Wyprawa TwS 2013 - dzienniki z podróży (część 13)

Co prawda uczucie, że wyprawa się kończy towarzyszyło nam już od Malatyi, skąd wróciliśmy na zachód Turcji, ale to 31 maja rozpoczął się nasz prawdziwy powrót do domu. Oczywiście, nie oznacza to, że po drodze nie widzieliśmy już nic ciekawego, ani też, że ostatni odcinek relacji będzie bardzo krótki. Wręcz przeciwnie...

Z Özdere wyjechaliśmy wcześnie rano, budząc pracownika hotelu, który w bardzo zaspanym stanie przyjął zapłatę za nocleg. Dzień upłynął nam w drodze na północ, chcieliśmy w jednym rzucie znaleźć się nad Morzem Marmara. Wybraliśmy najszybszą, śródlądową trasę: przez Izmir, Manisę, Akhisar, Balıkesir, Susurluk i Bandırmę do Erdek. Droga ta była nam już dobrze znana z czasów wyprawy w 2012 roku i realizacja planu przebiegała sprawnie. Wyjątkiem był przejazd przez Izmir, zakończony zawracaniem i poszukiwaniem właściwego zjazdu z autostrady. W zeszłym roku jakoś łatwiej nam się udało zorientować, że kierunkowskaz na Stambuł i Ankarę wskazuje również drogę na Manisę.

Najciekawszym przerywnikiem w czasie przejazdu był obiad, który zjedliśmy tuż za Susurluk, we flagowej restauracji sieci Köfteci Yusuf. Jedliśmy w placówce tej sieci posiłek na początku tegorocznej wyprawy, w Izniku, i powtórka wydawała się nam dobrym podsumowaniem kulinarnym naszej podróży. Lokal w Susurluk jest olbrzymi, gotowy na przyjęcie wielu autokarów wypełnionych głodnymi pasażerami. Jednak samo köfte nie smakowało nam aż tak bardzo, jak w Izniku. Być może to kwestia nieco innych składników, chociaż trudno wierzyć w jakiekolwiek różnice w recepturze sztandarowego produktu sieciowej restauracji. Najprawdopodobniej nasze podniebienia zostały zbytnio rozpieszczone na wschodzie Turcji.

Za Susurluk odbiliśmy nieco z trasy do Erdek i pojechaliśmy okrężną drogą przez miejscowość o łatwej do zapisania i wymówienia nazwie Mustafakemalpaşa. Szukaliśmy w tej okolicy widocznych na mapie ruin antycznego miasta Melitopolis, ale nie zauważyliśmy żadnego stosownego kierunkowskazu. Być może na początku wyprawy bylibyśmy bardziej skłonni do dogłębnych poszukiwań, ale byliśmy już dość znużeni i z niecierpliwością wyglądaliśmy odpoczynku w Erdek. Tymczasem zerwał się bardzo mocny i porywisty wicher, który zdecydowanie utrudniał jazdę. Na szczęście za kierownicą siedział akurat Mruk, bo dla mnie prowadzenie w takich warunkach to spory wysiłek.

Po dotarciu do Erdek sprawnie podjechaliśmy pod znany nam hotel Yücel. W zeszłym roku, pomimo środka sezonu wakacyjnego, było w nim niewielu gości. Tym razem hotel sprawiał wrażenie całkowicie opustoszałego, ale okazało się, że był otwarty, więc zdecydowaliśmy się na wykupienie w nim dwóch noclegów. Miał to być dla nas ostatni odpoczynek przed powrotem do Polski. Chcieliśmy w końcu spędzić chociaż jeden dzień w błogim lenistwie, bez aparatów zawieszonych na szyi. Mieliśmy duży niedosyt kąpieli morskich i czasu plażowego: w Samandağ woda morska była mętna, chociaż ciepła, a w okolicach Kızkalesi znajdowało się zdecydowanie za dużo ciekawych miejsc, żeby spędzać czas na plaży. Erdek wydawało się idealne do spędzenia jednego bezczynnego dnia.

