O czasy, o obyczaje! Czyli o upadku bogów reportażu

Dziwne i straszne czasy nastały dla polskich reporterów. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że w przeciągu ostatnich trzech tygodni trzech szanowanych dotąd przeze mnie reporterów objawiło się w moich oczach z zupełnie innej, nieprzyjemnej strony. Ponieważ wszystkie trzy przypadki mają związek z podróżowaniem, pozwolę sobie publicznie ponarzekać na obecne standardy polskiego dziennikarstwa.

Kot jak człowiek, też się musi utrzymać

Na pierwszy ogień trafił Jacek Hugo-Bader, niezmiernie przeze mnie ceniony reporter, którego do niedawna kojarzyłam głównie z tekstów traktujących o terenach byłego ZSRR. Niedawno ukazała się jego nowa książka - Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak - relacjonująca przebieg wyprawy, której celem było odszukanie ciał polskich himalaistów, Tomasza Kowalskiego i Macieja Berbeki. Hugo-Bader przyłączył się do tego przedsięwzięcia, organizowanego przez Jacka Berbekę, brata zmarłego Macieja Berbeki, a swoje przeżycia i przemyślenia opisał w formie książkowej.

Główna burza, która przetoczyła się po tej publikacji przez polskie media, dotyczyła konfliktu między Jackiem Hugo-Baderem a Jackiem Berbeką. Ten drugi oskarżył reportera o wiele nieścisłości, przekłamań i snucie fantazji nie znających potwierdzenia w faktach. Padł również pod jego adresem ciężki zarzut, że w wysokich górach „zachowywał się jak turysta”. Z innej strony - Jacek Hugo-Bader bronił się, twierdząc, iż pełnił tylko rolę reportera [1]. Trudno tu rozstrzygać, kto ma rację - zapewne, jak to zwykle bywa, leży ona gdzieś pośrodku.

Dla mnie jednak największym rozczarowaniem okazała się zupełnie inna kwestia związana z książką Hugo-Badera. Otóż ten dziennikarz znaną metodą kopiuj-wklej zamieścił w niej fragmenty tekstu, który ukazał się na łamach Tygodnika Powszechnego. Co gorsza, nie raczył podać źródła, z którego swobodnie czerpał. Autorzy owej publikacji, Bartek Dobroch i Przemysław Wilczyński, poczuli się oczywiście urażeni, a ich zarzuty zostały poparte analizą kancelarii adwokackiej. Cóż, zdarza się najlepszym - może zawiniła korekta, może zmęczenia reportera lub zdarzająca się najlepszym niechlujność. I tutaj dochodzę do sedna sprawy - jaka powinna być właściwa reakcja osoby dopuszczającej się takiego zapożyczenia?

Wydawało mi się, że tylko jedna - wyrażenie żalu, ewentualnie związane z propozycją zadośćuczynienia. Tymczasem Jacek Hugo-Bader owszem, przeprosił, ale zarzut popełnienia plagiatu zbagatelizował słowami "To nie plagiat na litość Boską - chodzi o kilka zdań, sześć, dziewięć... Podobnych. Może to tylko nonszalancja, niechlujstwo? Albo nieświadoma inspiracja? Może poniosła mnie materia?" [2]. Co ciekawsze, w swoich tłumaczeniach wspomina złą karmę i klątwę, która rzekomo wisiała nad jego książką od momentu, gdy wpadł na pomysł jej napisania. Jeżeli poważny, jak sądziłam, reporter, podaje takie wyjaśnienia, to mój świat nigdy już nie będzie taki sam.

Drugim chętnym w kolejce do zdjęcia mi z oczu zasłony naiwności, która pozwalała mi w cynicznym świecie dziennikarskim doszukiwać się resztek przyzwoitości i kultury osobistej, jest Mariusz Szczygieł. Tak, to ten pan od słynnego reportażu Onanizm polski, jak również autor wielu reportaży poświęconych w szczególności Czechom i laureat wielu nagród. Gdybym była początkującym autorem reportaży, to pewnie marzyłabym o pochlebnej recenzji z jego strony. Tak byłoby jeszcze do niedawna, teraz wolałabym uniknąć takiego zaszczytu.

Skąd taka zmiana zdania? Zaczęło się niewinnie, od lektury wywiadu z Aleksandrą Gumowską, która napisała ciekawie się zapowiadającą książkę Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później, wydaną przez Znak. Reporterka spędziła przeszło miesiąc na wyspach Trobrianda, leżących na Morzu Salomona i należących administracyjnie do Papui-Nowej Gwinei. To na tych wyspach prawie sto lat temu przez dłuższy czas mieszkał polski antropolog Bronisław Malinowski. Wiele osób zapewne kojarzy to nazwisko z zatytułowanej chwytliwie książki Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji, poświęconej obyczajowości i zwyczajom mieszkańców Trobriandów.

Aleksandra Gumowska, idąc w ślady Malinowskiego, postanowiła sprawdzić, co się od czasów jego pobytu na wyspach zmieniło, a co pozostało po staremu. Autorka posiadała zresztą znakomite przygotowanie merytoryczne do podjęcia takiej próby, bowiem studiowała antropologię kulturową. Jej książka zebrała wiele pochlebnych opinii, a na poświęconej jej stronie na portalu wydawnictwa Znak można przeczytać wypowiedzi tuzów polskiego dziennikarstwa, w tym Wojciecha Jagielskiego i Mariusza Szczygła. Co miał do powiedzenia o książce pan Szczygieł? Przeczytajmy sobie wspólnie: "Podejrzewam, że Kapuściński podskoczyłby z zachwytu. Zawsze marzył o podróży śladami Malinowskiego, miał ją w planach. Potem nie pozwoliły mu na nią siły. A ja liczyłem na to, że któryś z reporterów wykona jego plan w zastępstwie. Nie sądziłem, że będzie to kobieta, a do tego krucha Ola, którą znam od lat" [3].

Przepraszam bardzo, że co? Czemu dziwi się Mariusz Szczygieł - temu, że to kobieta, w dodatku "krucha", wybrała się na Trobriandy i swoje wrażenia opisała? A gdyby zamiast niej dokonał tego postawny mężczyzna, to książka miałaby inne znaczenie czy wartość? Słowo "krucha" kojarzy mi się niezbyt sympatycznie ze "słabą płcią" lub z nawoływaniem wieszcza Mickiewicza "Kobieto! puchu marny! ty wietrzna istoto!" [4]. Wydawało mi się, że mamy już XXI wiek, a nie początki XIX, i walka o równouprawnienie kobiet jest już dawno rozstrzygnięta. Najwyraźniej grubo się myliłam.

Co więcej, sama Aleksandra Gumowska wydaje się nie za bardzo wiedzieć, jak odnieść się do słów Szczygła. Zapytana o to w wywiadzie odpowiada: "Nie wiem właściwie dlaczego tak napisał, trzeba się Mariusza zapytać, dlaczego sobie wyobrażał, że to powinien być mężczyzna" [5]. Jeżeli moja praca miałaby być oceniana przez pryzmat płci, to ja bardzo dziękuję, na taki układ się nie piszę.

Na koniec zostawiłam sobie kwestię Maksa Cegielskiego, przy którym najbardziej zbliżamy się do kwestii tureckiej, bo w końcu piszę na portalu poświęconemu takiej tematyce. Cegielskiego znałam do tej pory z bardzo miłej strony, czyli jako autora książki Oko świata. Od Konstantynopola do Stambułu, którą zrecenzowałam w naszym kąciku czytelniczym. Tymczasem dzisiaj miałam okazję poznać tego dziennikarza z innej strony, jako "badacza tematyki podróżniczej", jak głosi notka biograficzna pod jego artykułem Rozmowy przed odlotem [6].

Czego dowiadujemy się z tego tekstu? Na przykład, że "Im bardziej masowe jest podróżowanie, tym większa potrzeba indywidualnych, niezorganizowanych wyjazdów" albo że "W pogoni za wolnością tacy jak ja i inni przybysze z Zachodu stają się niewolnikami przewodników Lonely Planet, których pełno na terminalu lotniska" [6]. Pierwsze stwierdzenie poraża dogłębnością, zwłaszcza, że pada z ust osoby podającej się za badacza tej tematyki. Co gorsza, wnioski wysnuwa autor na podstawie kilku rozmów przeprowadzonych z podróżnikami na lotnisku. Ubolewa przy tym nad brakami w ich wykształceniu, nad tym, że nie słyszeli o Grand Tour czyli podróży podejmowanej przez młodych europejskich intelektualistów w XVII i XVIII wieku. Rejestruje natomiast oburzenie swoich rozmówców, gdy cytuje im słowa Zygmunta Baumana, który twierdzi, iż podstawowa różnica między turystą a włóczęgą polega na braku przymusu podróżowania w przypadku turysty [7].

Nie wiem, jak Wy, ale gdyby na lotnisku zaczepił mnie nieznany człowiek, pytając o moje poglądy dotyczące filozofii ponowoczesnej, to pewnie bym coś mruknęła na odczepnego i oddaliła się szybkim krokiem. Lotnisko nie jest miejscem do prowadzenia dyskusji dotyczących kondycji współczesnego świata, ani do zbierania materiałów badawczych. Ludzie są czujni, często nerwowi i podejrzliwi, wiadomo, czekanie na lot, troska o bagaże, presja czasu nie sprzyjają dogłębnym analizom. Tylko tego jakoś Cegielski nie dostrzega, snując rozważania na poziomie studenta pierwszych lat antropologii czy socjologii, który właśnie zachłysnął się dziełami takich mistrzów jak Bauman czy Lévi-Strauss.

Natomiast co do tezy dotyczącej bycia niewolnikami Lonely Planet czy jakiegokolwiek innego przewodnika, to większej bzdury dawno nie czytałam. Dobrze dobrana literatura podróżnicza, w tym przewodniki, to podstawa, na której turyści budują własne doświadczenia. Aż tyle i tylko tyle, demonizować nie trzeba, pewnie lepiej by na tym wszyscy wyszli, gdyby rozmówcy Cegielskiego, zamiast dać się wciągnąć w dyskusje na lotnisku poczytali następną książkę, nawet jeżeli miałby to być przewodnik Lonely Planet.

Jakie wnioski można wysnuć z przytoczonych powyżej przypadków? Moim zdaniem widać tu wyraźnie, jak zaciera się granica pomiędzy profesjonalistami a amatorami. Wiele blogów osiąga obecnie najwyższy poziom rzetelności dziennikarskiej, a zawodowi reporterzy popełniają błędy, o które można by posądzić początkującego pisarza, ale nie uznanego i nagradzanego twórcę o bogatym dorobku. Być może jest to oznaką nadmiernej pewności siebie, tej greckiej hybris, która doprowadziła do upadku niejednego bohatera, któż to wie?

Bibliografia

Powiązane artykuły: