Drugie wspomnienie z Diyarbakır

Od pierwszej wizyty w Diyarbakır minęły trzy lata, a mnie ciągle kusiła perspektywa ponownego odwiedzenia tego fascynującego miasta położonego w południowo-wschodniej Anatolii. Sposobność do ponownych odwiedzin przytrafiła się latem 2008 roku, gdy po kilku dniach spędzonych we względnym spokoju na kempingowaniu w Anamurze zamarzyła nam się podróż na wschód.

Zanim dotarliśmy na miejsce czekał nas całonocny przejazd autokarem, który do łatwych i przyjemnych z pewnością nie należał. No, ale czego się nie robi, gdy odezwie się zew przygody. Autokar z drobnym opóźnieniem wyruszył o zmierzchu z Anamuru, kierując się najpierw na wschód wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego. Właściwie to byłam wdzięczna panującym ciemnościom, gdyż skrywały one strome urwiska schodzące prosto do morza. Dodatkowo przypadło mi siedzieć od strony morskiej. Całe szczęście, że kierowca pewnie i bezpiecznie kierował autokarem.

Za Mersinem autokar oddalił się od morza i wjechał na żyzne obszary równiny Çukurova. Zdrzemnęłam się nieco, ale obudził mnie niesamowity zaduch w autokarze, chociaż klimatyzacja pracowała pełną parą. Najwyraźniej nie radziła sobie z wilgotnością powietrza charakterystyczną dla tego regionu Turcji. Przypomniałam sobie, dlaczego Adana, stolica prowincji, nie należała nigdy do moich ulubionych miast tureckich.

Gdy atmosfera w autokarze nieco się poprawiła zdołałam znowu zasnąć, a następne przebudzenie nastąpiło na położonej w środku pustkowia stacji benzynowej połączonej z tak popularną w Turcji stacją „obsługi podróżnych”, w skład której wchodzą zazwyczaj restauracje, herbaciarnie, łazienki i toalety oraz nierzadko meczety. Zagadnienie naszego położenia zostało szybko wyjaśnione, dzięki wizycie w toalecie, którą opanowały kobiety mające na głowach charakterystyczne chusty, wyglądające na wykonane szydełkiem. Większość z nich myła właśnie stopy w umywalkach. Ich wygląd i zachowanie wskazywało jednoznacznie na okolice Gaziantepu.

Pustkowia południowo-wschodniej Anatolii

Wczesnym rankiem dotarliśmy do Şanlıurfy, a stamtąd pomknęliśmy wysuszonym pustkowiem do Diyarbakır. Monotonny krajobraz sprawiał wrażenie całkowicie wysuszonego i wypalonego przez sierpniowe słońce. W oddali czasami majaczyły dachy jakichś domków, a czasami, całkiem niespodziewanie, widać było nawodnione tereny w kolorze żywej zieleni. Prawdopodobnie były to oznaki działania projektu GAP, który ma ożywić gospodarkę tego regionu kraju. W późnych godzinach porannych autokar zawinął na dworzec w Diyarbakır.

Zielona oaza na pustkowiu

Tutaj czekała nas niespodzianka – był to całkowicie nowy terminal autokarowy, który musiał powstać w przeciągu trzech lat, jakie dzieliły nas od poprzednie wizyty. Budynek nowoczesny, okazały, przestronny i czyściutki, ale niestety znacznie oddalony od centrum miasta. Wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiejś komunikacji miejskiej, która podwiozła by nas do tego centrum, bo wędrówka z pełnymi plecakami nie wchodziła raczej w grę. Zamiast autobusu znaleźliśmy najpierw jakiegoś radosnego mężczyznę, który machał do nas i pozdrawiał, siedząc na równo wykoszonym trawniczku. Co chwilę podkreślał wesoło, że jest… Kurdem. Jakoś nie zrobiło to na nas większego wrażenia w mieście, które uchodzi za nieformalną stolicę tureckiego Kurdystanu.

Przy głównej drodze złapaliśmy dolmusza, który po odwiedzeniu wszystkich lokalnych wiosek i przyczółków, nazywanych przez nas pieszczotliwie dziurami w serze, dowiózł nas aż pod same słynne mury miejskie. Podczas jazdy wyglądałam przez okno, starając się zarejestrować jak najwięcej szczegółów. W ten sposób mojej uwadze nie umknął opancerzony transporter zaparkowany pod centrum handlowym. Takich widoków nie przypominałam sobie z poprzedniej wizyty. Najwyraźniej sytuacja była bardziej napięta, niż trzy lata temu. Zresztą media przez ostatni rok często donosiły o starciach tureckiego wojska z kurdyjską partyzantką i o wybuchowej atmosferze w tej części Turcji. Czym innym jest jednak czytać o tym siedząc wygodnie w fotelu, a co innego widzieć to na własne oczy.

Po zakwaterowaniu w skromnym, lecz przytulnym hoteliku i odświeżeniu się po podróży wyruszyliśmy na podbój Diyarbakır. Podczas poprzedniej wizyty nasza uwaga była skierowana w zupełnie innym kierunku – na poszukiwanie zagubionego przewodnika Lonely Planet. Tym razem mogliśmy spokojnie rozejrzeć się po mieście. Odwiedziliśmy lokalne bazary, położone w samym sercu starego miasta i dotarliśmy do miejsca, w którym możliwe było wejście na słynne mury miejskie.

Podczas buszowania po bazarach, z których za najciekawszy uznałam targ serowy, okazało się, że nie ma najmniejszego problemu z robieniem zdjęć. Miałam pewne obawy, co do reakcji miejscowych handlarzy na obfotografowywanie ich ekspozycji towarów, ale okazało się, że jest to bardzo mile widziane. Co więcej, sami sprzedawcy domagali się zrobienia im zdjęcia i dumnie pozowali na tle swoich straganów. Zaczynałam być wdzięczna nowoczesnej technologii cyfrowej, gdyż inaczej stracilibyśmy fortunę na filmy do aparatu…

Same mury miejskie nie rozczarowały nas absolutnie, a nawet zrobiły jeszcze większe wrażenie, niż mogłoby to wynikać z lektury przewodników. Wędrowaliśmy sobie murami, oczywiście nadal robiąc mnóstwo zdjęć starego miasta, zielonej doliny rzecznej oraz bieda-domków położonych tuż przy murach. Po godzinnej wędrówce byliśmy już nieźle zmęczeni panującym upałem oraz z powodu ciągłego wytężania uwagi, aby nie spaść w jakimś niezabezpieczonym miejscu. Mury są częściowo odrestaurowane, ale zabezpieczeń kompletnie brak. Przez pewien czas kręciło się przy nas nieco miejscowej młodzieży, ale młodzieńcy okazali się pokojowo nastawieni i zostawili nas w spokoju.

Wieczór upłynął nam na spacerze po parku otaczającym mury miejskie. Jest to jeden z zielonych obszarów miasta, który jest regularnie nawadniany i pielęgnowany. Stanowi również ulubione miejsce spotkań i pikników na trawie dla całych rodzin, z których większość wydawała nam się bardzo uboga. Alejkami kręciło się też dużo uzbrojonych po zęby patroli policyjnych, które od czasu do czasu urządzały kontrole, które koncentrowały się zwłaszcza na lokalnych wyrostkach.

Tymczasem podążało za nami coraz więcej bardzo podekscytowanych dzieciaków – czyżby liczyły na datki pieniężne? Otóż nie! Głównym motywem okazał się nasz aparat fotograficzny, chyba jeszcze takiego nie widziały. Oczywiście najważniejsze okazały się znowu robione im w ilościach hurtowych zdjęcia, a po zrobieniu każdej fotki trzeba było pokazać modelom rezultat na wyświetlaczu i pochwalić, że pięknie wyszli. Szczególnie wzruszyła nas grupka dziewczynek, które, zbyt nieśmiałe, żeby samodzielnie poprosić o zdjęcie, wysłały w delegacji swoich kolegów.

Dzieciaki z Diyarbakir

Wieczór zakończyła herbata przegryziona simitem na ławeczce parkowej. Sprzedawca herbaty pojawił się przed nami niespodziewanie, podał herbatę, oczywiście w prawdziwych bardaczkach, a gdy skończyliśmy pić pojawił się ponownie, aby zabrać szklaneczki.

Diyarbakır zostawiło po sobie bardzo miłe wspomnienia, chociaż trudno jest opisać atmosferę panującą w mieście. Z jednej strony spotkało nas tam dużo życzliwości, zaskoczył brak natarczywości, a widok bawiących się dzieci i popijających herbatkę na kocach rodzin napawał uczuciem spokoju i odprężenia. Z drugiej strony – widoczne było wiszące w powietrzu napięcie, które to wrażenie potęgowała wzmożona aktywność sił porządkowych. Mieliśmy wrażenie, że panujący w Diyarbakır spokój może być ową słynną ciszą przed burzą. Miejmy nadzieję, że było to wrażenie mylne, ponieważ bardzo mam ochotę jeszcze tam wrócić.

Przeczytaj więcej o Diyarbakır oraz o pierwszej wizycie w 2005 roku.