Kolejny dzień w Kapadocji miał okazać się dla naszej podróżniczej ekipy przepełniony wrażeniami tak bardzo, że nawet nie znaleźliśmy czasu na południową przerwę w zwiedzaniu. Rozpoczęliśmy z samego rana od odwiedzin w Dolinie Zelve, która bywa reklamowana jako druga najważniejsza dolina w Kapadocji, naturalnie po Dolinie Göreme. Jak to często w Turcji i nie tylko bywa, jeżeli coś jest opisywane jako "drugie naj", w rzeczywistości oznacza to prawie całkowity brak zainteresowania ze strony większości turystów, zwłaszcza grup zorganizowanych. Czemu odwiedzać miejsce, które nie jest najważniejsze, najpiękniejsze i najbardziej znaczące? Oczywiście te realia turystyczne sprawiają, że spacer po Zelve był wspaniałym doświadczeniem, dzielonym jedynie z jedną amerykańską grupką, która i tak właśnie się zbierała do wyjazdu.
Zelve okazało się fantastycznym miejscem, na które składa się nie jedna, ale aż trzy doliny. Aż do lat 50-tych XX wieku w skalnych domostwach wykutych w ich zboczach mieszkali ludzie. Dopiero zagrożenie spowodowane obsuwaniem się skał zmusiło ich do przesiedlenia się do miejscowości, którą nazwali stosownie - Yeni Zelve. Oprócz skalnych domów na terenie Zelve można obejrzeć młyn, gołębniki, winiarnię, stajnię oraz kilka kościółków ozdobionych freskami.
Wędrowaliśmy sobie tymi dolinami zaglądając do tych wykutych w skale pomieszczeń, do których wstęp jest możliwy. Niestety w wielu przypadkach ciągłe zagrożenie zawaleniem powoduje, że wejścia są zamknięte. Oprócz dzieła ludzki rąk podziwialiśmy ciekawe formacje skalne oraz bogatą roślinność tych dolin. Zwłaszcza nasze dzieciaki miały z tego punktu programu wiele radości - wspinanie się po skałkach i głazach z dnia na dzień okazywało się coraz przyjemniejszym zajęciem.
Wracając do głównej drogi, łączącej Çavuşin i Avanos, zatrzymaliśmy się jeszcze przy dolinie znanej jako Paşabağı czyli Winnica Paszy. Tutaj turystów było mnóstwo, a wraz z nimi pojawiły się stoiska z pamiątkami oraz wielbłądy czekające na sesję zdjęciową. Na niewielkim terenie dolinki stoją prześwietne formy skalne, którym poświęciliśmy sporo miejsca na kartach pamięci w naszych aparatach. Obejrzeliśmy też z zewnątrz wykuty w skale kościół świętego Szymona, ale do środka nie zdecydowaliśmy się wejść, gdyż wypełniała go spora grupa Japończyków.
Najzabawniejszym punktem programu były podejmowane przez wszystkich członków naszej ekipy próby sforsowania prawie pionowej ściany, na szczycie której znajdowała się niewielka nisza. Próbowaliśmy na wszelkie sposoby - powoli i z rozpędu, grupowo i indywidualnie - bez powodzenia. Nawet długonogi Amerykanin, który też podjął wyzwanie, musiał się poddać. Udało się nam natomiast wspiąć do niewielkiej pustelni, niestety oszpeconej przez graffiti. Cóż można o tej kryjówce napisać? Poznany Amerykanin, który wszedł tam jako pierwszy, trafnie podsumował wrażenia, stwierdzając, że tam śmierdzi. Czyżby ktoś korzystał z tego miejsca jak z toalety?
Skierowaliśmy się dalej, do Ortahisar, mijając po drodze Göreme. Jeszcze przed dotarciem do centrum Ortahisar zatrzymał nas brązowy kierunkowskaz, do kościoła Aynalı. Ponieważ boczna dróżka nie wyglądała na przejezdną, a część ekipy nie miała ochoty na wychodzenie z samochodu, do zbadania sprawy zostałam wyznaczona ja oraz Staś. Ruszyliśmy w drogę pomiędzy skałami, aż doszliśmy do rzeczonego kościoła, oczywiście wykutego w skale. Przy wejściu trzeba było uiścić opłatę, ale w zamian wypożyczono nam dwie latarki, bez których eksploracja kościoła nie była by łatwa. Trening we wspinaczce bardzo się przydał - Staś dzielnie się wdrapywał do kolejnych pomieszczeń, a potem, oświetlał ich wnętrza tak, abym mogła zrobić jakieś zdjęcia.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że reszta ekipy wraz z Myszkowozem już na nas czekała - jednak droga nie była aż tak nieprzejezdna, jak się obawialiśmy. Wymieniłam jeszcze parę słów z turystami z Ankary, którzy okazali się Polakami na wycieczce świątecznej, i już czas był jechać do samego Ortahisar. W centrum tego miasteczka wznosi się na stromym wzgórzu twierdza, nieco podobna do tej z Uçhisar. Oczywiście nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności zdobycia tej fortyfikacji, co okazało się trudnym zadaniem. Schody i drabiny wiodące na szczyt były wąskie i strome, a urwiste zbocze groziło szybką drogą w dół. Dzieciaki dzielnie się wspinały, chociaż czasami nóżki okazywały się być nieco zbyt krótkie. Z wielkim zdumieniem obserwowaliśmy podążającą w tym samym kierunku rodzinę turecką, złożoną między innymi ze starszych pań w długich spódnicach oraz z maleńkiego niemowlaka. W końcu - sukces! Na szczycie wszelkie trudy wynagrodzone nam zostały przez wspaniałe widoki na Kapadocję. Kilka zdjęć rodzinnych, zrobionych nam przez ekipę turecką, będzie nam przypominać o tamtejszej wspinaczce.
Kolejnym punktem wycieczki było miasteczko Mustafapaşa, do którego zajrzeliśmy już parę dni wcześniej. Tym razem postanowiliśmy obejrzeć je dokładniej, co też wykonaliśmy po południowym posiłku w znanej nam już lokancie. W samym centrum Mustafapaşa stoi w zapomnieniu ciekawy kościół świętych Konstantyna i Heleny, stanowiący pamiątkę po czasach, gdy miejsce to znane było jako Sinasos, a zamieszkiwali je głównie Grecy. Został on wzniesiony w XVII wieku, ale obecny wygląd jest efektem dwukrotnej przebudowy - w XVIII i XIX wieku. Przy wejściu do kościoła pojawił się pan sprzedający bilety wstępu, uprawniające do odwiedzenia także innych zabytkowych budowli w miasteczku.
W centrum Mustafapaşa obejrzeliśmy jeszcze bogato zdobioną bramę wiodącą do dawnej medresy, służącej obecnie jako budynek szkolny oraz stojący naprzeciwko niej meczet z 1900 roku. Następnie wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy zobaczyć największą chyba atrakcję w okolicy - klasztor świętego Mikołaja, stojący w dolinie, w której poza nim znaleźć można jeszcze kilka innych klasztorów i kościołów. Klasztor wywarł na nas wielkie wrażenie - został pięknie odrestaurowany w 2012 roku, a jego ściany zdobią ikony, specjalnie sprowadzone z Grecji.
Nad budynkiem znajduje się taras widokowy, z którego można przy użyciu drabiny wspiąć się do wydrążonego w skale gołębnika lub schodami wejść na szczyt skały. Zmęczenie dawało nam się już we znaki i nieco niepewnie stawialiśmy kroki na wysokości - odczytaliśmy to jako sygnał, że trzeba zwolnić tempo zwiedzania. Spróbowaliśmy jeszcze odszukać kościół świętego Bazylego, skrywający się w pobliskiej dolinie, ale niestety wejście było zamknięte. Karteczka przy nim informowała, że w celu wejścia do środka trzeba wrócić do centrum Mustafapaşa i poprosić o otwarcie drzwi. Na to już tym razem ochoty nie mieliśmy, chociaż zdjęcia, które obejrzeliśmy po powrocie do Polski sprawiły, że zaczęłam żałować braku determinacji.
Ostatnim miejscem odwiedzonym tego dnia była Dolina Kościołów czyli Kilise Vadisi, której największą atrakcją miał być kościół Sarıca Kilise. Tym razem przy zamkniętej na cztery spusty bramie nie było nawet karteczki z informacją o sposobie dostania się do jego wnętrza. Pospacerowaliśmy sobie natomiast po samej dolinie, podziwiając wykute w skałach pomieszczenia. Widoki były przewspaniałe, a oprócz ekipy TwS w dolinie była jedynie para z Japonii - najwyraźniej 99% turystów siedzi w okolicach Göreme.
Ostatni dzień w Kapadocji rozpoczęliśmy od powrotu właśnie do Göreme, tym razem do jednej z bocznych dolin, w której stoi wykuty w skale kościółek El Nazar. Pomimo, że według rozpiski na drzwiach kościoła powinien on być otwarty dla zwiedzających od godziny 8:00, na miejscu nie zastaliśmy nikogo. Uparłam się, że by jednak chwilę poczekać i faktycznie, w niespiesznym tempie zajechał na stanowisko pracy pan z gazetą i śniadaniem, zaledwie o kwadrans spóźniony. Nasza obecność o tak nieludzkiej porze musiała go zdziwić, ale mogliśmy w spokoju obejrzeć wnętrze kościółka i bez przeszkód je sfotografować.
Ruszyliśmy dalej na piechotę, w poszukiwaniu jakiegoś miłego miejsca na poranny trekking. Wybór padł na dolinę Görkündere, położoną tuż przy samym Göreme. Dolinka to niewielka, ale spędziliśmy w niej sporo czasu - po pierwsze ze względu na jej fotogeniczność, a po drugie - z powodu nieistniejących na jej terenie oznaczeń. Czyli, pisząc wprost, trochę pobłądziliśmy w poszukiwaniu wyjścia. Wspinaliśmy się na skały, sprawdzaliśmy kolejne dróżki, prowadzące na manowce, w końcu - uruchomiliśmy nawigację w telefonie i z jej asystą przeszliśmy na azymut aż do drogi wiodącej do miasteczka Göreme.
Ostatnimi miejscami odwiedzonymi przez nas w Kapadocji były dwa miasta - Ürgüp i Nevşehir. W Ürgüp zabawiliśmy chwilę, przeszliśmy się po centrum i zajrzeliśmy do lokalnego muzeum. Straszliwie nas ono rozczarowało, podobnie jak placówka w Kayseri. Zdaję sobie sprawę, że większość turystów nie przybywa do Kapadocji z powodu nagłej chęci zwiedzania placówek muzealnych, ale jednak te zakurzone gabloty sprawiają bardzo złe wrażenie. Zapewne akurat w Kapadocji nie brakuje środków finansowych na odkurzenie eksponatów, cóż więc może być przyczyną tak straszliwych zaniedbań?
Do Nevşehir zajrzeliśmy trochę z przekory - przewodniki książkowe i strony internetowe zgodnie ostrzegają podróżników przed tym miastem: że nudne, brudne, brzydkie i nieciekawe. Chcieliśmy się na własne oczy przekonać, czy tak jest w rzeczywistości, a w najlepszym wypadku - obalić ten mit i odkryć w Nevşehir jakieś rewelacyjne zakątki. Niestety już pierwsze wrażenia przy wjeździe do miasta zdawały się potwierdzać jego złą reputację - wąskie uliczki, betonowe domy, słabe oznakowanie. Nic to - nie poddaliśmy się i pieczołowicie odszukaliśmy drogę prowadzącą dna górującą nad miastem twierdzę. Twierdza jak to twierdza - na standardy tureckie niewielka, nieco odrestaurowana, ale czy warta wycieczki?
Co nas bardziej zastanowiło, to ogromne przestrzenie na zboczu wzgórza, pokryte gruzem z wyburzonych domów. Wyglądało na to, że rozpoczęto tu plan nowego zagospodarowania terenu, ale coś inwestorów powstrzymało przed jego dokończeniem. Zagadka wyjaśniła się dopiero kilka miesięcy później, kiedy to tureckie gazety doniosły o odkryciu ogromnego, podziemnego miasta, właśnie pod twierdzą w Nevşehir. Podobno jest największe ze wszystkich dotychczas znalezionych w Kapadocji, ale takie twierdzenia już słyszeliśmy w przypadku paru innych miast, więc poczekamy i zobaczymy.
Z Nevşehir wróciliśmy do naszej bazy w Avanos, po raz pierwszy od zameldowania się w pensjonacie Kavuncu podłączyliśmy się do sieci, zgraliśmy tysiące zdjęć i przygotowaliśmy plan dalszej podróży. Następnego dnia z samego rana już gnaliśmy do Ankary, gdzie byliśmy zaproszeni do Ambasady RP, a przy okazji chcieliśmy odwiedzić Muzeum Cywilizacji Anatolijskich.
Jak wyraźnie widać z tej części relacji, wiele miejsc w Kapadocji obejrzeliśmy jedynie po łebkach, szybko i niedokładnie. Z jednej strony było to spowodowane chęcią przeprowadzenia rekonesansu w terenie, a z drugiej - oszołomieniem mnogością miasteczek, dolin, kościółków i wszelakich atrakcji. Wiedzieliśmy już wówczas, że do Kapadocji trzeba będzie wrócić, i to zapewne nie tylko jeden raz. Ogromnie współczuję osobom, które na zobaczenie Kapadocji mają zaledwie jeden dzień - wygospodarowany podczas wczasów na Riwierze Tureckiej na wycieczkę fakultatywną do tej magicznej krainy. Skoro ekipa TwS ma niedosyt po tygodniowym zwiedzaniu, to taka krótka wycieczka może wywołać wielką frustrację, o ile oczywiście ktoś jest świadomy tego, ile jeszcze jest w Kapadocji do zobaczenia.
Odpowiedzi
Tak mnie naszło...
Wysłane przez uzman w
Gdyby ktoś chciał ujrzeć lub odświeżyć sobie w pamięci kapadockie widoki w prawdziwie mistrzowskich kadrach to proponuję obejrzeć dzieło Nuri Bilge Ceylana "Zimowy Sen". Do obejrzenia za darmo na portalu cda.pl pod linkiem:
http://www.cda.pl/video/19295362/Zimowy-Sen---K_-Uykusu-2014-Napisy-PL