znaleziona opcja okazała się hostelem wyłącznie dla kobiet, ale uprzejma pani z obsługi doprowadziła nas do przyjemnego hotelu Kalyoncu. Nocleg w 4-osobowym pokoju kosztował nas 60 TL za dobę. Zarówno miasteczko, jak i hotel tak nam się zresztą spodobały, że spędziliśmy tam aż dwie noce.
Wieczorem, oczywiście po zachodzie słońca, udaliśmy się na ciepły posiłek. Przestronna lokanta zaoferowała nam dobry pilaw i zupę z soczewicy, podawane w miłej atmosferze. Zmęczeni wrażeniami szybko udaliśmy się na spoczynek.
Suma przejechanych w tym dniu kilometrów: 320.