Nadeszła pora, żeby zakończyć nasze wspomnienia z jesiennej wyprawy ekipy Turcji w Sandałach. Jak już pisałam w poprzednim odcinku, 2 października pożegnaliśmy się z Alanyą. Miasto żegnało na zresztą z wielkim smutkiem, który objawiał się gęstymi chmurami, całkowicie zasłaniającymi niebo. Kończyła się nasza przygoda i kończyło się tureckie, długie lato.
Z Alanyi pojechaliśmy aż zbyt dobrze nam znaną trasą do Antalyi, a następnie odbiliśmy od wybrzeża Morza Śródziemnego i wjechaliśmy w góry Taurus. Zaczęło się robić coraz chłodniej i od czasu do czasu kropił deszcz. W południe urządziliśmy sobie przystanek na posiłek przy trasie, w okolicach miasteczka Korkuteli. Właściciel lokanty wypytywał nas o pogodę w Polsce, jakby miało to go pocieszyć i rozgrzać w ten chłodny dzień.
Dalsza część dnia minęła nam bez ciekawych wrażeń, przejechaliśmy przez Denizli i dotarliśmy na nocleg do Alaşehir, gdzie zatrzymaliśmy się w znanym nam hotelu Philadelphia. Na recepcji chyba nas rozpoznano i zaproponowano zniżkę za pokój, a właściwie za dwupokojowy, przestronny apartament. Wieczorem pocieszaliśmy się degustując zakupione w pobliskim sklepiku lokalne sery.
3 października kontynuowaliśmy odwrót na północ, a pogoda coraz bardziej się psuła. Gdzieś za Akhisar zorientowaliśmy się, że chyba byliśmy zbyt lekko ubrani, a spojrzenie na termometr potwierdziło nasz obawy: temperatura na zewnątrz spadła do 10 stopni Celsjusza. Trzeba było stanąć i odkopać w bagażniku ciepłą odzież, która, nieużywana od przeszło miesiąca, kryła się na samym dnie. Naszym przebierankom przyglądał się bardzo zmarznięty pies, którego pocieszyliśmy resztkami wędliny ze śniadania.
Na lunch stanęliśmy, chyba już tradycyjnie, w Susurluk, gdzie w restauracji Yasa podawany jest najlepszy Iskender kebab, jaki mieliśmy okazję skosztować. Dużym powodzeniem cieszyła się wśród naszej ekipy również gorąca zupa z soczewicy. Dalsza droga, którą znamy już na pamięć, prowadziła przez Bandırmę do Lapseki, gdzie zaokrętowaliśmy się z Pieskowozem na prom i pożegnaliśmy Azję. Na ląd zjechaliśmy w Gelibolu i stamtąd pojechaliśmy prosto do Edirne.
W Edirne byliśmy późnym popołudniem, zostało nam więc sporo czasu do wykorzystania. Najlepszym pomysłem wydały nam się zakupy odzieżowe, zwłaszcza, że chłodek ciągle dokuczał i jakby się pogłębiał. Rezultatem zakupowego szaleństwa było kilka kurtek i par długich spodni oraz bluzek i koszul z długimi rękawami.
Już następnego dnia (4 października) rano okazało się, że intuicja nas nie zawiodła - pomimo, że dzień wstał słoneczny, to temperatura spadła do około 0 stopni - był to dla nas pierwszy przymrozek tej jesieni. Ubraliśmy się ciepło i ruszyliśmy na spacer, na dodatek wcale nie taki krótki. Z centrum Edirne przeszliśmy przez teren ogromnego bazaru piątkowego, który dopiero się rozkręcał. Do latarni stały przywiązane koguty, ze sznurów zwieszały się skarpetki i majtki, błyszczały ze stolików naczynia.
Przeszliśmy przez tory kolejowe i dotarliśmy do mostu Ekmekçioğlu Ahmeda Paszy, przebiegającego nad rzeką Tundża. Za mostem znajduje się teren wytyczony przez dwie rzeki - Tundża i Marica, zajmowany przez parki, restauracje i knajpki. O tak wczesnej porze dnia wszystkie lokale wydawały się wymarłe. Przeszliśmy kolejny most - tym razem nazywany Nowym Mostem, chociaż miano to jest nieco mylące, bo konstrukcja pochodzi z XIX wieku. Wędrówki po Edirne nauczyły nas, że w tym mieście zabytkowych mostów jest mnóstwo, i co chwilę przekracza się jedną z dwóch wymienionych przez mnie rzek.
Za mostami droga nazywana Karaağaç Yolu poprowadziła nas przez teren niezabudowany, ale za to - zalesiony. Drogą w kierunku Edirne jechały jeden za drugim autokary na greckich tablicach rejestracyjnych, zapewne dowożąc klientów na targ. W końcu szliśmy prosto w kierunku przejścia granicznego z Grecją. Tuż przed dotarciem do dzielnicy Karaağaç zauważyliśmy w lesie cmentarz i pomnik postawiony ku pamięci ofiar wojen bałkańskich. Te obszary Tracji były w przeszłości terenami bardzo zaciętych walk.
Wszelkie spory terytorialne zakończyły się wraz z zawarciem traktatu w Lozannie w 1923 roku. Na mocy jego postanowień obszar Karaağaç został przyznany Turcji, jako jedyny turecki przyczółek po zachodniej stronie rzeki Marica. Właśnie do Karaağaç doprowadził nas 3,5-kilometrowy spacer. W Karaağaç odwiedziliśmy budynek dawnej stacji kolejowej, na której stawał dawniej Orient Ekspress. Obecnie jest to siedziba Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Trackiego. Faktycznie, po kampusie kręciło się sporo młodych ludzi o zdecydowanie "artystycznym" wyglądzie.
Podumaliśmy sobie chwilkę pod Monumentem Lozańskim, upamiętniającym wspomniany traktat i zdecydowaliśmy, że mamy dość spacerowania. Piękny, słoneczny dzień sprzyjał fotografowaniu, ale palce i uszy marzły. Wróciliśmy do centrum Edirne całkiem luksusowo, bo taksówką. Wysiedliśmy przy bazarze, który nabrał już rozmachu, sprawdziliśmy, jak idzie handel i poszliśmy się rozgrzać do hotelu.
Nie zagrzaliśmy się jednak zbyt długo, gnani ciekawością, jak postępują prace przy renowacji Wieży Macedońskiej, szumnie zapowiadane przez tureckie media. Co prawda okazało się, że żadne prace w rzeczywistości prowadzone nie były, ale za to pooglądaliśmy sobie położony tuż za wieżą teren wykopalisk z widocznymi fragmentami fortyfikacji z czasów, gdy Edirne znane było jako Hadrianopolis. Na terenie tym, szumnie nazywanym Archeoparkiem, stały tablice z informacją, że faktycznie w 2012 roku coś tam odrestaurowano, ale przez rok czasu, który minął od tych prac nikt tam palcem raczej nie ruszył. Ścieżki zdążyły zarosnąć chwastami, a krzaki pięknie wybujały wśród pozostałości dawnych budowli.
Odwiedziliśmy też przy okazji tego spaceru dwa słynne meczety: nasz ulubiony Üç Şerefeli Camii oraz Eski Camii. W tym drugim nigdy wcześniej nie wchodziliśmy do środka i nadszedł czas, żeby to niedopatrzenie nadrobić. Wnętrze Starego Meczetu jest bardzo ładne i spędziliśmy w nim sporo czasu na poszukiwaniu ciekawych ujęć fotograficznych. Potem znowu wróciliśmy do pokoju, do miłego ciepełka.
Nie dawała mi jednak spokoju myśl o budynku, o którego istnieniu dowiedziałam się niedługo przed wyjazdem na wyprawę. Ponieważ reszta ekipy postanowiła się wygrzewać i oglądać kreskówki na hotelowym telewizorze, ubrałam się cieplutko, zabrałam sprzęt fotograficzny i wyruszyłam na poszukiwania bułgarskiego kościoła świętych Konstantyna i Heleny. Znowu minęłam piątkowy bazar i podążyłam wzdłuż torów kolejowych. Nie zaszłam daleko, gdy zatrzymał mnie widok remontowanego meczetu. Okazało się, że był to meczet Suleymaniye, czyli imiennik o wiele bardziej okazałego meczetu w Stambule. Niestety, do środka nie dało się zajrzeć z uwagi na prace budowlane.
Dalszy marsz wzdłuż torowiska doprowadził mnie do dość nieciekawej z wyglądu dzielnicy niskich, rozpadających się domków i wąskich alejek. Szłam zdecydowanym krokiem prosto przed siebie, bez zatrzymywania się, bo jakoś poczułam się lekko nieswojo, zwłaszcza, że uliczki był całkowicie opuszczone. Pewnie wszyscy mieszkańcy byli na bazarze, ale nie miałam nawet kogo zapytać o drogę.
Za chwilę znalazłam kolejny zabytkowy meczet - w Edirne znajdują się one na każdym kroku. Ten konkretny nosił nazwę Yeşilce Cami i był otwarty, więc szybko zdjęłam buty, owinęłam głowę chustą i weszłam obejrzeć jego wnętrze. Okazało się, że miałam sporo szczęścia, bo wszystkie kolejne zabytkowe meczety, na które podczas tego spaceru natrafiłam, były dokładnie pozamykane. Pewnie otwiera się je na czas modlitwy, ale nie jest to dogodny moment na zwiedzanie i fotografowanie.
Gdy już powoli traciłam orientację i nadzieję, że uda mi się znaleźć bułgarski kościół, zauważyłam stosowny kierunkowskaz i wkrótce potem stałam pod bramą kościoła świętych Konstantyna i Heleny. Został on niedawno gruntownie wyremontowany, wraz z przynależnym ogrodem i murem otaczającym świątynię. Weszłam przez uchyloną furtkę na teren przez kościołem, spróbowałam otworzyć drzwi do kościoła, ale okazały się zamknięte, a na dodatek wisiał przy nich całkowity zakaz fotografowania wnętrza. Kiedyś bym się pewnie łatwiej poddała, ale czego się nie robi dla czytelników Turcji w Sandałach.
Pokręciłam się chwilę pod budynkiem i oto pojawiła się pani, której funkcja sądząc z wyglądu i rekwizytów, polegała na sprzątaniu i nadzorowaniu kościoła. Wyjaśniłam jej, że jestem reporterem i poprosiłam o wpuszczenie do środka. Udało się i nawet dostałam zezwolenie na wykonanie paru zdjęć, hurra!
Po tym małym triumfie poczułam przypływ energii, więc zamiast wracać szybko do reszty ekipy TwS, poszłam okrężną drogą, która doprowadziła mnie najpierw do meczetu Süle Çelebi Camii, a następnie do ulicy Talat Paşa Caddesi. Spacer wzdłuż tej dużej alei okazał się bardzo czasochłonny: co krok pojawiał się przy moimi oczami kolejny zabytkowy meczet, który po prostu musiałam obejrzeć. Tak oto uwieczniłam na zdjęciach meczety Kadi Bedrettin Camii i Ayşekadın Camii, a potem opadłam z sił i postanowiłam wracać do hotelu.
Tymczasem okazało się, że reszta ekipy TwS, zamiast grzecznie oglądać bajki, też wyruszyła na miasto i krążyła gdzieś w okolicy bazaru piątkowego. Maszerując im na spotkanie zauważyłam jeszcze karawanseraj Ekmekcizade z początku XVII wieku, właśnie remontowany. Szaleństwo remontowo-renowacyjne w Edirne najwyraźniej trwa w najlepsze. Już prawie byłam u celu, gdy przypomniałam sobie, że brakuje mi zdjęć z wnętrza meczetu Lari Çelebi... Ile razy w ciągu tego dnia ściągałam buty i zakładałam chustę, tego już nie pomnę.
W końcu spotkaliśmy się wszyscy w umówionym miejscu, przy naszym znajomym manekinie z nadwagą, który stanowi dla nas źródło nieustającej radości. Zawsze pamiętamy o każdorazowym udokumentowaniu dobranej do pory roku kreacji tej postaci. Nadeszła pora na zasłużony ciepły posiłek i uzupełnienie zapasu napojów, zwłaszcza, że kolejny dzień miał być transferowy.
5 października z samego rana wyjechaliśmy z Edirne i pojechaliśmy prosto na przejście graniczne Kapıkule. Ruchu prawie tam nie było, więc szybko się przedostaliśmy do Bułgarii i w drogę! Bułgaria jaka jest, każdy widzi, a tym razem nie zatrzymywaliśmy się na jej terytorium na żadne zwiedzanie i po południu byliśmy już w Serbii. Tuż za granicą - niespodzianka: bardzo wyraźnie widać postęp robót przy budowie nowej trasy do Niszu. Pewnie za parę lat będzie można tamtędy pomykać, ale przy okazji ominąć piękne widoki na tym górskim odcinku.
Dość wcześnie po popołudniu wjechaliśmy do Niszu i zameldowaliśmy się w hotelu. Mogliśmy co prawda jeszcze parę godzin pojechać i zanocować w Belgradzie, ale jakoś nam się nie chciało. Tym bardziej, że hotel w Niszu mieliśmy sprawdzony, podobnie jak i dobrą restaurację nad samą rzeką. W tejże restauracji dokonaliśmy zresztą bardzo ważnego odkrycia gastronomicznego - po zamówieniu pizzy z szynką okazało się, że nie smakuje nam już wieprzowina. Wiele pobytów w Turcji najwyraźniej zmieniło nam całkowicie gust. Od tego posiłku wieprzowina do tej pory nie zagościła na naszych talerzach ani razu.
Ostatni dzień wyprawy czyli 6 października spędziliśmy w drodze. Najpierw ominęliśmy Belgrad ciągle budowaną obwodnicą, później przekroczyliśmy granicę z Węgrami i na dobre wjechaliśmy do Unii Europejskiej. Trasą bardzo dobrze znaną pomknęliśmy przez Budapeszt, Bratysławę i Brno, chociaż w tym ostatnim miejscu zafundowano nam mały objazd z powodu remontów dróg. Dobra wiadomości z trasy dotyczą wspaniałej obwodnicy stolicy Węgier, która skutecznie wyeliminowała tworzące się tam podczas naszych poprzednich przejazdów korki oraz remontu nawierzchni czeskiej autostrady na odcinku koło Brna - wreszcie przestaną tam straszyć stare betonowe płyty. W środku nocy zajechaliśmy do domu, ale zakończenie wyprawy wcale nas nie zmartwiło. Wiedzieliśmy, że do Turcji wrócimy już za miesiąc i to do samego Stambułu, ale to już była zupełnie inna opowieść.