28. sierpnia (Amasra - Safranbolu - Bolu)
Rankiem czekało na nas bardzo smaczne śniadanie w hotelu. Oprócz standardowego zimnego bufetu, składającego się zwyczajowo na tureckie kahvaltı (sery, jajka na twardo, pomidory, ogórki, oliwki, dżemy i masło), podawano na ciepło pyszne sigara böreği, o napojach zimnych i ciepłych nie wspominając. Usatysfakcjonowani gastronomicznie postanowiliśmy jeszcze przez chwilę pozostać w Amasra i odwiedzić lokalne muzeum, położone nieco na uboczu.
Nadszedł czas opuszczenia Amasry i przejazdu do jednej z najbardziej słynnych atrakcji turystycznych w tej części Turcji, czyli miasta-skansenu Safranbolu. W tym celu musieliśmy oddalić się od wybrzeża Morza Czarnego i znowu przejechać przez pasmo górskie. Na szczęście na zachodzie kraju Góry Pontyjskie są znacznie niższe, niż na wschodzie, więc przejazd należał do łatwych i przyjemnych. Po minięciu stolicy prowincji - miasta Bartın - powoli podjeżdżaliśmy pod górę szeroką i dobrą drogą. Dopiero na końcowym odcinku podjazdu szosa zaczęła się bardziej kręcić, a las ustąpił miejsca niskiej roślinności górskiej. Najwyższym punktem, na jaki wjechaliśmy, była przełęcz Ahmet Usta Geçidi (1030 metrów n.p.m.). Następnie czekał nas strony zjazd do samego Safranbolu, położonego w dolinie górskiej.
Pierwsze wrażenie z Safranbolu było zaskakujące: jak tam było gorąco! Nagrzanego przez słońce powietrza nie poruszał nawet najsłabszy wietrzyk. Nic dziwnego, że w czasach osmańskich bogaci mieszkańcy Safranbolu przenosili się z centrum miasta na teren domów letniskowych, usytuowanych w przewiewnych Winnicach (tr. Bağlar).
Zaparkowaliśmy auto na strzeżonym parkingu tuż przed historyczną dzielnicą miasta i pomimo oblewającego nas potu ruszyliśmy na zwiedzanie. Miasteczko sprawia przyjemne wrażenie, budynki są w dużej mierze odrestaurowane i nawet siedziby banków oraz innych instytucji zostały dopasowane wizualnie do historycznego kontekstu architektonicznego.
Podziwiając drewniane rezydencje z czasów osmańskich pięliśmy się pod górę, a naszym celem był teren wzgórza zamkowego, na którym mieści się Muzeum Historii Miasta. W połowie drogi odświeżyliśmy się przemywając twarze i dłonie w çeşme czyli eleganckiej wersji kranika z wodą. Ze szczytu wzgórza rozciągał się panoramiczny widok na miasteczko.
Muzeum Historii Miasta to ciekawa placówka, zwłaszcza jej część piwniczna z ekspozycjami przedstawiającymi wnętrza zakładów rzemieślniczych godna jest uwagi zwiedzających. Przy okazji nabyliśmy sobie książeczkę o Safranbolu, ze szczególnym uwzględnieniem jego zabudowy, zatytułowaną Safranbolu Houses. Po jej lekturze stwierdzam, że było to bardzo dobrze wydane 30 TL.
Pomimo piękna miasteczka z ulgą wsiedliśmy do samochodu i włączyliśmy klimatyzację. Następny etap jazdy poprowadził nas przez tunel Cildikısık (917 metrów długości) i miasto Eskipazar do drogi E80. Zmierzaliśmy na zachód, ku autostradzie w kierunku Stambułu. Tymczasem czekało na nas kolejne ciekawe zjawisko około-ramazanowe: na liczącym sobie 30 km odcinku zaobserwowaliśmy 20-kilometrowy korek, na szczęście zapchana pojazdami droga prowadziła w przeciwnym kierunku, w głąb Anatolii. Znajdujące się przy trasie stacje benzynowe wyglądały jak po przejściu huraganu: trawniki rozjeżdżone samochodami, wszystko zasypane śmieciami. Dla wyjaśnienia przypominam, że już za dwa dni (30. sierpnia) miało rozpocząć się Święto Słodyczy kończące Ramazan.
Po krótkim postoju przy trasie, na stacji benzynowej połączonej z olbrzymią, kompletnie pustą restauracją, dojechaliśmy do Gerede, a tym samym do autostrady. Przygotowaliśmy sobie kartę KGS do uiszczenia należności na bramkach, przyłożyliśmy ją do czytnika, a ten poinformował nas, że pobrał za otwarcie szlabanu kwotę 0 TL. Jak miło! Sytuacja ta powtarzała się wielokrotnie podczas tego przejazdu, a na kolejnych odcinkach szlabany były po prostu podniesione w górę. Przyczepione do bramek kartki życzyły nam wesołych świąt oraz informowały, że przez okres przeszło tygodnia przejazd autostradą jest darmowy (tr. ücretsiz). Ciekawa polityka tureckiego zarządu autostrad: przecież dzięki wzmożonemu ruchowi w tym okresie mogliby zebrać mnóstwo pieniędzy. Z drugiej strony być może oprócz chęci ucieszenia rodaków, za motywację posłużyła wizja wydłużających się korków na i tak zapchanych drogach...
Z Gerede pomknęliśmy autostradą do Bolu, gdzie postanowiliśmy zatrzymać się na odpoczynek i nocleg. W Bolu bez problemu odnaleźliśmy znany nam już hotel Rahmi, gdzie znaleźliśmy pokój 3-osobowy, tym razem bez możliwości wykupienia śniadania, za to o 30 TL taniej niż w drodze na wschód.
W 3 części tej relacji wspominałam o pewnej tajemnicy poszczących mieszkańców miasta Bolu. Odkryliśmy ją przypadkowo, gdy podczas spaceru główną ulicą, minąwszy zamknięte na cztery spusty restauracje, dotarliśmy do centrum handlowego Becikoğlu Alış Veriş Merkezi. Po zakupach w supermarkecie Migros postanowiliśmy nieco poszperać po tej świątyni konsumpcji (nazywam ją tak nieprzypadkowo) i na najwyższym piętrze znaleźliśmy mnóstwo restauracji typu fast-food. Nie tylko były one czynne, ale również przepełnione pożywiającą się z apetytem klientelą. To, co nie uchodzi na widoku ulicy, jest najwyraźniej dozwolone w pewnych enklawach zachodniego stylu życia.
Suma przejechanych w tym dniu kilometrów: 240.
29. sierpnia (Bolu - Stambuł - Tekirdağ)
Dzień ten upłynął nam pod znakiem jazdy oraz nieustannego wahania: dokąd? Wyruszając rankiem z Bolu byliśmy przekonani, że zmierzamy do Izniku. Jednak długa i dość monotonna (nie licząc widoku auta na wstecznym biegu pędzącego poboczem) jazda autostradą sprzyja rozmyślaniom i zmianom planów. Pożywką dla spekulacji był oczywiście Ramazan, a zwłaszcza jego nadciągający koniec. Czy w czasie świątecznym można liczyć na otwarte muzea i inne atrakcje turystyczne? Tego wówczas nie wiedzieliśmy.
Już zjechaliśmy z autostrady, gdy, po zatankowaniu samochodu, podjęliśmy ostateczną decyzję o powrocie na trasę i przejeździe przez Stambuł z powrotem do Europy. Iznik będzie musiał poczekać na swoją kolej, która nastąpi być może już całkiem niedługo.
Przed przejazdem przez Stambuł zaliczyliśmy obowiązkowy przystanek połączony z wizytą w toalecie - podczas przeprawy nie ma szans na postój przy trasie, a zjechanie z niej i powrót kosztowałyby nas zbyt wiele czasu. Zapadła także decyzja co do kierowcy: tym razem Jarek miał popróbować swojego szczęścia i dostąpić zaszczytu wjechania z powrotem do Europy.
Przejazd odbył się całkowicie bezproblemowo i już wkrótce witała nas tablica Avrupa Hoşgeldiniz.
Byliśmy z powrotem na naszym kontynencie. Za Stambułem odbiliśmy z autostrady na południe i trasą nr E84 zmierzaliśmy w kierunku stolicy anyżowej rakı oraz pikantnych köfte czyli Tekirdağ.
Na drodze tworzyły się korki, mieliśmy też okazję zaobserwować niezwykłą sprawność w działaniu tureckiej drogówki. W pewnym momencie kierowca białego BMW postanowił ominąć w dość swobodny sposób tkwiące w korku samochody - jego szarżę przerwała szybko i skutecznie ruszając w pościg policja. Kierowca ze skruszoną miną przyjął wystawiony mu mandat.
Tuż przed Tekirdağ rozpoczęły się roboty drogowe, skutecznie komplikując wjazd do miasta. Zamiast wjechać trasą prowadzącą wzdłuż wybrzeża morza Marmara, wpakowaliśmy się w położone na zboczu centrum miasta. Na szczęście znaleźliśmy tam przyjemny hotel Karaevli - pokój 3-osobowy ze śniadaniem kosztował 80 TL. Z drugiej strony szkoda, że nie udało nam się wjechać trasą nadmorską, poniewczasie odkryliśmy położony tuż przy niej i wyglądający bardzo obiecująco Dom Nauczyciela.
Ponieważ dzień się jeszcze nie skończył, ruszyliśmy w miasto. Najciekawszym odkryciem popołudnia był odbywający się w centrum ogromny targ. Można było na nim zakupić wszystko, od przypraw i warzyw, przez ubrania, po artykuły gospodarstwa domowego. Dużym powodzeniem wśród kupujących cieszyły się słodycze, wszak zbliżało się ich święto. Podobne tłumy odwiedzały zresztą nowoczesne centrum handlowe położone naprzeciwko bazaru.
W pobliżu targu znaleźliśmy przestronną restaurację z bogatym menu. Znowu byliśmy w Europie, pomimo trwającego jeszcze postu bez problemu można było się smacznie pożywić. Dodatkowy bonus: obsługa lokalu, składająca się z młodych mężczyzn wyrażała ogromny zachwyt naszym potomstwem. W Turcji to zjawisko normalne, w Polsce jakoś trudno mi sobie wyobrazić kelnerów słodko zagadujących do uroczych bobasów.
Po kolacji nastał czas wypoczynku i planowania: już następnego dnia odbywać się miało podwójne święto: koniec Ramazanu oraz Dzień Zwycięstwa. Najlepszym miejscem na jego spędzenie wydawał nam się półwysep Gallipoli.
Suma przejechanych w tym dniu kilometrów: 407.