Wyprawa TwS 2019 - część 8 - Wiedeń

Ósma, a zarazem ostatnia cześć relacji z letniej wyprawy 2019 ekipy Turcji w Sandałach nieoczekiwanie zabierze Was do Wiednia, stolicy Austrii. Chociaż na pierwszy rzut oka nie powinniśmy relacjonować tego odcinka podróży, bo sięga on daleko poza granice Turcji, to jednak związki Wiednia ze sprawą turecką są głębokie i ważne. Nie chodzi nam tutaj jedynie o bitwę wiedeńską, w której oddziały polskiej husarii sprawiły tęgie lanie wojskom osmańskim. Jeżeli jesteście ciekawi, jaka motywacja zagnała nas do Austrii, to zapraszamy do lektury!

Tola i Staś w Wiedniu

Dzień 27, 20.07.2019, Transfer z Izmiru do Wiednia

Dzisiaj żegnamy Izmir i Turcję. Po sycącym śniadaniu sprawnie wymeldowujemy się z hotelu, bierzemy plecaki na grzbiety i idziemy do stację metra Basmane. Podjeżdżamy metrem na stację Hilal, gdzie przesiadamy się do kolejki Izban, jadącej już prosto na lotnisko. Wszystko idzie szybko i sprawnie, a na dodatek jest to bardzo tani sposób dojazdu na lotnisko. Płacimy kartami Izmirim za metro, potem odbijamy je w Izbanie, ale przesiadka jest darmowa, bo mieścimy się w przedziale 90 minut.

W oczekiwaniu na pociąg w Izmirze

Na lotnisku wygląda, że nic się nie zmieniło od wielu lat. Już na wejściu jest dokładna kontrola bezpieczeństwa, zagladają do plecaków, sprawdzają kosmetyki. Mamy sporo czasu, ale nie za bardzo można coś robić, na lotnisku nie ma zbyt wielu atrakcji. Oglądamy wystawę fotografii, poświęconą degradacji środowiska naturalnego, są też "rzeźby" wykonane ze starych plastikowych zabawek.

Wystawa fotografii na izmirskim lotnisku

Wydajemy resztę monet tureckich na zakup napojów z automatu, niestety Iza załapuje się na awarię automatu, który wydaje jej kawę bez kubeczka. Zjadamy też zapasy sera. Po lekko opóźnionym starcie, wreszcie wzbijamy się w powietrze. Żegnaj, Turcjo, a raczej - do zobaczenia!

Robimy sobie selfie na lotnisku w Izmirze

Lot przebiega bez zakłóceń, tym razem zamówiliśmy wcześniej posiłek dla każdego: porcja köfte z kaszą bulgur, grilowanymi warzywami i sałatką pasterską plus bułeczka i ciasto na deser. Jedzenie umila nam przelot, jest też wygodnie, bo samolot nie jest pełny.

 Lunch w samolocie linii Pegasus

Przed lądowaniem podziwiamy widok Austrii z góry. Zadziwiające, jak ta kraina, kojarząca się przecież głównie z Alpami, jest jednak w dużej części równiną o charakterze rolniczym. Mocne lądowanie z gwałtownym hamowaniem i już jesteśmy w Austrii.

Austria z lotu (nie ptaka, tylko samolotu)

Teraz czeka nas kontrola paszportowa, wszak wracamy do Unii Europejskiej. Jarek testuje system automatycznej odprawy paszportowej i już po chwili jest w Austrii. Iza musi sterczeć w kolejce z dzieciakami, bo ta automatyczna odprawa jest tylko dla osób pełnoletnich. Austriacka celniczka dopytuje się, czy szybko zamierzamy się z jej kraju wynieść, jakoś nie odczuwamy, że jesteśmy tu szczególnie mile widziani.

Czas zorientować się w sposobie wydostania się z lotniska i funkcjonowania komunikacji miejskiej w Wiedniu w ogólności. Z lotniska jeździ do centrum miasta specjalna kolejka City-Airport-Train (CAT), na którą bilety można nabyć w wielu automatach na dworcu. Bilet w jedną stronę kosztuje 11 euro od osoby dorosłej, dzieci do 14 roku życia jadą za darmo. Kolejka kursuje co pół godziny, jedzie non-stop i w około kwadrans dociera do dworca Wien Mitte.

Przejazd z lotniska do centrum Wiednia kolejką CAT

Wien Mitte to duża stacja przesiadkowa, a jednocześnie - spore centrum handlowe. My musimy się stąd przedostać w okolice głównego dworca kolejowego (Wien Hauptbahnhof), gdzie mamy zarezerwowany apartament i skąd będziemy za dwa dni wyruszać do domu. Chwilę zajmuje nam zorientowanie się, że na planie komunikacji publicznej w Wiedniu ten dworzec główny to przystanek Südtiroler Platz. Kupujemy w automacie bilety 24-godzinne i już po chwili śmigamy w kierunku apartamentu.