Erdek

Szybko przebraliśmy się w stroje kąpielowe i pognaliśmy na plażę. Tam czekała na nas niemiła niespodzianka: silny wiatr przygnał ciemne chmury, całkowicie zasłaniające słońce, a fale morskie uderzały z taką siłą, że nie dało się popływać. Sponiewierani przez morze i przewiani szybko uciekliśmy z plaży. Kolacja w hotelu miała zostać podana dopiero o godzinie 19, więc wybraliśmy się na spacer deptakiem w kierunku centrum miasteczka.

Nasz spacer został w pewnym momencie przerwany przez polskie głosy, które należały do rodziny spędzającej w Erdek wakacje. Jak się okazuje, zostaliśmy rozpoznani dzięki firmowej koszulce Turcji w Sandałach. Czyżby nasza marka zdobywała popularność? Przy okazji dowiedzieliśmy się, że wzburzone morze, które nas w Erdek przywitało, było kaprysem pogodowym, bo przez ostatnie dni woda była spokojna, a słońce ładnie przygrzewało.

Podczas kolacji okazało się, że nie jesteśmy jednak jedynymi gośćmi hotelu - przy stoliku obok faszerowane bakłażany pałaszował starszy Turek w towarzystwie żony. Kolacja należała zresztą do bardzo udanych, chociaż była serwowana, to porcje były odpowiednio duże, a potrawy wyjątkowo smaczne. Dzieciaki dostały swoje porcje, chociaż cena za pokój została obliczona tylko za dwie osoby dorosłe.

Hotel w Erdek

Rano (1 czerwca), podczas śniadania, zostaliśmy po raz kolejny zaskoczeni polskim akcentem w Erdek. Ładną polszczyzną zagadał do nas widziany podczas kolacji Turek. Wygląda na to, że nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś rozumie nasz język - trzeba się pilnować! Nasze zdziwienie tylko wzrosło, kiedy okazało się, że towarzysz naszych posiłków ma polską bratową, zajmuje się handlem z partnerami biznesowymi w Polsce, a nasz język zna od dwudziestu kilku lat. Podobno wówczas Erdek był wśród Polaków bardzo popularnym miejscem wypoczynku, do którego przyjeżdżało się z Almaturem czy innymi biurami podróży. Tak więc nasze zeszłoroczne 'odkrycie' Erdek jako miłego kurortu jest tylko powtórką z rozrywki, znanej już Polakom w latach 80-tych.

Reszta dnia upłynęła nam zgodnie z założeniami. Słońce mocno przygrzewało, po sztormie z poprzedniego dnia nie było ani śladu. Na plaży i w morzu spędziliśmy cztery godziny, które upłynęły nam bardzo szybko. Woda w Morzu Marmara była bardzo przejrzysta, chociaż przy pierwszym wejściu wydawała się nieco zbyt chłodna. Kolejne kąpiele nie potwierdziły jednak tego pierwszego wrażenia. Obserwowaliśmy sobie podwodne życie krabów, które toczyły bitwy o znalezione małże. Sama plaża, pokryta wodorostami wyrzuconymi zapewne przez sztorm, została błyskawicznie uprzątnięta przez obsługę hotelu.

Po chwili plażowania dołączyła do nas kolejna polska rodzina, zapewne spokrewniona z 'naszym' Turkiem z hotelu. Tego się jednak po Erdek nie spodziewaliśmy! Około południa dzieciaki skryły się pod parasolem plażowym, a my postanowiliśmy, że jeszcze tylko chwila na słońcu, jedna kąpiel i czas zejść ze sceny. Ta jedna chwilka okazała się być brzemienna w skutkach. Po powrocie do pokoju zobaczyliśmy, że nasza skóra nabrała pięknego czerwonego odcienia... Kto by się spodziewał, że po sześciu tygodniach w Turcji w końcu spieczemy się kompletnie na północy kraju.

Popołudnie spędziliśmy kryją się przed promieniami słonecznymi, czytając i wspominając najciekawsze wydarzenia wyprawy, a wieczorem wypiliśmy na balkonie zimne piwo, zakupione okazyjnie w niedalekim sklepiku. Konsumpcja wymagała dokładnego posmarowania się środkami przeciwko komarom, ale i tak było miło i nieco nostalgicznie. Zastanawialiśmy się, czy nie zostać w Erdek jeszcze przez jeden dzień, ale nasza skóra prosiła o łaskę, więc postanowiliśmy, że czas na dalszą podróż.

Pogoda, która przywitała nas rankiem (2 czerwca), zdecydowanie potwierdziła nasze plany: deszcz na przemian siąpił, padał i lał przez cały czas przejazdu z Erdek do Lapseki. W Lapseki pożegnaliśmy Azję i przeprawiliśmy się promem do Europy. Pomimo podróży na inny kontynent, pogoda nie uległa zmianie. Deszcz stawał się coraz mocniejszy, a gdy dojechaliśmy do Keşan, ciężko było zdecydować się na wyjście z auta. Brodząc po kostki w wodzie wybraliśmy się jednak na zakupy w tamtejszym centrum handlowym.

Miasto Keşan położone jest na skrzyżowaniu ważnych dróg: jedna z nich prowadzi ze wschodu na zachód czyli z Tekirdağ do przejścia granicznego z Grecją, a druga - z południa na północ, czyli z półwyspu Gallipoli do Edirne i dalej do przejścia granicznego z Bułgarią. Taka lokalizacja sprzyja rozwojowi handlu, a na parkingu przy centrum handlowym zauważyliśmy autokary na greckich rejestracjach. Najwyraźniej zakupy w Turcji muszą się opłacać, nie udało nam się jednak zaobserwować co konkretnie kupują w Turcji Grecy.

Mogę natomiast zdradzić, w co zaopatrzyła się w Keşan ekipa Turcji w Sandałach. Otóż, od wielu lat, przywozimy sobie z Turcji mydło w różnych rodzajach, ze szczególnym uwzględnieniem zielonego mydła oliwkowego marki Hacı Şakir. Oprócz kilku kilogramów mydeł zakupiliśmy również sporo kartonów z sokiem morelowym i brzoskwiniowym - to nasze ulubione smaki. Jako drobny dodatek dorzuciliśmy do kosza pieprz ziarnisty oraz sok z granatów i nieco ciastek na drogę.

Ciągle jadąc w deszczu dotarliśmy do Edirne. Trochę dziwnie się czuliśmy, gdy po raz drugi podczas tej samej wyprawy trafiliśmy do hotelu Açıkgöz, gdzie obsługa chyba dobrze nas już pamięta. Tym razem dostaliśmy nawet zniżkę w wysokości 10 TL za pokój. Ciekawe, ile wytargujemy następnym razem - bo przecież musi odbyć się kolejna wyprawa Turcji w Sandałach, a do Edirne jest zawsze nam po drodze.

W Edirne nastąpiła kontynuacja szału zakupowego. Przyszła kolej na sklepy odzieżowe, położone przy ulicy Saraçlar Caddesi. Odwiedziliśmy dwa sklepy, w których zaopatrywaliśmy się już w ubrania w zeszłym roku. Na pierwszy ogień poszedł sklep LC Waikiki - placówki tej marki działają również w Polsce, ale my postanowiliśmy zaopatrzyć się 'u źródła'. Kolekcja odzieży damskiej niezbyt przypadła mi do gustu, natomiast Mruk zaszalał i zakupił sobie cały worek spodni i koszulek. W drugim odwiedzonym sklepie -DeFacto - sytuacja odwróciła się i to ja wyszłam z naręczem bluzek i sukienek, w bardzo odpowiadających mi krojach i kolorach z palety 'śródziemnomorskiej'.

Ekipa TwS jest od kilku lat zwolennikiem zakupów odzieżowych za zagranicą: naszym zdaniem warto kupić produkty lokalnych firm, jako formę miłej pamiątki z wyjazdu oraz ze względu na możliwość posiadania ubrań nieco innych, niż widywane na co dzień na polskich ulicach. Ceny ubrań w wymienionych wyżej sklepach tureckich nie odbiegają znacząco od cen znanych z tzw. 'sieciówek' ze średniej półki dostępnych w Polsce, więc jeżeli komuś zależy na naprawdę okazyjnych zakupach, to nie tędy droga.

Kolejnego dnia (3 czerwca) pożegnaliśmy Edirne i pojechaliśmy w kierunku przejścia granicznego z Bułgarią (Kapitan Andreevo). Odprawa trwała bardzo krótko i już za chwilę cieszyliśmy się urokami sklepu wolnocłowego. Wjazd do Bułgarii odbył się również bardzo sprawnie, tym razem nie trzeba było przechodzić procedury dezynfekcji kół. Jeszcze tylko zakup winietki pozwalającej w Bułgarii na poruszanie się po drogach poza miastami i wioskami, i mogliśmy jechać dalej.

Przejazd przez Bułgarię to ciężka próba cierpliwości, zwłaszcza na odcinku pomiędzy Harmanli a Płowdiwem, na którym nie ma autostrady i cały ruch międzynarodowy skazany jest na poruszanie się wąską jednopasmówką. Co chwilę stoją przy niej patrole bułgarskiej drogówki, polujące na niecierpliwych kierowców, którzy postanowili nieco sobie przyspieszyć przejazd tego odcinka. Postanowiliśmy urozmaicić sobie nieco ten etap podróży, więc z radością podążyliśmy za brązowym kierunkowskazem, zachęcającym do odwiedzin 'Trackiego grobowca' we wsi Aleksandrovo. Inspiracją do tego wypadu był dla nas założony przez Iudexa wątek na forum TwS o Klimatach na trasie do Turcji. Niestety, gdy już odnaleźliśmy właściwe miejsce, okazało się, że jego główną atrakcją jest Muzeum Sztuki Trackiej, które było nieczynne. W podróży czas biegnie inaczej i nie zwróciliśmy wcześniej uwagi na to, że właśnie był poniedziałek czyli tradycyjny dzień zamkniętych muzeów. Za muzeum stoi kopiec, w którym w 2000 roku znaleziono komorę grobową z pięknymi freskami. Obeszliśmy sobie kopiec i szybko uciekliśmy do samochodu, poganiani przez chmary niezwykle natarczywych much.

Tracki kopiec we wsi Aleksandrovo

Mówi się trudno i jedzie się dalej. Niezrażeni porażką wkrótce potem zauważyliśmy kolejną brązową tablicę, która wskazywała kierunek na 'Sanktuarium Nimf i Afrodyty' w miejscowości Kasnakovo. To podejście do zwiedzania Bułgarii okazało się bardziej udane. Wąską, ale przejezdną drogą dojechaliśmy na parking pod sanktuarium. Dalej podążyliśmy na piechotę, mijając po drodze budynek informacji turystycznej, w którym urzędowała pani kompletnie niezorientowana w temacie. Zaopatrzyliśmy się w broszurę po angielsku, sprawnie dostrzeżoną przez Mruka pomimo zapewnień pani z informacji, która twierdziła, że ma tylko materiały po grecku.

Dróżka wiodła pod górę i po kilkudziesięciu metrach doprowadziła nas na teren łąki, przy której stoi sanktuarium. Naszą uwagę zwróciła tabliczka ostrzegająca przed wężami, więc idąc dalej trzymaliśmy się wydeptanej ścieżki. Sanktuarium wodne zostało niedawno odnowione przy wsparciu finansowym ze strony Unii Europejskiej. Wyglądem przypominało nam z jednaj strony Jaskinię Wodną Wilusy, którą widzieliśmy w Troi, a z drugiej strony - hetyckie źródło Eflatun Pınar. Nie obyło się bez przygody: córka stanęła na kamieniu tak niefortunnie, że się przewróciła na trawę, płosząc przyczajonego węża wodnego. Na szczęście gad szybko dał nurka do wody...

Sanktuarium wodne w Kasnakovo

Przejęci zwiedzaniem Bułgarii nie zauważyliśmy, że czas szybko nam uciekał, a droga była jeszcze daleka. Z radością powitaliśmy autostradę, którą z okolic Płowdiwu dojechaliśmy aż do Sofii. Za Sofią autostrada się kończy i do granicy trzeba podjechać wolniej, zważając na patrole policyjne, które chcą wręczyć kierowcom wyjeżdżającym z Bułgarii miłą pamiątkę. Przekroczenie granicy z Serbią przebiegło bezproblemowo, celnicy niezbyt dogłębnie przyglądali się naszemu bagażnikowi, wypchanemu po brzegi torbami i siatkami, a pogranicznicy serbscy nawet nie chcieli zaglądać do naszych paszportów.

Tego dnia przejechaliśmy jeszcze jeden z najbardziej malowniczych odcinków trasy z Turcji do Polski czyli drogę od Pirot do Niszu. Wąska droga wije się tam wąwozem górskim, którym poprowadzono również linię kolejową. Przejazd nocą nie jest tam dobrym pomysłem, o czym przekonaliśmy się rok wcześniej, ale za dnia widoki i wrażenia są niezapomniane, przywołując wspomnienia z przejazdu Drogą Transfogaraską w Rumunii.

Przed wieczorem dojechaliśmy do Niszu, gdzie postanowiliśmy zanocować. Nie spieszyło nam się do zakończenia wyprawy, a ponadto mieliśmy na oku jeszcze jedno ciekawe miejsce do zwiedzenia po drodze. Gdybyśmy kontynuowali podróż nocą, to z jego zwiedzenia nic by nie wyszło. W ten sposób znaleźliśmy się w centrum Niszu, które przeszło od naszej ostatniej wizyty w 2011 roku sporo zmian na lepsze. Odremontowano straszący w centrum biurowiec, a miasto sprawiało wrażenie przyjaznego i zrelaksowanego miejsca.

Nocleg znaleźliśmy w hotelu Sole, w którym za cenę zbliżoną do średniej tureckiej, otrzymaliśmy przestronny 4-osobowy pokój z łazienką. Dużą zaletą okazało się podawane tam śniadanie, bardzo bogate i smaczne. Zanim jednak nadeszła pora śniadania, trzeba było pomyśleć o kolacji. Poszliśmy do poleconej nam przez pracownicę hotelu restauracji podającej dania kuchni włoskiej. Trzeba przyznać Serbom, że pizza i makarony wychodzą im znacznie lepiej niż Turkom czy Grekom. Najedzeni po uszy przespacerowaliśmy się jeszcze po Niszu i odwiedziliśmy sklep spożywczy, w którym zaszokowała nas obfitość odmian piwa i jego niskie, w porównaniu z tureckimi, ceny.

Kolejnego dnia (4 czerwca) wyjechaliśmy z Niszu na drogę E75, prowadzącą przez Belgrad do granicy z Węgrami. Niespieszno nam jednak było do opuszczenia Serbii. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami w odpowiednim momencie pojawił się brązowy kierunkowskaz, który prowadził na wschód, do miejscowości Gamzigrad. 80 km znakomitej drogi wiodło wśród gór, aby doprowadzić nas w końcu do pozostałości rzymskiego kompleksu pałacowo-świątynnego o nazwie Felix Romuliana. Zbudował go cesarz Galeriusz w III wieku n.e.

Felix Romuliana

Obecnie Felix Romuliana (wstęp 300 serbskich dinarów) jest jedną z największych atrakcji turystycznych Serbii, figuruje również na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Na terenie udostępnionym turystom obejrzeliśmy pozostałości murów obronnych z dwiema bramami, dwóch pałaców, dwóch świątyń oraz budynku z pięknymi mozaikami podłogowymi. Z pewnością jest to miejsce, dla którego warto zjechać z utartego szlaku tranzytowego przez Serbię!

Droga przez Serbię

Niestety na wizycie w Felix Romuliana zakończyło się zwiedzanie podczas tej wyprawy. Czekał na jeszcze tylko długi przejazd do domu. Najmonotonniejszy odcinek drogi rozpoczął się za Belgradem, a zakończył w okolicach Bratysławy. Wiedzie on przez Kotlinę Panońską czyli ogromne zapadlisko pomiędzy Alpami a Karpatami. Niegdyś znajdowało się tam śródlądowe Morze Panońskie, ale obecnie to równinne tereny uprawne, ciągnące się jak okiem sięgnąć.

Na granicy serbsko-węgierskiej sprytnym krokiem okazało się nabycie za jednym razem winietek czeskiej i słowackiej oraz opłacenie obowiązkowej kwoty za przejazd przez Węgry. Zaoszczędziło nam to dalszych przerw na trasie, co w środku nocy jest zdecydowaną zaletą. Przejazd przez Węgry urozmaiciła nam gwałtowna ulewa, która dopadła nas przed Budapesztem, a dodatkowej atrakcji dostarczył ogromny korek na obwodnicy stolicy Węgier.

Kolejna porcja deszczu czaiła się na nas w słowackich lasach za Bratysławą, gdzie dotarliśmy już dobrze po zachodzie słońca. Noc, deszcz, mgła - podsumowując nie był to dla kierowcy, czyli w tym przypadku mnie, miły odcinek jazdy. Dalej było nieco lepiej, tj. mgły się skończyły, ale deszcze towarzyszyły nam aż do Polski. Po powrocie do kraju dowiedzieliśmy się, że na terenie Czech trwały powodzie, które szczęśliwie udało nam się ominąć. Do Gliwic dojechaliśmy tuż przed świtem 5 czerwca.

Tak zakończyła się wyprawa 'Turcja w Sandałach 2013'. Podsumowując, przejechaliśmy przeszło 12 tysięcy kilometrów, a w podróży spędziliśmy 46 dni. Zamiast planowanych miast licyjskich dotarliśmy na południowy-wschód Turcji, który polubiliśmy jeszcze bardziej (Malatya jest najpiękniejsza!). Odwiedziliśmy ślady dawnych osad ludzkich, sięgające paleolitu (jaskinia Karain), przez neolit i chalkolit (Çatalhöyük), epokę brązu (Arslantepe) i żelaza (Miasto Midasa - Yazılıkaya). Podążaliśmy śladami cywilizacji hetyckiej (Eflatun Pınar) i frygijskiej, zobaczyliśmy pamiątki po panowaniu rzymskim, bizantyjskim i seldżuckim.

Kąpaliśmy się w trzech morzach, przejechaliśmy przez fragment Mezopotamii, odwiedziliśmy kilka słynnych kurortów (Alanya, Fethiye, Bodrum). Udało nam się spełnić kilka marzeń: moim było Çatalhöyük, a Mruk bardzo chciał odwiedzić Perge. Co więcej - spotkaliśmy wiele wspaniałych osób, które serdecznie pozdrawiamy: Agata (Skylar) z Alanyi, Lukroman na wakacjach w Bodrum, przeor syryjskiego monastyru Mor Augin, estoński podróżnik Timo - dziękujemy Wam bardzo za rozmowy, gościnę, wiedzę!

Powyższa mapka pokazuje orientacyjny przebieg naszej wyprawy 2013 - zaznaczone są na niej miejsca, w których nocowaliśmy na terenie Turcji.

Powiązane artykuły: