Turcja w 10 dni, czyli wakacje 2009

Termin

Rozpoczęcie: 

04/10/2009

Zakończenie: 

14/10/2009

Podróżnik: 

Bartek, Dawid i Michał

Organizator: 

brak

Po wielu miesiącach trudu wreszcie udało się nam spisać i opublikować opis naszej wyprawy do Turcji w październiku 2009. Trochę późno, ale wszelkie bilety, pamiątki czy zwykłe zapiski, które w tamtym czasie zrobiliśmy były bezpiecznie schowane, dlatego teraz jest łatwiej zrekonstruować przebieg naszej wyprawy.

Na wstępie chcielibyśmy podziękować twórcom serwisu turcjawsandałach, bo to dzięki radom, opisom i relacjom z podróży innych osób zamieszczonych na tym portalu przekonaliśmy się do spędzenia wakacji właśnie w tym państwie. Były one bardzo pomocne! Planując wyjazd do Turcji korzystaliśmy także z informacji zawartych na oficjalnych stronach turystyki tureckiej, jak np. goTurkey czy też TourismTurkey.

Do dyspozycji mieliśmy 10 dni. Naszym głównym celem był Istambuł oraz rejon Izmiru. Przede wszystkim chcieliśmy być w tych miejscach, które powinien zobaczyć każdy szanujący się zagraniczny turysta, czyli zobaczyć zabytki Istambułu i Efezu. Jednak poza takimi katalogowymi miejscami zamierzaliśmy zobaczyć Turcję z tej jej prawdziwej strony – codziennej, będącej w cieniu ekskluzywnych hoteli dla europejskich wycieczkowiczów, tam gdzie toczy się „normalne” życie. Po trzecie... jako że były to nasze wakacje zamierzaliśmy też najzwyczajniej w świecie powylegiwać się na tureckich plażach i popływać w ciepłym morzu. Wyjazd do Turcji był dużą atrakcja, również z tego powodu, iż w Polsce październik występuje pod znakiem deszczu i szarości (a 14.10.2009 sypnął dodatkowo pierwszy śnieg w tamtym sezonie!). Całą wycieczkę zorganizowaliśmy we własnym zakresie od początku do końca- dlatego tym bardziej jesteśmy z niej zadowoleni.


4.10 – przylot z WAW do IST


W lot do Turcji wybraliśmy się Swiss Airem. Bilety kupowaliśmy w promocji, 29. kwietnia 2009. Lot mieliśmy z Warszawy, przez Zurych do Istambułu. Koszt jednego biletu w obie strony wyniósł 645,46zł. W Istambule lądowaliśmy na lotnisku Istanbul Atatürk International Airport o godzinie 16:25. Pierwsze, co zwróciło naszą uwagę już na lotnisku, to strasznie długa kolejka po wizę turystyczną. Przy dwóch okienkach dla cudzoziemców stała masa ludzi, podczas gdy obok były 4 lub 5 bramek dla obywateli tureckich. Spędziliśmy w kolejce po wizę z dobre 15 min., a kolejne 10 min. na odprawę paszportową.

Oprócz tego zdziwiło nas, że obywatele różnych państw płacili różną stawkę za wizę - Polacy płacili wyższą, co było o tyle dziwne, że kraje UE (poza częścią nowo przyjętych państw) miały niższą stawkę, podobnie jak USA. Samo lotnisko opuściliśmy dopiero po 1,5 godziny i od razu skierowaliśmy się do metra (Light Rail Service – więcej informacji na urbanrail.net/eu/ist/istanbul.htm), które miało nas zabrać do miasta, na stację końcową Aksaray. Podróż trwała ok. 35 min. i była pierwszą „wycieczką”, jaką odbyliśmy po tureckiej ziemi. Każda ze stacji metra była ozdobiona kafelkami z arabską ornamentyką, każda w inny sposób, dzięki której można było zauważyć, że jesteśmy w innym kulturowo kraju i poczuć jego wyjątkowy klimat.

Noclegi (w sumie 4) mieliśmy w Otel Duru (Gureba Hüseyinağa Mahallesi Hamam Sokak No: 12, 34091 Istanbul), który wybraliśmy z propozycji dostępnej na stronie turcjawsandalach. Znajdował się on w odległości 300 metrów od stacji metra Aksaray.

Widok z okien hotelu Duru

Właściciel znał tylko podstawowe zwroty po angielsku, więc rozmowa z nim należała do mojego pierwszego testu w komunikowaniu się z Turkami, stosując kilka wyuczonych wcześniej tureckich słów. Rezerwację dla nas zrobiła w ogóle moja koleżanka Turczynka z czasów wyjazdu do USA, bo jakikolwiek inny kontakt (telefoniczny, e-mail) nie dał pozytywnego rezultatu. Na miejscu okazało się, że właściciel był bardzo miły, a braki w porozumieniu się nadrabiał uśmiechem i życzliwością. Nie zapomnę, jak każdego dnia witał mnie „hello Michael” (wymawiał to w akcencie francuskim, a nie angielskim – tak robili niemal wszyscy Turcy).

Wspomnieć przy tym należy pewne sprawy, które nas zaskoczyły. Po pierwsze – hotel był w dzielnicy typowo tureckiej, gdzie przeciętny europejski turysta nie nocował. To był po części plus, gdyż można było poczuć klimat życia zwykłego mieszkańca. Stan samego hotelu był mocno turystyczny (łóżko, mała szafka na drobiazgi, telewizor) – ale za cenę 60 lir za pokój 3-osobowy - w zupełności wystarczał (ze swojej strony dodam, że w hotelu poza nami nie nocowali żadni obcokrajowcy, hotel sprawiał wrażenie bardziej robotniczego niż nastawionego na turystów z prawdziwego zdarzenia. Największym problemem w przypadku 3-osobowego pokoju była ciasnota - nie było szafek na tyle pojemnych, aby można było pochować do nich swoje rzeczy, dlatego bagaże zajmowały całą podłogę).

Pokój w hotelu Duru

Hotel sprawiał wrażenie trochę zaniedbanego ale mimo wszystko było czysto jeżeli chodzi np. o pościel. Aha, w sąsiedztwie odkryliśmy klasyczną łaźnię turecką, o której nie wspominał żaden przewodnik. W środku: brak turystów i co się z tym wiązało - o ponad połowę niższe ceny za wstęp niż w pozostałych łaźniach. I przede wszystkim – obiekt miał klimat klasycznej tureckiej łaźni, a nie czegoś co przypomina saunę, tak rozpowszechnioną obecnie na kontynencie europejskim.

Po drugie - zaraz po rozpakowaniu właściciel zabrał nas na oprowadzenie po najbliższej okolicy, pokazując gdzie możemy zjeść, kupić jakieś drobiazgi czy pójść do fryzjera. W moim osobistym odczuciu zrobił to, aby „pokazać” nas swoim towarzyszom, że jesteśmy jego klientami, i żeby nas przy najbliższej okazji nie puścili w skarpetkach. Nie można wykluczyć, że to oprowadzenie miało również zapoznać nas ze wszystkimi znajomymi handlarzami, restauratorami i sklepikarzami i uczynić z nas ich stałych klientów.


Powrót do spisu treści


5.10 – zwiedzanie Istambułu


Pierwszy dzień zwiedzania (5.10) rozpoczęliśmy od Sultanahmet. Do samej Hagia Sofii nie weszliśmy, bo uznaliśmy że w zamian zobaczymy masę innych meczetów. Czy to był błąd... sam nie wiem, ale obawialiśmy się przereklamowanego produktu, więc co najwyżej obejrzeliśmy meczet z zewnątrz. Przy fontannie stojącej pomiędzy Hagią Sofią a Meczetem Błękitnym roi się od starszych babć sprzedających chusty, czy też tureckich akwizytorów, którzy w promocyjnej cenie sprzedadzą nam przewodnik po Istambule lub nawet całej Turcji w języku jaki sobie wymarzymy. Jeden z kolegów nie przeczytał złotych rad w Internecie o postępowaniu z takimi „sprzedawcami” i przez parę minut musiał radzić sobie z ich natarczywością. (Zauważyłem, że najlepsza metodą na zbyt namolnych miejscowych jest szeroki uśmiech i grzeczne powiedzenie, że nie jesteśmy zainteresowani. Działało zawsze i do tego pozostawiało się po sobie dobre wrażenie).

Tuż obok fontanny znajduje się informacja turystyczna, gdzie za darmo można się zaopatrzyć w mapy i przewodniki po mieście oraz reszcie kraju. Jako że był to okres października , to wszelkie pozycje angielskojęzyczne były na wyczerpaniu, więc w niektóre mapy zaopatrzyliśmy się w języku niemieckim. Cysterna Bazylikowa (Yerebatan Sarnıcı) była pierwszym miejscem do którego weszliśmy. Koszt biletu to ok. 12 lir.

Cysterna Bazylikowa

W środku wrażenie robią wysokie kolumny, pływające w wodzie ryby oraz chłód- w okresie szczytu wakacyjnego, gdy za oknem temperatura przekracza 30 stopni, jest to na pewno miejsce tłumnie odwiedzane. Myślę że warto tam wpaść, aby zobaczyć obiekt, który został wybudowany w szóstym wieku naszej ery, a mimo to jest w tak dobrym stanie.

Pałac Topkapı (Topkapı Sarayı) to miejsce, gdzie spędziliśmy z dobre 3 godziny. Po zakupieniu biletów (20 lir każdy) ustawiliśmy się w kolejce. Wydaje mi się, że miejsce to jest odwiedzane niemal przez samych obcokrajowców, gdyż czekając na wejście można było usłyszeć języki z różnych rejonów świata. Poza Haremem - który jest dodatkowo płatny- zwiedziliśmy wszystkie atrakcje Topkapi. W samym skarbcu (gdzie były w gablotach umieszczone przedmioty którymi posługiwali się sułtani) nie można było robić zdjęć ani filmować, a przy każdej próbie ochrona zwracała uwagę turyście. Pogoda tego dnia była lekko pochmurna, dlatego widok na Bosfor i azjatycką część Istambułu był kiepski. Poniżej zdjęcie przedstawiające Złoty Róg i most Galata.

Widok z Pałacu Topkapi

Po Topkapı chodziliśmy bez przewodnika, na własną rękę, więc wszelkie informacje o tym miejscu czerpaliśmy z przewodników, które dostaliśmy w informacji turystycznej oraz z Internetu. (Po zakończeniu zwiedzania pałacu przeszliśmy do parku Gülhane, który – pomimo swojej bliskości z Topkapı oraz chłodu jaki dawał cień drzew - nie stanowił atrakcji dla innych ludzi, byliśmy w nim jedynymi odpoczywającymi. Było to tym bardziej zaskakujące, jeśli zauważy się że kilka metrów dalej, na ulicy panował zgiełk i tłok).

Następnie przeszliśmy się ulicą, którą jeżdżą tramwaje i udaliśmy się w kierunku dworca kolejowego Sirkeci, gdzie swój bieg kończą pociągi europejskie. Koło stacji tramwajowej Eminönü można zjeść pieczoną kukurydzę, kasztany a także (pod mostem Galata, który przecina Złoty Róg) fishburgera. To ostatnie najbardziej mi smakowało: świeża, usmażona rybka, w grubej bułce do kebaba, do tego surówka i gotowe. Tak na marginesie, odniosłem wrażenie, że zachodnia strona mostu była o wiele mniej oblegana przez ludzi, a samo jedzenie dużo tańsze.

Most Galata

Idąc po dolnym poziomie mostu Galata, gdzie były rozmieszczone restauracje, mogliśmy na własne oczy zaobserwować, jak świeżo złowione ryby (przez wędkarzy którzy stali na górnym poziomie) prosto z wędki zjeżdżały na dół do restauracji i były zabierane przez pracowników do przygotowania). Jak nic chciałoby się powiedzieć: wiem co jem.

Na Moście Galata

W drodze powrotnej (ciągle na nogach) przeszliśmy przez Bazar Egipski, a następnie Grand Bazar (Kryty Bazar) i tak wróciliśmy do naszego hotelu. Wieczorem udałem się samemu na spotkanie ze znajomą Turczynką - Nurten, którą znałem jeszcze z czasów pobytu w USA. Umówiliśmy się przy Burger Kingu, na Aleji Niepodległości (Istiklal Caddesi), która swój początek bierze na placu Taksim. Stamtąd udaliśmy się do kilku knajpek, wypełnionych roześmianymi i raczącymi się piwem mieszkańców Istambułu oraz turystów. Przyznać musze, że na tle konserwatywnej i tradycyjnej dzielnicy Sultanahmet, ta wyglądała bardzo wesoło i europejsko. Pierwsze kilka kwadransów spędziliśmy na tarasie, na ostatnim piętrze kamienicy, w której mieściła się knajpka. Miejsce było naprawdę ekstra, bo z tej wysokości można było dostrzec jak w tej gęstej zabudowie jedna obok drugiej są restauracje, bary i ogródki piwne. Zewsząd słychać było muzykę i mnóstwo ludzi szukających wolnego miejsca przy stolikach. To miejsce tętniło życiem!

Kiedy dołączyły do nas dwie koleżanki Nurten, wybraliśmy się do jednego z klubów. Na każdym piętrze kamienicy była grana inna muzyka i inny rodzaj świateł co sprawiało że każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Coś podobnego widziałem poprzednio w Berlinie, w okolicach Oranienburger Strasse. Pomijając część artystyczną naszych tańców, wspomnę tylko, że po godzinie 3 nie było problemu z dostaniem ciepłego posiłku w jednej z knajpek jakie są w tej dzielnicy. Pomimo takiej godziny... na Istiklal Caddesi wcale nie było pusto. Koleżanka Nurten dowiedziała się, który dolmusz jedzie do dzielnicy Aksaray i przykazała kierowcy aby dał mi znać, kiedy mam wysiąść (druga noc w Istambule, więc nie zdążyłem jeszcze zorientować się po okolicy). Aby dostać się do hotelu musiałem kilka razy dzwonić do drzwi, po czym jeden z pracowników otworzył mi je z uśmiechem na twarzy mówiąc „Michael, Michael, why you are comming late”, na co mu odpowiedziałem krótko „Taksim party”, co on skwitował jeszcze większym uśmiechem.


Powrót do spisu treści


6.10 – zwiedzanie Istambułu


Drugi dzień przywitał nas słoneczną pogodą i od razu lepiej wychodziły zdjęcia tego dnia. W drodze z Aksaray do Pałacu Dolmabahçe minęliśmy bramę wejściową na teren İstanbul Üniversitesi, która robi wrażenie swoją wielkością i zdobieniem. Wejście na teren uczelni zostawiliśmy sobie jednak na później.

 Uniwersytet Stambulski

Kiedy następnym razem znowu przechodziliśmy koło bramy uniwersytetu, postanowiliśmy wejść do środka i poznać warunki studiowania w Turcji;) Zauważyliśmy, że wejścia pilnują ochroniarze, którzy wpuszczają do środka tylko po okazaniu legitymacji. Ponieważ Polak potrafi, to postanowiliśmy zaryzykować i dostać się do środka głównym wejściem tak jak każdy inny student. Pewnym krokiem podeszliśmy do ochroniarza, i nie zatrzymując się machnęliśmy mu przed twarzą naszymi legitymacjami ISIC. Po przejściu paru kroków i upewnieniu się, że nikt nie woła za nam, zaczęliśmy wędrówkę po kampusie. Pierwsze na co zwróciliśmy uwagę to był spokój i cisza, spory kontrast w porównaniu z hałaśliwą ulicą. Klimat jak i architektura skojarzyły mi się trochę z terenem Uniwersytetu Warszawskiego. Ciekawostką były specjalne, drewniane ścianki przed wejściem do damskich toalet (drzwi zewnętrznych nie było - chyba?). Uniemożliwiały one zajrzenie do środka osobie stojącej na korytarzu i tym samym chroniły dziewczyny przed ich ciekawskimi rówieśnikami.

Wróćmy jednak do drugiego dnia pobytu. W pierwszej kolejności udaliśmy się na stadion piłkarski İnönü, na którym swoje mecze rozgrywa drużyna Beşiktaş. Niestety nie mogliśmy wejść na trybuny, ani tym bardziej do muzeum klubowego, gdyż w tym czasie trwał remont.

 Stadion piłkarski İnönü

Pomimo podjęcia przez nas próby przekonania ochrony, że jesteśmy wielkimi fanami tureckiej piłki nożnej i wejście chociażby do samego muzeum jest dla nas niczym pielgrzymka do Częstochowy, nie weszliśmy. Na otarcie łez kumple kupili sobie drobiazgi w oficjalnym sklepie z pamiątkami klubowymi.

Do Pałacu Dolmabahçe, który usytuowany jest nad samym brzegiem Cieśniny Bosfor, mieliśmy od stadionu jakieś 3 min. drogi . Wejście kosztuje 20 lir – gdzie by się nie poszło, można w ciemno strzelać, że bilet wstępu wyniesie 20 lir. Nam udało się wejść za 1 lirę – tylko tam była dostępna zniżka dla posiadaczy kart ISIC. Zwiedzanie pałacu od wewnątrz odbywa się tylko z przewodnikiem, nie można nic fotografować ani filmować. Wycieczki z przewodnikiem są w różnych językach – my wybraliśmy po angielsku. Polskiego oczywiście nie było.

Po mniej więcej 2 godzinach byliśmy nasyceni widokami przepychu i bogactwa, w jakich utopiony jest ten pałac. Aż trudno sobie wyobrazić, że był on budowany w czasach, kiedy Imperium sułtanów chyliło się ku upadkowi. Na pewno- jest to miejsce które trzeba odwiedzić, aby mieć chociażby porównanie do starego Pałacu Topkapı. Same usytuowanie Dolmabahçe jest bardzo piękne - nad samym brzegiem Cieśniny Bosfor.

Pałac Dolmabahce

Dodatkowo blask promieni słonecznych odbijających się od białego kamienia z którego został wybudowany pałac sprawia, że wszystko niemal lśni. Przepych przepych i raz jeszcze przepych- tak w skrócie można powiedzieć o tym miejscu. Podczas naszego zwiedzania, mieliśmy przewodnika, który starał się być zabawny, przy czym poziom dowcipu był taki sobie, i wydaje mi się że służył tylko temu, aby po ilości informacji i odwiedzonych komnat w Dolmabahçe utrzymać świeżość umysłu na kolejne doznania.

Po krótkim odpoczynku, pieszo, stromymi uliczkami udaliśmy się na plac Taksim. Na jego środku ustawione są trzy wielkie maszty, na których powiewają niewiele mniejsze flagi tureckie. Samo miejsce pełne jest narodowych flag…czułem się trochę jak w jakimś miejscu kultu narodowego bohatera. Co ciekawe, w czasie kiedy tam przebywaliśmy w Istambule odbywało się nadzwyczajne spotkanie członków Międzynarodowego Funduszu Walutowego…więc oprawa ze strony antyglobalistów i sił porządkowych była nie lada atrakcją.

Krajobraz po demonstracji

Idąc Istiklal Caddesi (Aleja Niepodległości) od strony placu Taksim w stronę Wieży Galaty, można było „raczyć” się gazem łzawiącym oraz widokami powybijanych szyb banków, którym oberwało się od protestujących. Sama ulica, z licznymi sklepami, barami, turystami i młodzieżą turecką sprawia, że jest to naprawdę europejskie miejsce na mapie Istambułu, które nie przypominało stylu tureckiego tak obecnego w pozostałej części miasta. To właśnie tutaj wieczorem można spotkać bawiącą się młodzież turecką, która tak jak reszta ich rówieśników z Europy bawi się i pije... trudno tu o widok kobiety w chuście czy w sukni od ramion do stóp. Jest faktycznie tak „europejsko”.

Z placu Taksim udaliśmy się metrem w stronę mostu Galata, i wysiedliśmy na stacji Şişhane, skąd udaliśmy się na Wieżę Galata.

Wieża Galata

Wjazd windą na górę kosztował chyba 12 lir, ale pewności nie mam. Z tarasu widokowego rozpościerał się cudowny widok na Sultanahmet, cieśninę Bosfor, Złoty Róg i azjatycką część miasta.

Widok z Wieży Galata

Jak widać na zdjęciu, widok był wart pieniędzy!

Widok z Wieży Galata

Przeszliśmy następnie wśród wąskich uliczek obok Grand Bazaru, i przy Bazarze Egipskim weszliśmy do Yeni Camii (Nowy Meczet). Wstęp do niego jest za darmo, jako że pełni on swoje funkcje sakralne. Nie było tutaj takich tłumów jak w Błękitnym Meczecie, dlatego też można było dokładnie przyjrzeć się zarówno samej budowli, jak i wyznawcom Mahometa, którzy nie czuli się skrępowani ciekawskimi spojrzeniami obcokrajowców. Polecam odwiedzić to miejsce, nie tylko ze względu na swoją wielkość ale właśnie „normalność” jaka jest tu obecna.

Wieczór spędziliśmy w kilku knajpkach w dzielnicy Aksaray, znajdujących się blisko naszego hotelu Duru. Razem z Turkami pijąc tureckie piwo Efes oglądaliśmy mecze ligi tureckiej i doszliśmy do wniosku, że dla nich, tak jak dla nas, piłka nożna jest sportem narodowym, dlatego jeśli tylko w danym czasie jest rozgrywany jakiś mecz, każdy ekscytuje się nim oglądając TV. Poza tym, można było zauważyć, że tylko mężczyźni spędzają czas poza domem, na rozmowach, graniu w szachy tudzież w inne gry planszowe, a przede wszystkim na piciu herbaty, która podawana jest w małych filiżankach, w kształcie, który tylko tam spotkałem.

Turecka herbata

Mogą tak siedzieć i pić herbatę całe popołudnie i wieczór dyskutując z sąsiadami o wszystkim i o niczym. Kobiet tam nie ma na ulicy, a te, które można spotkać to tylko w roli sprzedawcy.

Co ciekawe, w Turcji obowiązuje bardzo surowe prawo przeciwdziałające paleniu papierosów. Wynika to głównie z tego, że ogromna rzesza Turków pali nałogowo. Dlatego poza zakazami palenia w pomieszczeniach barów, hoteli, itp. zakaz ten dotyczy również pokazywania papierosów w telewizji. Efekt był jak dla mnie dość komiczny bo kiedy ogląda się serial to widać że aktorzy trzymają w ręku papierosa ale zamiast niego widać zamazane pole. Czy to działa? Tego nie wiem... ale wydaje mi się, że właśnie wówczas szczególnie uważnie zwraca się uwagę na ten rozmazany kwadracik ;)


Powrót do spisu treści


7.10 - zwiedzanie Istambułu


Trzeciego dnia wzięliśmy na początek do obejrzenia Hipodrom i znajdujący się na jego terenie Obelisk Totmesa III. O ile sam obelisk zrobił wrażenie - pamięta czasy starożytnego Egiptu, to o tyle sam Hipodrom już nie. Trudno tam doszukać się pozostałości po torze wyścigów konnych i rydwanów. Obecne jest to szeroki, zadbany i zielony skwer przy którym zatrzymują się autokary z zachodnimi turystami, i chcącymi sprzedać im przewodniki oraz mapy, Turkami. Ponieważ przybyliśmy na zwiedzanie Błękitnego Meczetu (Sultan Ahmet Camii) w porze modłów, to ponad godzinę spędziliśmy w parku nad morzem od strony południowej. Stamtąd rozpościerał się widok na płynące kontenerowce, chemikaliowce jak i mniejsze jednostki wodne. W parku natomiast można było zaobserwować starsze Turczynki podczas gimnastyki. Pośrodku zieleni traw stały przyrządy do podciągania się, ćwiczenia bioder, mięsni rąk i nóg, jak również rowerek. W sumie, myślę że warto by było zafundować tego typu „siłownię” również naszym emerytom. Chociaż kto wie czy szybsi w korzystaniu z niej nie byliby łowcy złomu – taka nasza polska specjalność - brygada ds. wolności od metalu. Jak widać na zdjęciu, Turczynkom nie przeszkadzają w ćwiczeniach długie hidżaby ani słoneczna pogoda (czytaj – wysoka temperatura), takiego podejścia do codziennej gimnastyki można tylko pozazdrościć.

Gimnastyka w parku

Błękitny Meczet zrobił na nas naprawdę wielkie wrażenie i dlatego każdemu polecamy go dokładnie obejrzeć, zarówno z zewnątrz jak i od środka. Monumentalne minarety, kopuły, jak i przestrzeń zachwycają i sprawiają, że „czuć” muzułmańską wiarę i nastrój.

Wnętrze Błękitnego Meczetu

Jedna rzecz, która mnie zniesmaczyła, to fakt, że wiele Europejek chodziła po meczecie bez nakrycia głowy, chodząc wręcz ostentacyjnie z nie nakrytą głową. Niestety dało się to zauważyć również w przypadku mężczyzn. My, pomimo upalnego dnia, byliśmy ubrani w długie spodnie, ponieważ wiedzieliśmy, gdzie będziemy. Szkoda, że nie każdy potrafił to uszanować. Tak w ogóle jestem ciekaw, czy są, a jeśli tak to jak często prane dywany rozłożone na podłodze w meczetach. Ten meczet, będący atrakcją turystyczną, jest odwiedzany przez wiele tysięcy turystów, którzy zostawiają tam swoją małą cząstkę zapachu skarpet. Wstęp do Błękitnego Meczetu był bezpłatny.

Po przedostaniu się do dzielnicy Eminönü, skorzystaliśmy z oferty wycieczki statkiem po Cieśninie Bosfor i Złotym Rogu. Nie trudno ich nie zauważyć (bo znajdują się blisko mostu Galata) i usłyszeć (nawet jak statek już zaczyna odpływać oni wciąż nawołują, bo a nuż uda im się zainkasować trochę kasy i zapełnić statek turystami).

Statek wycieczkowy po Bosforze

1,5 godzinny rejs kosztował 10 lir i to była kolejna nasza dobra inwestycja. Widok na Istambuł z poziomu wody jest całkiem inny dlatego warto wybrać się na taką wycieczkę. Na samym pokładzie można kupić tradycyjną herbatę turecką. Co szczególnie zwraca uwagę podczas rejsu to elegancka zabudowa linii brzegowej od strony azjatyckiej. Nie jedno zachodnie miasto mogłoby pochwalić się takimi willami!

Wille nad Bosforem

Cały ten widoczek uzupełniają maszty z flagami tureckimi ustawione na pobliskich wzgórzach.

Po wszystkim udajemy się do dzielnicy Aksaray i korzystamy oferty tamtejszych knajpek czyli tureckiego piwa i rakı. W tym miejscu drobna uwaga - mimo że jesteśmy otwarci na nowe doznania to jednak smak rakı wybitnie nie przypadł nam do gustu. Jej smak skojarzył mi się z płynem do płukania, mimo że takowego nigdy nie piłem;) W „zestawie” otrzymuje się szklankę wody i butelkę (0,2 l) przezroczystego płynu. Kelner widząc naszą konsternację pokazał nam, że należy rakı dolać do wody, dzięki czemu uzyskuje ona mleczny kolor. Zauważyliśmy, że Turcy potrafią sączyć taką jedną małą butelkę przez ponad godzinę i zagryzać to orzeszkami, co było popularne szczególnie wśród starszych mieszkańców.


Powrót do spisu treści


8.10 – wyjazd z Istambułu to Selçuku


O godzinie 11:00 kolejnego dnia (8.10) ruszamy z Istambułu do Selçuku przez Izmir uprzednio zarezerwowanym samochodem. Samochód znaleźliśmy w Internecie (http://www.antalyacarrental.net/) i nie było żadnego problemu z rezerwacją. Płatność była gotówką, dopiero na miejscu przed hotelem gdzie czekał na nas samochód. Za dzień płaciliśmy 28 euro – Fiat Albea DIESEL 1.3. Zwrotna kaucja natomiast wynosiła 200 euro. Do umowy zostało wpisanych dwóch kierowców, a za wpisanie trzeciego musielibyśmy płacić 2 euro/dzień. Z przedstawicielem firmy wypożyczajacej rozmawialiśmy łamanym językiem niemieckim, angielskim i tureckim (on sam mówił w miarę płynnie po niemiecku, po angielsku praktycznie nie) - a najlepsze jest to, że obie strony się dogadały ;)

Wynajęty samochód

Wybraliśmy samochód troszkę droższy, ale na ropę, gdyż z obliczeń wynikało, że całkowity koszt podróży nim przez 5 dni będzie niższy niż samochodu benzynowego. Być może znaleźlibyśmy tańszą ofertę wynajmu, jednak z usług firmy jesteśmy bardzo zadowoleni. Samochód był zaledwie 4-miesięczny, został nam podstawiony bardzo punktualnie pod sam hotel, a przy jego zdawaniu pracownik przymknął oko na minimalnie niższy poziom paliwa niż przed odbiorem. Początkowego zamierzaliśmy w drodze na południe zatrzymywać się w ciekawszych miejscowościach, jednak z racji długiego dystansu i zbliżającej się nocy ostatecznie zrezygnowaliśmy z tego.

Nadchodzi noc...

Na miejsce zajechaliśmy ok. 22:00, po przebyciu ponad 670 km, w czasie ok. 10 godzin 30 min, robiąc 3-4 przerwy po 25 min. co najmniej każda. Początkowo staraliśmy się omijać płatne autostrady, dzięki czemu w drodze z Istambułu do Selçuku nie musieliśmy ponosić dodatkowych opłat (jadąc kilka dni później w drogę powrotną przejechaliśmy się autostradą, aby sprawdzić nową trasę).

W drodze

W zamian jednak jechaliśmy albo dłuższą drogą albo taką która prowadziła przez miasto (co oznacza m.in. każdorazowe zatrzymywanie się przed sygnalizacją świetlną), przez co zrobiliśmy większy dystans niż np. wskazuje na to Google Maps.

Warto na chwilę zatrzymać się i wspomnieć o „przerażającym” tureckim stylu jazdy. Turcy jeżdżą bardzo pewnie i stosunkowo szybko, jednak to co mieliśmy okazję zobaczyć na ulicach Istambułu nie odbiega zbytnio od standardów panujących na warszawskich drogach. Kierunkowskazy stosuje się tylko w nagłych sytuacjach, a zmianę pasa ruchu sygnalizuje się podjechaniem do krawędzi pasa. Podczas jazdy mieliśmy może 2 sytuacje, które groziły zarysowaniem samochodu, ale były one raczej z naszej winy. Klaksonu używa się również bardzo często ale tylko w celu zakomunikowania „uwaga, jadę!” i muszę przyznać, że to się sprawdza.

Turecka droga

Drogi były bardzo dobre, na trasie Istambuł - Izmir w większości dwupasmowe. Słyszeliśmy jednak, że nie jest to standardem i np. na wschodzie kraju ich jakość już jest gorsza. Autostrady są naprawdę tanie i osobiście polecam podróżowanie nimi, jeżeli istnieje taka możliwość. Ogólnie przejechaliśmy samochodem po Turcji ok. 1700 km i była to bezstresowa jazda, a widoki jakie mijaliśmy po drodze będziemy na pewno pamiętać do końca życia. Niekończące się serpentyny dróg, zmiany krajobrazu w miarę jak wjeżdżaliśmy w głąb kraju i najpiękniejszy księżyc jaki widziałem w życiu - ogromny, w kształcie rogala, identyczny jak na fladze tureckiej.

Odbiegając trochę od „politycznej poprawności” nie będę ukrywał, że jeździliśmy bardzo szybko. Średnia prędkość na trasie wynosiła 130 km/h, w mieście ok. 90. Nawet nie usprawiedliwia nas to, że mieliśmy do pokonania długi dystans i chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Z tego co dowiedzieliśmy się od Turków, fotoradary praktycznie nie występują, jeżeli już to są to zazwyczaj atrapy. Policja oczywiście mierzy prędkość przy pomocy radarów na poboczu, jednak kontrole takie są z daleka widoczne. Piszę to oczywiście tylko i wyłącznie w celach czysto informacyjnych. Tym bardziej, że w przypadku otrzymania mandatu, przychodzi on do adresata w ciągu 1-3 dni (w tym wypadku dotarłby on do naszej wypożyczalni i musielibyśmy go opłacić). Tak więc aparat biurokratyczny w Turcji działa w tym wypadku dużo sprawniej, niż w Polsce. Dlatego zdecydowanie odradzamy przekraczania prędkości na drodze, tym bardziej że mandaty są wysokie.

Na noc oraz 3 kolejne zatrzymaliśmy się w Boomerang Guesthouse w Selçuku, w odległości 60 metrów od centrum miasta. Wybór padł na to miejsce, ponieważ: miało dużo pozytywnych komentarzy, dobrą lokalizację i cenę, a śniadanie było wliczone w cenę (naprawdę było warto!:) Gospodarz mówił świetnie po angielsku, sam hostel był zrobiony na styl europejski, amerykański... miejsce to było otwarte dla turysty, spokojne, czyste i ciche.

Boomerang Guesthouse

Do tego taras znajdujący się na dachu domu... 8,01 euro za dzień od osoby, czego chcieć więcej? Właściciel proponował także dowóz za free własnym samochodem do pobliskiego Efezu (atrakcji turystycznej), co należy uznać za dodatkową rekomendację za tym miejscem!


Powrót do spisu treści


9.10 – zwiedzanie Efezu, wyjazd do Şirince i na plaże koło Efezu


Z Selçuku, zaopatrzeni w mapy miasta i wiadomości od gospodarza hostelu co i gdzie warto zobaczyć, pojechaliśmy samochodem do Efezu. Jest to jedno z najważniejszych miejsc dla zagranicznych wycieczek - i nas tam nie mogło zabraknąć. Pamiętam jak dziś, że był to najgorętszy dzień tego wyjazdu, żadnych chmur na niebie, a my chodzimy po dobrze zachowanych ruinach miasta starożytnego, w samym słońcu. Wejście – standard – 20 lir. Do tego opłata za parking i idziemy początkowo przez lasek, a po jego przejściu naszym oczom ukazuje się olbrzymi teatr usytuowany na zboczu góry.

Teatr w Efezie

Obrazek niczym z książek od historii o starożytnej Grecji. Chyba nie muszę mówić, jakie to uczucie zobaczyć coś takiego na własne oczy? O samych atrakcjach Efezu nie będę się rozpisywać, dość dużo informacji jest na stronie turcjawsandalach.

Atrakcją, której nie spodziewaliśmy się, było spotkanie w zaroślach na terenie ruin pary żółwi, które w najlepsze harcowały (a dokładnie to Pan Żółw po prostu bezceremonialnie dobierał się do Pani Żółwicy ;). Była to również niemała atrakcja dla innych turystów ;)

Żółwie zaloty

Z ruin Efezu udaliśmy się do Jaskini Siedmiu Śpiących, która nie zachwyciła; wykute w skałach małe pomieszczenia, do większości których broniła dostęp brama i siatka z drutami.

Samo miasto Selçuk zwiedziliśmy w niecałą godzinę – znajdują się w nim pozostałości akweduktu, seldżucki zamek (ale tylko z zewnątrz go obejrzeliśmy, gdyż w tamtym czasie rozpoczęły się prace renowacyjne, dlatego był on zamknięty ) oraz pobliskie sklepy i restauracje. Cenowo Selçuk jest tańszy niż Istambuł. Malutkie miasteczko, z sennie płynącym życiem, które ożywia się na widok zagranicznego turysty. Warto jednak zauważyć, iż w kwestii porozumiewania się w języku angielskim nie mieliśmy żadnych problemów; odniosłem wrażenie, że jest z tym łatwiej niż w Istambule. Wieczorem, za namową gospodarza hostelu pojechaliśmy do pobliskiej wioski Şirince, znanej z wyrobu wina oraz z faktu, że kiedyś była zamieszkiwana przez Greków, których wysiedlono do Grecji. Sam dojazd do niej jest już wyzwaniem. Na stromej (bardzo stromej!) i krętej drodze trzeba było jechać non stop pod górę, nie raz mijając olbrzymie autokary, które z trudem łamały się na zakrętach. Co więcej, może nie przypominam sobie, ale na całym odcinku nie było tam żadnych barierek. Niesprawne hamulce = uderzenie w jedno z drzew, które porastają zbocze.

Na miejscu, nie można wjechać do miejscowości (która jest jednym wielkim deptakiem) i dlatego należy zostawić samochód na parkingu. Płatnym – a jakże. Niestrzeżonym – a jakże. Kosztował 5 lir. Sama miejscowość Şirince... to przypominała trochę jeden, wielki targ, na którym stragany przeplatały się z punktami gastronomicznymi. Cenowo - była ona typowo nastawiona na turystów. Szczerze mówiąc, nie zachwyciła mnie. Owszem... zabudowa była inna od tej, która była w Selçuku, ale mało zostało z ducha Greków, którzy kiedyś tu byli. Odmienne wrażenie mieli koledzy, na których wioska wywarła o wiele lepsze wrażenie. Poza tym dostrzegli u miejscowych inne rysy twarzy, które zdecydowanie bardziej przypominały im Greków niż Turków.


Powrót do spisu treści


10.10 – wyjazd do Izmiru na stadion, potem Çeşme, Ilıca


Po wielu dniach upływających pod znakiem zwiedzania i obserwowania kultury oraz zwyczajów tureckich przyszedł czas na plażowanie. W tym celu przez Izmir pojechaliśmy do Çeşme.

Twierdza w Cesme

Jednak zanim znaleźliśmy plażę, zwiedziliśmy tamtejszy zamek (niewielki, ale z którego jest wspaniały widok na przystań jachtową oraz promową), skorzystaliśmy z restauracji (policzyli nam za wodę tyle co za trzy tureckie pizze – dziady, we wszystkich wcześniejszych restauracjach czy tanich jadłodajniach woda była za darmo).

Samo miasto Çeşme jest bardzo piękne, z niską zabudową i wąskimi uliczkami w centrum a im dalej od centrum to widać jak pną się w górę hotele i apartamenty.

Widok na Cesme

Na dobrą sprawę jest to kurort wypoczynkowy, gdzie zjeżdżają się bogaci Turcy – z Izmiru do Çeşme prowadzi elegancka płatna autostrada. Odległość to ok. 80 km.

Autostrada z Izmiru do Cesme

Na plaży byliśmy w Ilıca (zachęceni relacjami do jakich dotarliśmy w Internecie), gdzie woda była czysta i ciepła, a ponieważ zajechaliśmy w porze popołudniowej to mieliśmy całą plażę dla siebie. Jak na tą porę roku to temperatura była wyśmienita – w powietrzu mogło być ok. 24 stopni Celsjusza, w wodzie nie znacznie mniej.

Plaża w Ilica

Po plażowaniu, jak słońce zaczęło chylić się ku zachodowi pojechaliśmy do Izmiru na spotkanie z moim przyjacielem Enginem, którego znałem jeszcze z czasu pobytu w USA. Wcześniej jednak wypada opowiedzieć o jeszcze jednej ciekawej historii.

Jako fani piłki nożnej planowaliśmy obejrzeć mecz drugoligowej drużyny Karsiyaka SK, który miał miejsce tego dnia. Założyliśmy, że mecz odbędzie się na 60-tysięcznym stadionie im. Atatürka w Izmirze. Po przybyciu na stadion obsługa i okoliczni mieszkańcy nic nie wiedzieli o meczu. Nie zrażeni tym udaliśmy się do dzielnicy Karsiyaka, do ośrodka treningowego klubu. Tam również nikt nie był w stanie udzielić nam odpowiedzi. Dopiero gdy zostaliśmy oblężeni przez grupę juniorów piłkarskich, sprawa się wyjaśniła. Mecz zostanie rozegrany bez publiczności ze względu na awantury kibiców KSK, które miały miejsce podczas wcześniejszych spotkań. Szkoda, ale przy okazji mieliśmy szansę zobaczyć jak zachowują się młodzi ok. 12- letni Turcy. Tak samo jak nasza młodzież dużo się śmiali, żartowali i stanowiliśmy dla nich niemałą atrakcję. Mimo że tylko jeden z nich posługiwał się łamanym angielskim, to każdy z nich chciał z nami porozmawiać. Gdy zapytali się skąd jesteśmy, zrozumieli że przyjechaliśmy z Anglii i zaczęli sprawiać wrażenie zdenerwowanych, jednak gdy sprostowaliśmy że przyjechaliśmy z „Polandii”, na ich twarzach znowu pojawił się uśmiech. Wtedy jeden z nich powiedział „You have beautiful girls in Poland”, za co został od razu zganiony przez kolegów i stojącego nieopodal trenera. Widać w Turcji nie jest w dobrym stylu tak bezpośrednie wyrażanie własnej opinii ;) Wróćmy jednak do spotkania w Izmirze z naszym Tureckim przyjacielem, do którego doszło wieczorem.

Nie lada wyzwaniem było znalezienie po zmroku adresu marketu pod którym się umówiliśmy (w mieście, które jest trzecim pod względem liczby mieszkańców w Turcji). Z pomocy GPS nie mogliśmy skorzystać, gdyż jak się okazało Izmir tak szybko się rozbudowuje, że układ wielu ulic jest już nieaktualny. Wyskakując co jakiś czas z samochodu podchodziliśmy z adresem zapisanym w komórce do przypadkowych przechodniów, licząc że ktoś zna to miejsce i wskaże nam poprawnie drogę. Tak na marginesie warto wspomnieć, że tak ogólnie to Izmir sprawiał wrażenie bardziej „europejskiego” miasta niż Istambuł, w odniesieniu do architektury miasta jak i nawet ubioru mieszkańców.

Po dotarciu na miejsce i po 30 min oczekiwania na mojego przyjaciela Engina, poszliśmy do jego domu i tam, w towarzystwie jeszcze jednego Turka, spędziliśmy z dobrych parę godzin słuchając o tym jak naprawdę wygląda życie przeciętnego obywatela Turcji. Było to o tyle cenniejsze, gdyż opowiadali nam to nasi rówieśnicy, bez upiększania i koloryzowania jak to ma miejsce w przewodnikach czy ofertach turystycznych. Muszę przyznać, że dzięki tej rozmowie wiele rzeczy zrozumiałem o kulturze i zachowaniach tureckich. Dostrzegłem iż wiele problemów z jakimi mamy do czynienia tu w Polsce, są tak samo obecne w dalekiej Turcji, np. bezrobocie wśród młodych osób, niskie płace, brak perspektyw zawodowych dla osób mieszkających w małych miasteczkach, itd. Tak w ogóle, zauważalne było stosunkowo luźne podejście naszych znajomych do kwestii zakazu spożywania alkoholu. Jak nam powiedzieli, mocno niestosowne jest poruszanie się po ulicy z widocznym alkoholem. W sklepach otrzymuje się specjalne nieprzezroczyste reklamówki, aby po wyjściu nie był on zauważalny. Zresztą my chyba też nie jesteśmy święci. Gdy poprosiliśmy ich o podanie pierwszego skojarzenia odnoszącego się do Polaków, usłyszeliśmy: „dużo pijecie”. Hmmm...

Na zakończenie dnia (wieczoru) wspomnieć muszę, że nasz przyjazd z Izmiru do Selçuku po godzinie 3 nad ranem nie stanowił żadnego problemu dla hostelu. To tylko dowód na to, że faktycznie recepcja była czynna 24h na dobę. Gospodarz po paru dzwonkach do drzwi, otworzył nam je i mogliśmy wejść do naszego pokoju.


Powrót do spisu treści


11.10 – plażowanie w Kuşadası, wyjazd na festiwal wina w Şirince


Niedziela w Selçuku była, jak przystało na siódmy dzień tygodnia, leniwa i upłynęła pod znakiem plażowania – zarówno po śniadaniu jak i obiedzie. Na plażę udaliśmy do Kuşadası, miejscowości znajdującej się (ok. 22 km) na południe od Selçuku, o wiele większej od tej gdzie spaliśmy i z dużą ilością hoteli. My byliśmy na plaży o nazwie „Ladies beach” znajdującej się przy niewielkiej zatoce.

Ladies Beach

Śpieszę z wyjaśnieniem, że na plaży było towarzystwo mieszane, z przewagą emerytów niemieckich, brytyjskich i kto wie jakich jeszcze. Młodych osób było niewiele. Podobnie jak w Ilıca, plaża opadała łagodnie do morza, z czystym piaskiem i wodą. Można było wypożyczyć rower wodny oraz skuter. Tłumów nie było. Natomiast pogoda i temperatura iście wakacyjna! Zastanawialiśmy się, jak w okresie lipcowo-sierpniowym można wytrzymać kilka godzin na słońcu, kiedy temperatura jest o wiele wyższa niż jak my byliśmy. Przy plaży znajduje się, wysokiej na ponad 2 metry skarpie, uliczka a po jej drugiej stronie, na parterze wysokich hoteli, działały sklepy spożywcze i z pamiątkami. Dla zwolenników błogiego plażowania jest to idealne miejsce;)

Podsumowując plaże, na których mieliśmy okazję się opalać, to wyżej opisana zrobiła na mnie najlepsze wrażenie. Sama plaża była wąska, jednak bardzo czysta, a woda krystalicznie przejrzysta i niezbyt słona. Woda w Ilıcy była równie czysta, jednak sama plaża dosyć zanieczyszczona- być może trafiliśmy w niewłaściwe miejsce. Natomiast plaża koło Selçuku była bardzo szeroka, akurat w dniu, w którym na niej byliśmy były świetne wysokie fale. Jednakże sam brzeg był bardzo zabrudzony, a woda stanowczo zbyt słona.

Wieczorem pojechaliśmy raz jeszcze do Şirince, gdyż obsługujący nas w restauracji w Selçuku barman, zachęcał do wzięcia udziału w odbywającym się tej nocy festiwalu wina. Wszystko było dobrze, tylko podana przez niego godzina nie była początkiem, a raczej końcem imprezy, gdyż w trakcie jazdy pod górę mijał nas wąż samochodów. Na miejscu okazało się, że stragany faktycznie są powoli zwijane, ale na pobliskim boisku ma odbyć się lada chwila okolicznościowy koncert. Po zakupie symbolicznej butelki wina i odsłuchaniu pierwszych 60 min. śpiewów wróciliśmy do hostelu. Idąc do samochodu minęliśmy 3 osobową grupkę – 2 mężczyzn i kobietę, którzy z flagami narodowymi przypiętymi do rowerów i gitarą na ramieniu śpiewali znajome nam przeboje – okazało się że to „nasi”! Nie chcąc przerywać im w graniu, wrzuciliśmy im napiwek i poszliśmy w swoją stronę.


Powrót do spisu treści


12.10 – plażowanie w Kuşadası, nocna jazda do Istambułu


Skoro niedziela była tak udana, postanowiliśmy przedłużyć plażowanie na poniedziałek – wszak nie po to się jechało tyle km, aby teraz odmawiać sobie wakacyjnego lenistwa. Po kolacji spakowaliśmy się i po 21 pożegnaliśmy się z gospodarzem hostelu, zostawiając mu pożegnalny wpis w księdze gości. Ponieważ samochód musieliśmy zwrócić do godziny 11:00 dnia następnego, uznaliśmy że nie będziemy nocować w Selçuku, tylko nocą wrócimy do Istambułu. Na miejsce dojechaliśmy kilka minut po godzinie 7:00. W tym miejscu należy się ogromne uznanie właścicielowi hotelu Duru w Istambule. Jako że przyjechaliśmy za wcześnie i nasz pokój nie był jeszcze zwolniony, musieliśmy rozłożyć się w holu i czekać. Właściciel widząc, że po całej nocy w drodze zasypiamy na stojąco, udostępnił nam tymczasowo mniejszy pokój ze świeżą czystą pościelą, na której usnęliśmy zanim jeszcze przyłożyliśmy głowę do poduszki. Wspomnieć jeszcze należy, że na trasie do Istambułu mijaliśmy mnóstwo autokarów, które (jak przeczytaliśmy m.in. na turcjawsandalach.pl) są najbardziej popularnym środkiem przemieszczania się na duże odległości, a pora nocna jest tym bardziej dogodna, gdyż ruch samochodowy jest mniejszy. To też może tłumaczyć, dlaczego jechaliśmy krócej tą trasą niż poprzednio.

Za kierownicą

Jakoś w połowie drogi do Istambułu mieliśmy kontrolę drogową. Jak dowiedzieliśmy się od naszego przyjaciela Engina z Izmiru, takie kontrole są na porządku dziennym w Turcji i nie muszą oznaczać, że przekroczyliśmy prędkość lub w jakikolwiek inny sposób zawiniliśmy. Nie raz zdarzało się, że w pewnym momencie z trzech pasów robił się jeden, po to aby policji było łatwiej wyłapywać samochody do kontroli. Czemu to wszystko ma służyć? Aby obywatel przez sam fakt obecności policji na drodze miał poczucie bezpieczeństwa ale też i nie przekraczał prędkości (co zdecydowana większość robi jadąc 10-20 km więcej niż jest to dozwolone przez znaki). Poza tym, samochody w Turcji często zmieniają swoich właścicieli, bez wiedzy samych zainteresowanych ;) Kontrole mają wyłapywać takich złodziei. Wróćmy jednak do naszej kontroli.

Nie wiedząc jakie panują tu zwyczaje, kolega który prowadził samochód obudził nas, a sam przygotował dokumenty do kontroli. Policjant sprawdził dowód rejestracyjny, polskie prawo jazdy i paszport... co wszystko trwało ok. 1 min. Widoczne obcokrajowcy byli uznawani za tych, którzy nie mogą nic złego nabroić i dlatego też nie są drobiazgowo sprawdzani. Może też trafił nam się policjant, dla którego kontakt z językiem angielskim ogranicza się do serialu Miami Vice.

Odrębną, ale równie ciekawą kwestią jest obsługa na stacjach benzynowych. Niemal zawsze było tak, że do zatankowania i umycia szyb w naszym samochodzie podchodziły aż dwie osoby z obsługi stacji – jedna starsza i jedna młoda. Problemów z porozumieniem nigdy nie było, co jest plusem.

W tym miejscu warto wtrącić krótką dygresję o poziomie zatrudnienia w Turcji. Zauważalny jest przerost zatrudnienia w usługach, przynajmniej z perspektywy Polaka. Przy odwiedzinach na stacji benzynowej nie trzeba wysiadać z samochodu, ponieważ jak już zostało wspomniane, każdego kierowcę obsługują 2 osoby. Standardem w małych restauracjach/barach jest obsługa w liczbie 6-8 osób (na samej sali, pomijając kuchnię). W jednym z barów na Taksimie zauważyliśmy, że zadaniem jednego pracownika było wyłącznie opróżnianie jednej popielniczki, która stała na świeżym powietrzu. Często w kuchni lub na sali pomagają bardzo młode osoby, dla których jest to pewnie forma stażu/dorabiania. Być może takie wrażenie jest mocno subiektywne, jako że nie mieliśmy okazji zwiedzić wszystkich lokali ze przyczyn technicznych ;).


Powrót do spisu treści


13.10 – zakupy w Istambule, zwiedzanie


Przedostatni dzień w Istambule rozpoczynamy od zrobienia zakupów na Grand Bazar oraz na Bazarze Egipskim. Po pierwsze – skoro jesteśmy w tak egzotycznym kraju wypada coś przywieść do Polski, aby nie było że przez ostatnie 10 dni to tak naprawdę byliśmy w puszczy knyszyńskiej i uganialiśmy się za dzikiem. Tutaj goniliśmy za aromatycznymi herbatami, przyprawami (których intensywny zapach roznosił się od samego wejścia), słodyczami oraz „okiem proroka”.

Lokum na bazarze

Początkowo nie zamierzałem kupować tureckiego świecidełka (niebieskie płaskie kółeczko, z białą okrągłą plamą w środku, w której jest czarna kropka – jak nic, gołym okiem widać, że to przypomina oko) ale uznałem, że skoro Turcy wieszają, przyklejają i kładą „oko proroka” wszędzie, gdzie to możliwe, to i ja powinienem zaopatrzyć się w nie. Koszt – 2 liry.

Oko Proroka

Na Bazarze Egipskim dominują przyprawy, ciastka, herbaty, czyli generalnie wszystko co nadaje się do jedzenia. Na Grand Bazar można się natomiast ubrać i zakupić coś do domu.

Kryty Bazar

Z racji ograniczonych środków finansowych mogliśmy tylko spoglądać na dywany, kożuchy, chusty, jeansy i inne towary, o wysokiej jakości których zapewniali Turcy. Szczerze mówiąc nie chciałem sprawdzać, czy faktycznie są one Made in Turkey. Po drugie – zdecydowaliśmy się na zakupy w tym miejscu i tego dnia, gdyż nie zamierzaliśmy wracać do Polski z lirami, z którymi pewnie by był problem co zrobić. Dzięki temu w dniu wylotu z Turcji mieliśmy tylko pojedyncze monety, na zasadzie pamiątek.

Wieczorem pojechaliśmy na plac Taksim, aby na zakończenie wypić kilka piw i zabawić się w tamtejszych knajpkach. W tym miejscu warto wspomnieć o transporcie publicznym w Istambule. Byłem mocno zdziwiony, kiedy dowiedziałem się że po godzinie 21 tramwaje już nie kursują i jedynym środkiem komunikacji po mieście są dolmusze oraz taksówki. Te pierwsze oczywiście tańsze, takie nasze polskie busiki. Nie pamiętam niestety ile zapłaciłem za trasę od placu Taksim do dzielnicy Aksaray. Wydaje mi się, że jak na tak duże miasto brak linii nocnych jest niecodzienną sytuacją. Może to z racji obawy o bezpieczeństwo – nie ma transportu, to ludzie nie będą wychodzić, tylko siedzieć w domu i w ten sposób nie dojdzie do niczego złego? Nie wiem.

Wracając do placu Taksim, trzeba przyznać, że wieczorem jest tam bardzo tłoczno, roi się od rozweselonych Turków i Turczynek (a te, nawet pomimo mocno konserwatywnego podejścia w Turcji do kwestii moralności czy ubioru, potrafią tak się odstroić i umalować, że aż miło zawiesić oko ;), lecz również zagranicznych gości. Jest to typowa dzielnica rozrywkowa, gdzie w kilku kamienicach mieszczą się kluby z nowoczesną muzyką, taką jak w Europie. Niestety po 2 godzinach zaczęło padać, zrobiło się chłodno i musieliśmy stamtąd uciekać. Czekając aż deszcz zacznie trochę mniej padać, zaobserwowaliśmy jak Turcy potrafią każdą sytuację wykorzystać na zrobienie interesu. Dosłownie jak grzyby po deszczu pojawili się sprzedawcy oferujący przechodniom parasole do kupienia. Były lekkie, plastikowe ale duże co w zupełności wystarczało aby się uchronić przed przemoczeniem, ale nie sprawiały wrażenia solidnych. Trzeba przyznać, że Turcy mają smykałkę do interesu.


Powrót do spisu treści


14.10 – zakupy w Istambule, powrót do Polski


W dniu wylotu zakupiliśmy w pobliskiej piekarni duże, płaskie „naleśniki”- nie wiem jak się one nazywały po turecku, ale kolegom szczególnie zasmakowały. Były one bez żadnych dodatków typu ser czy cebula, ale coś dodawano do ciasta, bo miało swój specyficzny smak, tak odmienny od zwykłego pieczywa. (Spieszę z wyjaśnieniem: były to spody do popularnego pide. Kupowaliśmy je w lokalnej piekarni (cena - 1 lira), jeszcze świeże i gorące. Z dodatkiem mięsa kupionego w sklepie i popijane aryanem były świetnym śniadaniem. Taki zestaw stosowaliśmy praktycznie każdego ranka podczas pobytu w Istambule – przypomnienie Bartka).

Samolot mieliśmy mieć o 14:20, dlatego hotel opuściliśmy po 11:00. Na pożegnanie gospodarz hotelu otrzymał od nas szalik kibica – biało-czerwony. W ten sposób chcieliśmy podziękować mu za uprzejmość, dobrą atmosferę i turecką herbatę, którą częstował nas jednego z wieczorów. Może stan hotelu nie jest wysokich lotów – jak już o tym wspomnieliśmy, ale obsługa i życzliwość pomocy była wielka! Trzeba też przyznać, że trochę było żal opuszczać to miejsce, bo jednak przyzwyczailiśmy się do głosu muezina, który co ranek wzywał do modlitwy.

Na lotnisku szukając swojego punktu odprawy zaskoczyło nas jeszcze coś. O ile my mieliśmy po jednej torbie podróżnej na każdego: na kółkach, wielki wojskowy plecak oraz zwykłą torbę, którą nosi się za rączki, o tyle Turcy wyglądali tak, jakby cały swój dobytek zabierali samolotem. Widziałem rodzinę, która poza przepisową ilością 2 bagaży na osobę, miała też wielkie pakunki (takie jak nadaje się na poczcie a nawet większe), a każda z tych paczek, jak i same torby, były owinięte szarą taśmą. Do tego obrazka brakowało mi jeszcze wielbłąda, na którego zapakują to wszystko.

Samolot wystartował o czasie i tym samym zakończyliśmy swoją wycieczkę do Turcji. Na zakończenie wspomnę jeszcze o obsłudze pokładowej na trasie do Istambułu i z Istambułu. Wśród załogi nie zauważyłem ani jednej kobiety - byli tylko sami stewardzi. Ale żeby nie było tak smutno - co najmniej dwóch z nich było tak przypudrowanych, że można by się doszukać w tym pierwiastka kobiecości ;) Czy fakt, że załogę stanowili tylko mężczyźni, był uwarunkowany tym, że obsługiwali oni pasażerów lecących z/do kraju islamskiego? Wydaje mi się że tak, bo nigdzie wcześniej nie spotkałem się z taką maskulinizacją załogi pokładowej.

Jako ciekawostkę powiem jeszcze, że wylatując z Istambułu 14 października temperatura była powyżej 20 stopni, słońce nieśmiało zza chmur wyglądało. Lądując w Warszawie temperatura była ok. 0 stopni i spadł pierwszy śnieg.


Powrót do spisu treści


Podsumowanie


Całkowity koszt wycieczki na jedną osobę wyniósł ok 2100 zł. W czasie kiedy my byliśmy w Turcji przelicznik walutowy wynosił 1 lira - 1,95 zł. Wśród wydatków należy wymienić (wszystko w przeliczeniu na 1 osobę):

  • 5 x nocleg w Otelu Duru - 100 lir (ok. 195 zł)
  • 4 x nocleg w Boomerang Guesthouse - 70 lir (ok. 136 zł)
  • wypożyczenie samochodu na 5 dni - 46,5 euro (ok. 190 zł)
  • wiza - 30 lir (ok. 62 zł)
  • paliwo (za ok. 1750 km) - ok. 160 zł
  • bilety lotnicze - 645,46 zł
  • wejściówki do muzeów (6)- 85 lir (ok. 165 zł)
  • rejs po Bosforze - 10 lir (ok. 19,5 zł)
  • jedzenie i picie - ok. 500 zł
  • pamiątki, pocztówki - 15 lir (ok. 30 zł)

Powrót do spisu treści