Apartament jest przestonny i przyjemnie położony, w starej kamienicy. Chwilkę czekamy, aż pojawi się koleżanka pana, który nam ten apartament wynajmuje. "Koleżanka" okazuje się zresztą jego mamusią, z czego mamy lekki ubaw. W apartamencie mamy do dyspozycji trzy pokoje, dużą kuchnię w której można spokojnie posiedzieć, no i oczywiście łazienkę i wc. Gorąco ten apartament polecamy, wystarczy poszukać w serwisie Booking pod dość oczywistą nazwą Big Vienna Apartment near Main Station.

Wiedeń wita nas też, dość nieoczekiwanie, upałem. Jest chyba nawet bardziej gorąco niż w Turcji, a na dodatek - brak jakiegokolwiek przewiewu. Pani od apartamentu komentuje, że to nie jest normalne i że jak na Wiedeń jest zdecydowanie za ciepło. Zastanawiamy się, jak nam w tym żarze pójdzie jutrzejsze zwiedzanie.

Całą ekipą wędrujemy w kierunku dworca kolejowego, żeby kupić bilety do Katowic. Tuż przy dworcu widzimy czynny sklep spożywczy i orientujemy się, że za pół godziny go zamkną. Jest sobotnie późne popołudnie i oznacza to, że możliwość zrobienia zakupów spożywczych będzie mocno utrudniona aż do poniedziałku. Szybko wpadamy do sklepu i kupujemy zapasy na śniadania i kolacje, bo jutrzejszy obiad planujemy zjeść gdzieś na mieście. Objuczeni jedzeniem i piciem wracamy do apartamentu, gdzie zostawiamy dzieciaki i zawracamy po te bilety kolejowe. Kupujemy je bez problemu, zaledwie dwa dni przed planowaną podróżą. Wieczór spędzamy w apartamencie, zjadamy dużą część zapasów, robimy mnóstwo różnorodnych kanapek i trochę planujemy kolejny dzień.

Mamy bilety na pociąg do domu!

Dzień 28, 21.07.2019, Wiedeń

Z samego rana, po śniadaniu przygotowanym z pozostałości wczorajszych zapasów, wyruszamy zwiedzać Wiedeń. Metrem podjeżdżamy bezpośrednio na Stephansplatz. Mamy tylko jeden dzień na zapoznanie się z Wiedniem, więc plany są przygotowane bez zbędnego poganiania - i tak nie zobaczymy wszystkiego, a i na najważniejsze atrakcje braknie czasu. Zamiast tego mamy kilka punktów, atrakcyjnych dla poszczególnych członków ekipy, a nawet - dla wszystkich razem.

Zaczynamy od Katedry Świętego Szczepana - symbolu i dumy Wiednia. O tej budowli można dużo napisać, ale jednak niekoniecznie na portalu poświęconym Turcji. Trochę dziwi nas, że kościół jest pod wezwaniem św. Szczepana, bo jakoś łatwiej tłumaczy się jego nazwę (Stephansdom) jako pochodzącą od św. Stefana. Co więcej, imiona tych świętych w wielu językach brzmią o wiele bardziej podobnie, o ile nie identycznie, niż ma to miejsce w języku polskim. Przykładowo, po niemiecku Szczepan to Stephanus, a Stefan - Stephan.

Katedra Świętego Szczepana w Wiedniu

W każdym razie, katedra wiedeńska upamiętnia św. Szczepana, pierwszego ze znanych męczenników chrześcijańskich, o którym wspominają Dzieje Apostolskie: "Wyrzucili go poza miasto i kamienowali, a świadkowie złożyli swe szaty u stóp młodzieńca, zwanego Szawłem. Tak kamienowali Szczepana, który modlił się: «Panie Jezu, przyjmij ducha mego!» A gdy osunął się na kolana, zawołał głośno: «Panie, nie poczytaj im tego grzechu!» Po tych słowach skonał". Tutaj przynajmniej możemy pociągnąć wątłą sieć powiązań tej historii z Turcją - młodzieniec zwany Szawłem to późniejszy św. Paweł z Tarsu, obecnego Tarsus w Turcji.

Katedra Świętego Szczepana w Wiedniu

Na chwilę zaglądamy do środka kościoła, ale bardziej interesuje nas możliwość wspięcia się na jedną z jego wież. Wież ma katedra cztery: dwie o podstawie ośmiokątnej, przylegające do bryły budynku w części pochodzącej z dawnej romańskiej świątyni i dwie monumentalne wieże przyległe do naw bocznych - zwane północną i południową.

Widok na Wiedeń z Katedry Świętego Szczepana

Wieża południowa, pieszczotliwie nazywana przez wiedeńczyków Steffl, jest najwyższym elementem krajobrazu w mieście, a jej wysokość to 136 metrów. Jej budowa trwała aż 65 lat, od 1368 do 1433 roku. Ponownie możemy mówić o związkach z kwestią turecką, ponieważ ta wieża służyła jako główny punkt obserwacyjny oraz stanowisko dowodzenia podczas dwóch ważnych wydarzeń. Pierwszym z nich było oblężenie Wiednia w 1529 roku, kiedy to sułtan Sulejman Wspaniały podjął pierwszą w historii Imperium Osmańskiego próbę zdobycia miasta. Ponownie wieża odegrała ważną rolę podczas bitwy wiedeńskiej w 1683 roku, kiedy to z odsieczą oblężonemu miastu przybył na czele słynnej husarii polski król Jan III Sobieski. Tak na marginesie, król Jan wcale się do tego Wiednia nie spieszył, ale został zmuszony do udziału w antytureckiej koalicji przez polityczną opozycję w kraju, opłacaną przez Brandenburgię i Austrię.

Widok na Wiedeń z Katedry Świętego Szczepana

Wieża południowa służyła jako punkt obserwacyjny strażakom wiedeńskim aż do 1956 roku. Strażnicy mieli na niej komnatę, z której w nocy wypatrywali pożarów i w razie jego wybuchu dzwonili na alarm. To właśnie na tę wieżę decydujemy się wspiąć, co prawda nie na sam szczyt, bo to nie jest możliwe dla turystów, ale właśnie do tej komnaty strażaków. Prowadzą do niej podobno 343 stopnie, ale jakoś nie możemy się ich doliczyć. Przez okna komnaty wyglądamy na wszystkie strony świata i odnotowujemy najważniejsze elementy wiedeńskiego krajobrazu.

Wejście na wieżę Katedry Świętego Szczepana

Potem wędrujemy w kierunku kompleksu pałacowego Hofburg i docieramy na Michaelerplatz, ignorując sklepy Armaniego i inne takie. Nas bardziej interesuje to, co widać w centralnej części placu. Otoczone barierką wykopaliska archeologiczne to ślady antycznej Vindobony, rzymskiego obozu założonego na początku II wieku n.e. w prowincji Noricum na prawym brzegu Dunaju. Jeżeli ktoś z Was lubi kino historyczne w wersji Hollywood (czyli tzw. Hollywood Romans), to pewnie kojarzy film Gladiator, w którym główny bohater Maximus (w tej roli Russell Crowe) walczy w bitwie pod Vindoboną pod dowództwem cesarza Marka Aureliusza (czyli Richarda Harrisa). Zresztą faktem historycznym jest, że ten cesarz zmarł pod Vindoboną w 180 roku.

Michaelerplatz w Wiedniu

Wykop w centrum Michaelerplatz ukazuje nam pozostałości posterunku legionów rzymskich (canabae legionis) oraz skrzyżowania dróg. Są tu zresztą pozostałości osadnictwa również z późniejszych dziejów miasta. Większość turystów ignoruje te skromne murki, bo tuż za nimi wznosi się imponująca brama prowadząca na teren pałacu Hofburg. Przechodzimy nią i my.

Ruiny rzymskiej Vindobony na Michaelerplatz w Wiedniu

Naszym celem nie są jednak apartamenty cesarskie, ale jeden z oddziałów Muzeum Historii Sztuki (Kunsthistorisches Museum) czyli Muzeum Efeskie. Od 1978 muzeum to mieści się w komnatach Nowego Zamku (Neue Burg), obok kilku innych kolekcji. Skąd eksponaty z Efezu znalazły się w dalekiej Austrii? Otóż, co może być zaskakujace, trafiły tu całkiem legalnie, w przeciwieństwie na przykład do tzw. marmurów lorda Elgin z Partenonu w Atenach, o których to pisaliśmy w relacji z wizyty w stolicy Grecji w 2018 roku.

Nowy Zamek (Neue Burg), siedziba Muzeum Efeskiego w Wiedniu

W przypadku Efezu, przedstawiciele Austriackiego Instytutu Archeologicznego prowadzili w nim wykopaliska od 1895 roku. Zresztą nadal je prowadzą - z przerwami na dwie wojny światowe oraz niedawny incydent dyplomatyczny. Sułtan Abdul Hamid II przekazał niektóre z tamtejszych znalezisk cesarzowi Austrii, Franciszkowi Józefowi. Dopiero zmiana w prawie w 1907 roku zakończyła przekazywanie okazów do Wiednia. Te eksponaty to najciekawsze okazy znalezionych na wczesnym etapie prac archeologicznych w Efezie, zresztą za chwilę sami się o tym przekonacie.

Pierwsza sala Muzeum Efeskiego w Wiedniu

Mamy szczęście - muzeum jest czynne (osoby zwiedzające Wiedeń w poniedziałek niestety pocałują tu klamkę). Zdobywamy bilety (6 euro za dorosłego, dzieci do 14 lat gratis) - może to jednak za dużo powiedziane, bo kolejki do kasy nie ma, we wnętrzu też pustki, tylko pojedynczy turyści decydują się na wstęp.

W pierwszej sali muzeum, w samym jej centrum, stoi jeden z tych eksponatów, które zawsze są wyliczane we wszelkich artykułach czy wpisach o Muzeum Efeskim w Wiedniu. To wykonany z brązu posąg sportowca, znaleziony w 234 kawałkach na terenie Gimnazjonu Portowego, oczywiście w Efezie. Posąg przedstawia młodego mężczyznę, który czyści się przy użyciu instrumentu zwanego strigil, który niestety w tym przypadku nie zachował się do naszych czasów. Strigil miał kształt zakrzywionego ostrza z rączką, wykonanego najczęściej z brązu lub żelaza. Jak się nim posługiwano? Przed skorzystaniem z łaźni, ciało natłuszczano oliwą, a następnie zdrapywano ją wraz z brudem i potem właśnie przy użyciu strigila. Posąg atlety z Efezu pochodzi z IV wieku n.e., ale wiadomo, że jest kopią znacznie wcześniejszego greckiego oryginału, wykonanego przez nieznanego nam z imienia artystę.

Posąg atlety, Muzeum Efeskie w Wiedniu

W tej samej sali napotykamy marmurową głowę cesarza Hadriana - tego obieżyświata wszędzie było pełno. Niektóre rzeźby są zadziwiająco naładowane przemocą. Jedną z nich jest ta przedstawiająca Sfinksa w momencie, gdy dusi i zaczyna pożerać młodzieńca. Najwyraźniej nie udało mu się rozwiązać sfinksowej zagadki: "Co to za zwierzę, obdarzone głosem, które z rana chodzi na czworakach, w południe na dwóch nogach, a wieczorem na trzech?"

Sfinks pożera młodzieńca, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Druga gwałtowna scena przedstawia uprowadzenie Ganimedesa przez Zeusa przemienionego w orła. Ganimedes był pięknym księciem z Dardanii, którego szef bogów olimpijskich upatrzył sobie na stanowisko podczaszego - jego zadaniem było roznoszenie ambrozji i nektaru. Co dokładnie łączyło Zeusa z Ganimedesem? Tego nie wiadomo, ale rzymscy poeci Marcjalis i Juwenalis byli przekonani, że chodziło o więcej, niż tylko rolę klenera na Olimpie.

Uprowadzenie Ganimedesa, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Bardzo ciekawie przedstawiona jest bogini Nemesis, której posąg znaleziono w efeskim teatrze. Ta bogini przeznaczenia trzyma w dłoniach laskę i róg obfitości - zapewne odpowiedniki przysłowiowych kija i marchewki. Na głowie ma wysoką cylindryczną koronę zwaną polos - charakterystyczne nakrycie głowy bogiń pochodzących ze starożytnego wschodu. Siedzący obok niej gryf - zwierzę jej poświęcone - trzyma łapę na kole, co oznaczać ma nieustających ruch czy też przemiany. W końcu - stojący obok glob ziemski sygnalizuje, że Nemezis to władczyni całego świata, a umieszczony na globie ster - że to ona kieruje losami wszystkich.

Nemezis, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Przechodzimy dalej i ekipa rozdziela się: Iza pędzi obejrzeć tzw. Monument Partyjski, a reszta ekipy - kontempluje ogromną makietę przedstawiającą antyczny Efez. Przyjrzyjmy się najpierw temu monumentowi. Powiada się, że jest to jeden z najważniejszych zachowanych reliefów z czasów rzymskich znalezionych na terenie Azji Mniejszej. Składa się na niego pięć cyklów tematycznych: sceny bitewne, scena adopcji, personifikacje, zgromadzenie bogów oraz triumf. Najprawdopodobniej całość powstała w celu upamiętnienia kampanii przeciwko Partom, prowadzonej przez cesarza Lucjusza Werusa w latach 161-165.

Sala z Monumentem Partyjskim, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Poszczególne płyty ze scenami zostały we wiedeńskim muzeum ustawione w formie monumentalnego ołtarza - ale ta aranżacja to jedynie propozycja badaczy. Problem z odtworzeniem oryginalnej aranżacji scen wynika z tego, że płyty znaleziono w kilku lokalizacjach na terenie Efezu i nieznane jest ich oryginalne przeznaczenie ani ustawienie. Niektóre z płyt były nawet wykorzystane wielokrotnie, zanim znaleźli je archeolodzy.

Scena bitewna, Monument Partyjski, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Najciekawszy relief z monumentu, odkryty w 1903 roku, przedstawia scenę adopcji. Widać na nim aż czterech cesarzy rzymskich z II wieku n.e.: Hadriana, Antoninusa Piusa, Lucjusza Werusa i Marka Aureliusza. Imponujące zgromadzenie, prawda? Czy możliwe było faktycznie zebranie się tych osób w jednym miejscu i czasie? Okazuje się, że tak. Otóż, gdy cesarz Hadrian, którego małżeństwo z Vibią Sabiną było bezdzietne, zaczął podupadać na zdrowiu, pojawiła się pilna kwestia sukcesji na cesarskim tronie. Brak dzieci w cesarskiej rodzinie nie był zresztą zbyt zdumiewający, gdyż Hadrian wolał spędzać czas z przystojnym Antoninusem, a Sabina - podobno - preferowała towarzystwo Swetoniusza, pisarza i cesarskiego sekretarza.

Scena adopcji, Monument Partyjski, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Wracając jednak do wyboru następcy: w 136 roku Hadrian adoptował konsula Lucjusza Cejoniusza Kommodusa, który przybrał adopcyjne imię Lucjusza Aelius Cezar. Czemu Hadrian wybrał na następcę osobę, o której wiadomo było, że jest wątłego zdrowia i że jest bardziej arystokratycznym intelektualistą niż urodzonym wodzem? Tego do końca nie wiadomo, ale pojawiają się od czasu do czasu spekulacje, że Lucjusz był synem Hadriana z nieprawego łoża. Na nieszczęście, a może na szczęście dla Rzymu, Lucjusz nie dożył awansu na cesarza, gdyż zmarł niespodziewanie w wielu 36 lat, z powodu gwałtownego krwotoku. Zdarzyło się to 1 stycznia 138 roku.

Hadrian zmuszony był ponownie obrać następcę. Tym razem wybór padł na Antoninusa, którego pełne miano brzmiało Titus Aurelius Fulvus Boionius Arrius Antoninus. Do historii przeszedł jednak pod krótszym przydomkiem - jego zaangażowanie w pośmiertną deifikację Hadriana przez rzymski senat zostało upamiętnione cognomenem Pius czyli prawy czy też pobożny. Antoninus nie był już w chwili adopcji młodzieńcem, ponieważ miał 52 lata, podczas gdy jego adopcyjny ojciec - Hadrian - miał wówczas lat 62.

Scena cesarskiego triumfu, Monument Partyjski, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Aby uniknąć ryzyka rychłego zgonu następcy i pogrożenia imperium w chaosie, Hadrian przeprowadził nieco karkołomną procedurę adopcyjną - sam adoptował Antoninusa, a on - adoptował nie jednego, ale dwóch następców kolejnej generacji. Wybór padł po pierwsze na Lucjusza Cejoniusza Kommodusa młodszego, syna zmarłego pechowego następcy Hadriana, który otrzymał adopcyjne imię Lucjusz Werus. Czyżby Hadrian przygotowywał cesarską przyszłość własnemu wnukowi? W chwili adopcji Lucjusz miał zaledwie 8 lat i na reliefie z Monumentu Partyjskiego przedstawiony jest faktycznie jako dziecko.

Drugą adoptowaną do cesarskiej familii osobą był Marek Anniusz Werus, który jest o wiele bardziej rozpoznawalny pod imieniem Marek Aureliusz. W chwili adopcji wchodził właśnie w wiek dorosły, miał bowiem 17 lat.

Pozostaje jeszcze kwestia postaci, której głowę widać w prawym górnym rogu reliefu. Być może jest to upamiętnienie Lucjusza Cejoniusza Kommodusa, pierwszego kandydata na następcę Hadriana, a jednocześnie ojca przyszłego cesarza Lucjusza Werusa. Jeżeli taki był zamysł twórców reliefu, to przedstawia on nie cztery, ale pięć osób bezpośrednio związanych z zagadnieniem cesarskiej sukcesji.

Scena adopcji to bardzo ważne przesłanie dla osób ją oglądających - zapewne było ich wiele w tak znaczącym i bogatym mieście, jakim był Efez w II wieku n.e. Sygnalizuje, że linia sukcesji jest odpowiednio wyznaczona i zabezpieczona, na przestrzeni trzech cesarskich pokoleń. Inne fragmenty monumentu - w tym dynamiczne sceny bitewne - wzmacniają przekaz: Rzym pokona wszystkich nieprzyjaciół, niezależnie od tego, czy są Partami ze wschodu, czy też Germanami z północy. Personifikacje miast i prowincji imperium oznaczają natomiast wsparcie poszczególnych regionów dla podbojów Rzymu.

Scena bitewna - śmierć wodza barbarzyńców, Monument Partyjski, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Makieta Efezu to kolejny punkt zwiedzania muzeum, przy którym spędzamy sporo czasu - przy okazji rozmawiając o tym antycznym mieście i wymieniając uwagi oraz spostrzeżenia z panią, która pilnuje tu eksponatów. Zbyt dużo do roboty nie ma, bo jesteśmy prawie sami. Makietę można oglądać z parteru, ale również z góry - ze specjalnie przygotowanej platformy widokowej. Oglądamy odtworzone ukształtowanie terenu, dwa główne wzgórza - Pion i Koressos - pomiędzy które wciśnięto Efez, co spowodowało, że jego plan dalece odbiega od hippodamejskiego ideału miasta greckiego, z regularną siatką ulic.

Makieta Efezu, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Dużo tablic informacyjnych i zdjęć z prowadzonych w Efezie wykopalisk wystawionych jest w bocznym skrzydle muzeum. Tutaj najbardziej fascynuje nas zdjęcie z 1903 roku. Przedstawia ono Bibliotekę Celsusa, Bramę Mazeusa i Mithrydatesa oraz fragmenty Monumentu Partyjskiego niedługo po ich odkopaniu przez archeologów. Widań na nim również tory kolejki, która wywoziła usuniętą ziemię - kolejkę tę można nadal obejrzeć na Agorze Handlowej w Efezie. Wygląd okolicy biblioteki na zdjęciu jest nie do poznania w porównaniu z obecnym stanem tej części antycznego miasta. Nie wszyscy wiedzą, jak bardzo mocno zrekonstruowane zostały tamtejsze zabytki. Warto też zastanowić się, czy obecne utyskiwania na wysiłki rekonstrukcyjne tureckich władz są faktycznie godne potępienia - czym byłaby dla większości turystów wizyta w Efezie, gdyby zamiast wspaniałej fasady Biblioteki Celsusa ujrzeli skromne ruiny widoczne na zdjęciu?

Zdjęcie z 1903 roku, Biblioteka Celsusa i Brama Mazeusa i Mithrydatesa przed rekonstrukcją, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Co do fasady biblioteki, to przejdźmy teraz na wyższą kondygnację muzeum. Czeka tam na nas część ekspozycji poświęcona właśnie tej budowli. Po pierwsze - rekonstrukcja biblioteki i bramy w skali 1:50. Przy okazji można dowiedzieć się, że prace rekonstrukcyjne tych efeskich budowli przeprowadzono w latach 1970- 1988.

Model Biblioteki Celsusa i Bramy Mazeusa i Mithrydatesa, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Co ważniejsze - wystawiono tu cztery charakterystyczne posągi postaci kobiecych. Co prawda ich tłem jest tutaj muzealna ściana, ale i tak łatwo w nich rozpoznać cztery cnoty z fasady Biblioteki Celsusa. To Mądrość (Sophia), Wiedza (Episteme), Inteligencja (Ennoia) i Cnota/Doskonałość (Arete). Zdziwieni? Tak, posągi stojące w Efezie to zaledwie współczesne kopie, a starożytne oryginały są w Wiedniu. Jeszcze większy szok może wywołać informacja, że te marmurowe posągi wcale nie przedstawiają czterech cnót, którymi chlubił się Celsus. Oryginały wykonane zostały z brązu, i przetopiono je aby odzystać ten cenny stop, najprawdopodobniej już w III wieku n.e. Gdy w VI wieku niejaki Stephanos przebudował bibliotekę, przekształcając ją w monumentalną fontannę, nisze z podpisami cnót wypełniono losowymi posągami postaci kobiecych, pozyskanymi z różnych lokalizacji w Efezie.

Posąg Arete, Muzeum Efeskie w Wiedniu

Chociaż Muzeum Efeskie nie jest rozległe, jednak ilość wystawionych tam skarbów może przytłoczyć. Opowiedzieliśmy Wam tutaj zaledwie o kilku najważniejszych i najciekawszych eksponatach, ale rzeźb, posągów, fragmentów budowli oraz drobniejszych okazów jest tam mnóstwo. Zdecydowana większość z nich pochodzi z Efezu, ale jest też parę ciekawostek z innych stanowisk archeologicznych, w tym - reliefy z Heroonu w Trysie, z Licji.

Intensyfne zwiedzanie wzmaga apetyt, więc szukamy miejsca, gdzie można smacznie zjeść. Wędrujemy przez Wiedeń i z pewnym zdziwieniem odnotowujemy istnienie siedziby zakonu krzyżackiego. Tola zdumiona wykrzykuje swój szok, że przecież pokonaliśmy ich pod Grunwaldem. Jak to możliwe, że przetrwali? Tymczasem faktycznie, krzyżacy nadal działają, jak informuje Wikipedia: "Obecną siedzibą wielkiego mistrza jest dom zakonny w Wiedniu przy Singerstraße 7, obok archikatedry św. Szczepana." Nawet ciągle noszą tradycyjne szaty - po ślubach wieczystych zakładają biały płaszcz z czarnym krzyżem.

Trafiamy do centrum handlowego przy dworcu Wien-Mitte. Co prawda większość sklepów jest nieczynna z powodu niedzieli, ale restauracje działają. Decydujemy się na knedle z gulaszem wołowym, bardzo smaczne i sycące.

Kolejny punkt programu zwiedzania to przejażdżka Wiedeńskim Diabelskim Młynem, chociaż dzieciaki szybko przechrzciły je na Oko Wiednia, z uwagi na przejażdżkę poprzedniego lata Okiem Budapesztu. London Eye jeszcze musi na nas poczekać. Do Diableskiego Młyna zarazerwowaliśmy wcześniej bilety, bo podobno bywają tu długie kolejki. Na miejscu okazuje się, że są zasadniczo pustki. Przed przejażdżką przechodzimy przez niewielką wystawę poświęconą historii Wiednia w ogólności i Prateru - w szczególności.

Wiener Riesenrad - Wiedeński Diabelski Młyn

Ekspozycja ta składa się z szeregu miniaturowych scen umieszczonych w drewnianych wagonikach kolejki. Jest tu przykładowo przedstawienie widoku z czasów gdy Wiedeń był rzymską Vindoboną. Turecki akcent też się znajdzie: janczarzy w popłochu uciekają przed szarżą polskiej husarii. Figurki są prześwietne - na głowach janczarów widać wyraźnie charakterystyczne czapy z kieszonką na łyżkę.

Historia Wiednia w miniaturze - janczarzy podczas bitwy wiedeńskiej 1683 r.

Wiedeński Diabelski Młyn czyli Wiener Riesenrad jest już ponad stuletnim zabytkiem, ponieważ skonstruowano je w 1897 roku, dla upamiętnienia złotego jubileuszu cesarza Franciszka Józefa. Średnica koła karuzeli to około 61 metrów - ponieważ konstruktorem był Anglik, Walter Bassett, to uzyskał wartość równą i dokładną, ale w stopach.

Przejażdżka Wiener Riesenrad - Wiedeńskim Diabelskim Młynem

Obecnie krąży 15 gondoli, z czego przynajmniej jedna jest restauracyjna. Przejażdżka trwa krótko, bo to zaledwie jedno okrążenie. Na dodatek coraz bardziej się chmurzy. Robimy zdjęcia Wiednia z wysoka, ale jakoś przejażdżka w Budapeszcie wywarła na nas większe wrażenie, chociaż wymiary obu kół są zbliżone. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Wiener Riesenrad - młyn przetrwał niejedno. Miał zostać wyburzony w 1916 roku, ale zabrakło na to funduszy. Potem został poważnie uszkodzony podczas II wojny światowej, ale go naprawiono. Przez wiele lat był najwyższym diabelskim młynem na świecie: od roku 1920, kiedy to wyburzono Grande Roue de Paris o średnicy 100 metrów, do roku 1985, gdy w Japonii zbudowano młyn Technostar o średnicy 85 metrów. Dla porządku dodamy, że obecnie najwyższym młynem jest High Roller w Las Vegas - ma wysokość przeszło 167 metrów.

Prater widziany z Wiener Riesenrad

Dzieciaki chwilę marudzą, żeby zostać na Praterze i przetestować inne atrakcje, ale na szczęście dla dorosłych, którzy nie mają na to ochoty, zaczyna padać deszcz. Nieco nas to zaskakuje, bo poprzedniego dnia było bardzo upalnie, a prognozy wcale nie wskazywały na załamanie pogody. Daje nam to jednak świetny pretekst, żeby poszukać jakiejś rozrywki wewnątrz. Wybór pada na Muzeum Historii Naturalnej, do którego podjeżdżamy metrem.

Monumentalny gmach Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu

Marudzenia i żale ustają zresztą natychmiast po wejściu do tej placówki, ustępując miejsca zachwytowi, gradowi pytań i okrzyków. Jest tu co oglądać - w 39 salach wystawowych pokazanych jest 100 tysięcy obiektów. To zresztą niewielki ułamek zbiorów muzealnych, które liczą sobie 30 milionów obiektów. A wszystko to zaczęło się od manii zbieractwa pewnego cesarza. Franciszek I Lotaryński, mąż cesarzowej Marii Teresy, miał zresztą sporo czasu na swoje pasje, bo rządzeniem zajmowała się jego małżonka. Do obowiązków Franciszka należało jedynie zapewnienie sukcesji na tronie - mieli z Marią Teresą aż 16 dzieci. Miał najwyraźniej sporo energii, bo posiadał również wiele kochanek, w tym Marię Wilhelminę von Neipperg, z uczucia do której wcale się nie ukrywał.

Pasje Franciszka rozwijały się na wielu frontach. W 1750 roku cesarz nabył od Jeana de Baillou, naukowca z Florencji, najsłynniejszą i najbogatszą kolekcję obiektów związanych z historią naturalną. Liczyła sobie 30 tysięcy sztuk, a w jej skład wchodziły skamieniałości, muszle, korale, minerały i drogocenne kamienie. Wkrótce potem cesarz otworzył ogród zoologiczny i ogród botaniczny w Schönbrunn. Aby uzupełnić swoje kolekcje, zorganizował pierwszą zamorską badawczą wyprawę. Wysław w nią specjalistę od medycyny, chemii i botaniki, Nikolausa Josepha von Jacquin.

Ekspedycja wyruszyła w 1755 roku i trwała do 1759 roku, w którym to czasie dotarła na Karaiby, Antyle, do Wenezueli i Kolumbii. Jacquin wrócił z niej z ogromną ilością zwierząt, roślin i minerałów, które wzbogaciły ogrody zoologiczny i botaniczny oraz kolekcje cesarza. Skrzyń z okazami było ponoć aż 67, wypchanych po brzegi.

Gdy cesarz Franciszek zmarł nieoczekiwanie w 1765 roku, cesarzowa Maria Teresa oddała całą jego kolekcję skarbów państwu i nakazała publiczne ich udostępnienie. Motywację cesarzowej można uznać za szlachetną - stworzyła nowoczesne muzeum zgodnie z zasadami epoki oświecenia. Jednak warto też napomknąć, że gdy cesarz zmarł w Innsbrucku, przebywał tam w towarzystwie Marii Wilhelminy, a nie swojej szanownej małżonki.

Sala z minerałami, Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu

Zwiedzanie Muzeum Historii Naturalnej zaczynamy od sekcji z minerałami. Chyba jest tu każdy rodzaj skały i minerału istniejący na Ziemi, a i parę meteorytów też się znajdzie. Ogromne wrażenie robią na nas złote samorodki - ważące przykładowo 69 kilogramów. Są też wystawione potężne bryły soli z Wieliczki, w końcu to pamiątka po czasach, kiedy część Polski należała do Cesarstwa Austro-Węgierskiego.

Złoto! Sala z minerałami, Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu

Muzeum to nie tylko gabloty z okazami, chociaż i tak w zupełności by to wystarczyło. Jednak zadbano tu również o atrakcje interaktywne. Są prezentacje multimedialne poświęcone zagadnieniom czasu, przestrzeni, powstania wszechświata itd. Dzieciaki ćwiczą krzepę fizyczną pompując ciśnienie w wulkanie - potem żartujemy sobie, że to one wywołały wybuch Wezuwiusza i zniszczyły Pompeje.

Tola inicjuje wybuch wulkanu, Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu

Kolejna ciekawostka to ster, podobny do takiego na statku, ale za jego pomocą można odtwarzać wędrówkę kontynentów. Co więcej - kręcić można w dwie strony, aby przekonać się nie tylko, jak nasz świat wyglądał miliony lat temu, ale też - jak będzie ukształtowany za miliony lat.

Staś i maszyna czasu, Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu

Kolejna sekcja muzeum to skamieniałości. Z gabloty wypełza tu na ląd pierwszy przodek płazów. Jest też odtworzony fragment pradawnej dżungli z gigantycznymi owadami.

Nowa koleżanka Stasia, Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu

To wszystko mieści się w szacownych wnętrzach budynku wzniesionego z polecenia cesarza Franciszka Józefa. W II połowie XIX wieku powstały dwa bliźniacze budynki: Muzeum Historii Naturalnej oraz Muzeum Historii Sztuki. Co ciekawe - ambitne plany cesarskie zakładały, że te budynki będą zaczątkiem większego projektu - Forum Imperialnego. Władcy wielu pańśtw bardzo chętnie sięgali po antyczne wzorce i inspiracje, więc Franciszek nie był tu wyjątkiem. Architektura muzealna budzi podziw swoim rozmachem na prawdziwie rzymską skalę.

Zabytkowe sale i pradawne kości, Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu

Zwiedzamy dalej - pojawiają się kości i rekonstrukcje prehistorycznych zwierząt. Wystawiono szkielety potężnych dinozaurów - Diplodocusa, Allozaurusa i Iguanodona - ale i tak najwięcej widzów gromadzi się przy ruchomym modelu Allozaurusa. Dosyć jest przerażający.

Ruchomy model Allozaurusa, Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu

Druga kondygnacja muzeum jest dla nas znacznie mniej ciekawa, bo zawiera głównie wypchane zwierzęta. Trudno się patrzy w te szklane ślepka - bobrów, susłów i niedźwiedzi. Myszy mają tam całe szuflady. Prawie wcale nie robimy zdjęć i szybko przechodzimy przez wystawę. Omawiamy za to przysłowiowy przypadek dronta dodo z wyspy Mauritius. To chyba najczęściej wymieniany przykład zwierzęcia, które wymarło z powodu działalności człowieka. W języku angielskim istnieje powiedzenie "dead as dodo" – martwy jak dodo, oznaczające coś, co utracono bezpowrotnie. Dodo występuje też jako jeden z bohaterów książki "Alicja w krainie czarów", gdzie jest karykaturalnym przedstawieniem samego autora, Lewisa Carrolla. Dlaczego wybrał akurat to zwierzę? Podobno był on jąkałą, a jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiały Charles Lutwidge Dodgson. Gdy się przedstawiał, często wypowiadał to jako "Do-do-dodgson".

Wypchany bóbr, Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu

Kończymy wizytę w muzeum, głowy mamy przepełnione wrażeniami - na pewno można tu spędzić o wiele więcej czasu, ale chyba jeszcze lepszym pomysłem jest kilka krótszych wizyt. W drodze powrotnej do apartamentu robimy zakupy spożywcze w sklepie na dworcu kolejowym - kłębi się w nim spory tłum, ale jakoś wszyscy ustawiają się do pierwszej kasy. Nam udaje się szybko załatwić sprawę w drugiej kasie, po przeciwnej stronie sklepu.

Wieczorem pakujemy się na podróż powrotną do domu i długo siedzimy rozmawiając o prawie już zakończonej wyprawie.

Dzień 29, 22.07.2019, Powrót do domu

Dzień zaczynamy wcześnie, przejściem z plecakami na główny dworzec kolejowy w Wiedniu. Chwilkę czekamy przed sklepem spożywczym tuż obok dworca - otwiera się punktualnie co do sekundy. Nabywamy prowiant na drogę i kilka spożywczych pamiątek z Austrii, w tym - keczup bez dodatku cukru.

Czekamy na pociąg, główny dworzec kolejowy w Wiedniu

Przejazd pociągiem do Katowic upływa szybko i w miarę spokojnie, w przedziale jest komplet pasażerów, ale dwie panie większość czasu spędzają w wagonie restauracyjnym, więc mamy sporo miejsca i swobody. W Katowicach przesiadamy się na pociąg Kolei Śląskich do Gliwic, a potem łapiemy autobus do domu. I to już jest koniec wyprawy i relacji.

Jedziemy pociągiem do domu, trochę nam się nudzi

Powiązane artykuły: