Podróżnik:
Organizator:
11.08
O 6:00 wyruszyliśmy na długo oczekiwaną podróż do Turcji, lot Warszawa – Burgas (Bułgaria) zakupiony po promocyjnej cenie 19.05. Ja po nieprzespanej nocy, mąż po przespanych kilku godzinach. Pogoda szara i zimna. Spodziewaliśmy się, że w Bułgarii czeka na nas słońce jak w zeszłym roku. Nadzieje na słońce zniknęły wraz z komunikatem, który usłyszeliśmy w samolocie, „temperatura w Burgas wynosi 16 C i pada deszcz” w tym momencie wszyscy współpasażerowie wydali okrzyk głębokiego niezadowolenia.
Dolecieliśmy na miejsce, na lotnisko w Sarafowie pod Burgas. Deszcz akurat nie padał, ale faktycznie było zimno i dookoła chmury. Poszliśmy drogą z lotniska prowadzącą do centrum. Tam znaleźliśmy coś w rodzaju baru mlecznego gdzie zjedliśmy ciepły posiłek, ale jako że zaczęło padać, to wypiliśmy sobie jeszcze po herbacie ze stojącej pod barem maszyny. Po ukojeniu głodu i pragnienia udaliśmy się nad morze celem znalezienia odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu. Jakoś przeczekaliśmy do wieczora w namiocie, ja spałam około 3h, bo już nie dałam rady zmęczeniu. Mąż był jeszcze w sklepie po picie i jedzenie na wieczór i około 21:00 poszliśmy spać.
12.08
Wstajemy rano, a po wczorajszej niepogodzie ani śladu. Świeciło piękne słońce zupełnie jak na zamówienie. Szybko zwinęliśmy namiot, zjedliśmy coś i poszliśmy na wylotówkę na Burgas. Miejsce było kiepskie, wiadukt z szybko jadącymi samochodami, więc po niecałej godzinie postanowiliśmy, że do Burgas podjedziemy autobusem.
Gdy dojechaliśmy, zakupiliśmy jedzenie, napełniliśmy butelki wodą, umyliśmy sobie zęby w przydworcowym kraniku (ja umyłam nawet stopy) i dokładnie przyjrzeliśmy się mapie po czym uznaliśmy, że znowu trzeba będzie skorzystać z autobusu, by dojechać do rozwidlenia na drogę na Malko Tarnovo, czyli do granicy z Turcją. Wszystko niby proste, nawet znaleźliśmy autobus jadący w odpowiednim kierunku, tylko jak teraz wytłumaczyć, że my chcemy się dostać jedynie do tego skrzyżowania, a nie do jakiejś konkretnej miejscowości. Bilety zostały nam sprzedane i tak prawie do samego końca, a ludzie wskazali nam nie to skrzyżowanie, o które nam chodziło, tylko wcześniejsze, nie mniej jednak byliśmy już w miejscu, które nadawało się do łapania stopa.
Na pierwszy samochód nie trzeba było długo czekać, dalej bywało różnie. W jednej miejscowości czekaliśmy chyba ze 2 godziny, za to zabrali nas z niej policjanci czy inna straż, a gdy wysiedliśmy z ich samochodu od razu zatrzymał się następny i to jadący na samą granice.
Po dotarciu do granicy zakupiliśmy wizy, które dla turystów z Polski kosztują 10 euro na osobę i ważne są przez 180 dni. Dopiero po przekroczeniu granicy okazało się, że jedyny kantor jest po stronie bułgarskiej, a my przecież nie mieliśmy żadnych tureckich pieniędzy, z resztą nie mielibyśmy ich nawet gdzie wydać, bo wszędzie dookoła były tylko góry i lasy, na dodatek pan z budki granicznej powiedział nam by nie spacerować tj. w obrębie 10 km, ponieważ to jest teren wojskowy. Byliśmy więc skazani na łapanie stopa pod samą granicą. Staliśmy tak i staliśmy, zapoznając nawet jednego wygłodzonego psa, który przy chwili nieuwagi zabrał nam pojemniczek czekolady, który był naszym ostatnim jedzeniem. Było już po 18: 00 czy nawet później, mi powoli zaczynało robić się zimno, bo choć to ciepły kraj i lato to jednak granica jest położona w górach, gdzie jak wiadomo zabudowań żadnych nie ma, więc i wiatr dla siebie znajdzie drogę.
Pan z budki granicznej wpuszczając samochody patrzył się, jak stoimy już tyle czasu bezskutecznie. Ruch na granicy był w tym miejscu niewielki, bo główne przejście graniczne znajduje się w innym miejscu, które nie było nam po drodze.
W końcu doświadczyliśmy tureckiej dobroci, która towarzyszyła nam niezmiennie od tej chwili, ów pan z budki porozmawiał ze swoim kolegą, który akurat kończył prace, by zabrał nas, więc po chwili sunęliśmy już przez zielone przestworza, szeroką drogą, zatrzymując się jedynie na chwilę, gdy nasz kierowca przekazywał jakiś pakunek wojskowemu, który wyglądał bardzo sympatycznie, gdy podbiegł do naszego samochodu w pełnym umundurowaniu, w hełmie z podbródkiem, uzbrojony w karabin i uśmiech od ucha do ucha. Tak oto dotarliśmy do Kirklareli, gdzie znaleźliśmy kantor, zjedliśmy kebaba i poszliśmy w kierunku wylotówki.
Zapytaliśmy po drodze jednego policjanta czy w dobrym kierunku się kierujemy. On powiedział, by chwilę poczekać, bo właśnie jego kolega policjant jedzie w tamta stronę i nas podwiezie do zatoczki, byśmy nie musieli iść pieszo. Dotarliśmy do wielkiej zatoczki, kiedy akurat po chwili rozległ się głos muezina z pobliskiego meczetu nawołujący do modlitwy. Tam dało się już czuć, że jesteśmy w Turcji i przypuszczać, że nasza wyprawa będzie dużo bardziej niesamowita niż to sobie wyobrażaliśmy. Po chwili łapania stopa podszedł do nas jakiś chłopak i choć zupełnie się nie rozumieliśmy to był uśmiechnięty i bardzo skory do rozmowy, z resztą jak wszyscy Turcy, których spotkaliśmy na swojej drodze.
Było już ciemno, gdy zatrzymał się nam samochód, ale kierowcy nie mówili po angielsku, tylko po turecku, więc nie bardzo dało się porozumieć. Zrozumieliśmy tylko, że jadą w naszym kierunku, ale już nie to czy bezpłatnie. Podczas drogi zadzwonili do kogoś, kto mówił po angielsku i okazało się, że… siedzimy w taksówce. Na pytanie, czy to jakiś problem, powiedzieliśmy, że tak, bo my podróżujemy tylko autostopem i nie mamy pieniędzy na taksówki. W rezultacie odwieźli nas do Babaeski do drogi na Istambuł i nic nie kazali płacić.
W Babaeski właśnie, choć przecież było już około 21/22 spotkała nas pierwsza niesamowita przygoda. Szukaliśmy właśnie miejsca na nocleg, kiedy usłyszeliśmy jakąś muzykę i zobaczyliśmy w oddali tańczących ludzi. Moja ciekawość nie pozwoliła mi ominąć tego miejsca, bo pierwszy raz słyszałam taką muzykę i bardzo byłam ciekawa, co to też się tam odbywa. Z daleka sfilmowałam kawałek tańca, ale po chwili grupka dzieci spostrzegła, że mam aparat i koniecznie chciały, by zrobić im zdjęcie. Mąż stanął z nimi do zdjęcia i byli bardzo uradowani.
Nagle, nie wiadomo skąd, zjawił się też jakiś pan i jakaś pani i powiedzieli, że to wesele i że jesteśmy zaproszeni. Dali nam 3 krzesła (słyszałam, że warszawiacy to na 3 krzesłach siadają no, ale ….;)) pepsi, szklanki, obskoczyli dookoła patrząc się jak na małpki w zoo. W tym czasie para młoda była mniejszą atrakcją niż my – turyści z zachodu, którzy po zaledwie 2 dniach podróży, w tym jednym słonecznym nie zdarzyli się jeszcze opalić. Czuliśmy się dziwne będąc w centrum uwagi wszystkich gości weselnych, a jednocześnie zachwyceni ich gościnnością i zaciekawieni kulturą, muzyką, sposobem tańca, zabawami, które w odróżnieniu do naszych weselnych nie są tak wyuzdane. Panna młoda przebierała się za naszej tam obecności dwukrotnie. Odtańczyła też jeden taniec dla pana młodego.
Były sztuczne ognie, zimne ognie, cukierki dla dzieci oraz pan, który odganiał dzieci kijem, gdy zbytnio nie dawały nam spokoju popisując się przed nami jedno przez drugie. Jedna tylko dziewczyna znała trochę angielski, z resztą rozmawiało się na uśmiechy. Nie potrafili pojąć, że my – katolicy w piątki się nie bawimy i ciągle usiłowali nas namówić na taniec.
Posiedzieliśmy tam około 2h i byliśmy już bardzo zmęczeni, wiec chcieliśmy wyjść i znaleźć jakieś miejsce na namiot, ale nie było to takie proste. Od razu zebrała się grupka osób, która stwierdziła, że nas odprowadzi, choć nie wiedziała, dokąd idziemy. Nie mogli zrozumieć, że nie idziemy do hotelu ani na wylotówkę tylko mamy namiot i idziemy z nim na łąkę. Dla świętego spokoju powiedzieliśmy, że jedziemy wskazując na trasę, wiec nas przy niej zostawili, a my odbiliśmy w pole, gdzie jeszcze przez jakiś czas dało się słyszeć weselna muzykę, ale na pewno nie trwała ona do rana.
13.08
Przechodziliśmy przez miejsce wczorajszego wesela, by udać się do trasy. Pobojowisko zostało jedynie, a w miasteczku żywej duszy poza jednym chłopczykiem, który tamtędy przechodził.
Zatoczki nie było żadnej, wiec łapaliśmy po prostu na trasie. W tym czasie wzdłuż trasy przeszły krowy, a samą trasą kilkakrotnie w dowolnym kierunku po dowolnym pasie przejechał wóz z koniem – Turcy są szalonymi kierowcami, skąd już później zrobiliśmy nawet powiedzenie „jeździsz jak Turek”. Zabraliśmy się po dłuższym oczekiwaniu do kolejnej miejscowości na trasie, przy okazji dowiadując się, że droga, którą jedziemy, biegnie obok głównej drogi na Istambuł, równolegle do niej. Nie odbijaliśmy już jednak do tamtej trasy i obecną dojechaliśmy do Istambułu.
W drodze pisaliśmy do chłopaka z Couchsurfing, który miał nas nocować w Istambule, ale jako że nie odpisywał, napisaliśmy do drugiego, do którego mieliśmy adres, który odpisał prawie że natychmiast, że jest w domu i możemy przyjeżdżać. Od kierowcy dostaliśmy 10 lirów na 4 bilety, do niego i później z powrotem. Wieczór spędziliśmy z naszym gospodarzem na mieście, zwiedzając Istambuł nocą, natrafiając na ciekawy zespół grający na tradycyjnych tureckich instrumentach tuż pod wieżą Galata, której nie zwiedziliśmy z racji wysokiej ceny, a przy okazji zobaczyliśmy, gdzie znajduje się kościół katolicki, do którego wybieraliśmy się następnego dnia.
14-15.08
Całe dwa dni spędziliśmy na zwiedzaniu Istambułu, zwiedziliśmy zarówno zabytki (te darmowe) jak i miejskie zaułki. W polskim kościele poznaliśmy księdza, który jest na misji w Turkmenistanie.
Ciekawym zwyczajem jest to, ze po mszy każdy, kto ma ochotę jest zaproszony do salki na herbatę i ciastka. Pierwszą rzeczą, jaką udało nam się stargować przy zakupie był pokrojony na kawałki arbuz bez pestek.
Zakupiliśmy też koszulkę z turecką flagą za 5 lirów i 3 herbaty w tym 2 w proszku. Jedną z nich pije się na ciepło, drugą na zimno, ta na ciepło jest z miętą i ma właściwości inhalujące. Wszechobecne były tez pumpy, od których mój wzrok nie chciał się odczepić, ale niestety nie było nas stać na takie wydatki zważając na to, że ceny droższe niż w Polsce, choć i wybór pokaźniejszy. Dżigi, – bo tak miał na imię nasz gospodarz, zrobił dla nas manti i obczęstował tureckimi słodkościami.
Miasto ogromne, 12 milionów ludzi w metrze można się zgubić, raz nam się nawet udało zgubić po wyjściu z metra i zawędrować do hotelu, gdzie pan na recepcji wydrukował nam mapkę i wytłumaczył, jak mamy dotrzeć do tego miejsca, gdzie zmierzaliśmy. Tak oto nasz powrót przedłużył się o godzinę, a od chodzenia po mieście już po pierwszym dniu miałam bąbel na stopie. Z wydarzeń, o których warto wspomnieć było też to, że, gdy tylko przyjechaliśmy pierwszego dnia w poszukiwaniu adresu, pod którym mieszka Dżigi, pomogła nam jakaś dziewczyna, która, jak się później okazało, ma znajomych na Couchsurfing.
Bardzo żałuję, że kaktusów nie da się tak łatwo przetransportować, zwłaszcza, gdy jedzie się stopem, bo w Istambule widziałam takie, jakich w Polsce nie udało mi się spotkać ani razu.
Musze dodać, że czas, w którym przebywaliśmy w Istambule, jak i cały wyjazd okazało się, że trwa właśnie Ramadan, czyli muzułmański odpowiednik naszego Wielkiego Postu, z ta różnica tylko, że podczas Ramadanu muzułmanie nie jedzą nic podczas dnia. Mogą jeść i pić jedynie po zachodzie i przed wschodem słońca. Znamienny jest widok około godziny 20:00, kiedy siedzą całe grupy muzułmanów przed knajpkami i kawiarenkami i dosłownie patrzą się, jak jedzą inni, co minutę patrząc na zegarek, czy już wybiła godzina zachodu słońca czy jeszcze nie.
Potrawą, której nie miałam odwagi spróbować, były małże polewane sokiem z cytryny, a dostępne niemalże w każdym miejscu. Okazało się, że Dżigi ma kolegę w Denizli, czyli w mieście leżącym 20 km od Pamukkale, do którego właśnie się wybieraliśmy. Podał nam więc jego numer telefonu i uprzedził o tym, że pojutrze przyjedziemy do niego na nocleg.
16.08
Różnica miedzy polskim stopem a tureckim jest taka, że gdy u nas wsiądzie się do TIR-a to wiadomo, że jedzie się 4,5h a później 45 minut postoju. Tam wiadomo tyle, że się wsiada i dalej się okaże. No i okazało nam się po ujechaniu około 150 km, że stajemy na herbatkę. Na herbatce okazało się, że jeszcze dostajemy po wodzie w kartoniku jak nasz jogurt i po soczku no i że nasz kierowca tutaj kończy trasę i że przesiadamy się do innego TIR-a.
Drugi tir był ostatnim tego dnia, bo tuż przed zmrokiem złapaliśmy 2 samochody. 5 Turków jadących na 2 auta z niewiadomych powodów, bez żadnego bagażu i to w dodatku do samego Denizli.
Przeliczyliśmy godziny i uznaliśmy, że tak około 24-1 powinniśmy być na miejscu. Napisaliśmy więc do Hasana – kolegi Dżigiego z pytaniem, czy to nie za późno, jeśli o tej porze do niego zawitamy. Wszak mieliśmy przybyć dopiero dnia następnego. Odpisał, że problemu nie ma, ale możemy mieć trudność ze znalezieniem adresu. Sprawa się skomplikowała, gdy okazało się, że nasi kierowcy najpierw objechali pół miasta, kupili jedzenia dla nas i dla siebie, później 5 razy po drodze stawali na herbatę i w końcu zamiast być o 24-1 zajechaliśmy do Denizli na 3:00.
Zaczepili policje w radiowozie pytając o adres, ale nie wiedzieli, więc po nocy dzwonili do Hasana, którego obudzili i powiedzieli, by po nas wyszedł. Najpierw chyba nie chciał, z tego, co udało nam się zrozumieć, ale w końcu po nas wyszedł. Był zły, że tak późno przyjechaliśmy, ujmując to w słowach „it’s too late”, ale po dotarciu do domu zaraz poczęstował nas arbuzem, jednocześnie oświadczając, że o 7: 30 pobudka, bo on idzie do pracy.
17.08
Ustaliliśmy, że możemy zostać też na drugą noc, więc wychodząc wzięliśmy tylko bagaże podręczne no i karimaty, bo planowaliśmy pospać gdzieś pod drzewem, jak już zwiedzimy Pamukkale, bo w końcu spaliśmy tylko 4h.
Pamukkale jednak zachwyciło nas na tyle, że spędziliśmy tam 8h kąpiąc się w wapiennych basenach, napotykając ekipę kręcącą teledysk gwiazdy pop z Indii – Sumana, zwiedzając ruiny, a nawet spotykając wycieczkę Polaków.
Wejście kosztowało po 20 lirów na osobę, dodatkowo można było wykupić sobie za 10 lirów kąpiel w ścieżce zdrowia, ale z tego zrezygnowaliśmy.
Wieczorem po powrocie do Denizli postanowiliśmy najpierw znaleźć miejsce naszego noclegu, co wcale nie było takie proste, ale napotkani Turcy, jeśli sami nie znali odpowiedzi zaraz zaangażowali w to innych przechodniów, sąsiadów itd. żeby tylko nam pomóc. Udało się, ale mieliśmy jeszcze godzinę do czasu powrotu Hasana do domu, więc postanowiliśmy zrobić zakupy w markecie, do którego też musieliśmy szukać drogi. W końcu jeden z pytanych o drogę postanowił przejść się z nami, pomóc w tłumaczeniu w sklepie, bo znał angielski i turecki, a na końcu powiedział, że możemy do niego przyjść na kolację, którą dla nas ugotuje, choć sam mieszkał w jakimś pustostanie, bo w Turcji dorabiał jak tylko się dało po tym, jak zbankrutowała jego firma.
Przypominał mi takiego Stachurę dzisiejszych czasów. Gdy wracaliśmy ze sklepu pokazał nam na stojący pod jednym z domów samochód i powiedział „ o dzisiaj umyłem tym państwu samochód i dali mi obiad”. Ów napotkany człowiek był muzułmaninem, jednak nieobchodzących Ramadanu, dlatego obiad w dzień nie stanowił dla niego problemu. Wieczorem Hasan poczęstował nas naleśnikami (Dağma), które robiła jego mama, ja, jako że byłam najedzona nie spróbowałam ich, czego teraz żałuję. Później Hasan zagrał dla nas na baglamie, śpiewając coś do tego. Bardzo ładnie to brzmiało wszystko razem i stanowiło piękne zwieńczenie dnia.
18.08
Tego dnia zawitaliśmy do Ölüdeniz, miasta, o którym czytałam, że z niego wychodzi się na górę Babadağ , jak się później okazało nie z samej plaży, tylko trzeba by iść 4 km asfaltem i dopiero tam gdzieś skręcało się na właściwą drogę, darowaliśmy to sobie, bo dowiedzieliśmy się o tym wieczorem. Temperatury nie były sprzyjające chodzeniu z 10-12 kg plecakiem po górach, skoro w cieniu nic nie robiąc ociekało się potem (temp. odczuwalna wynosiła 58 C). Zawitaliśmy na błękitną lagunę, na którą wstęp kosztował 4,5 lira na osobę i nie wiedząc wcześniej, że można się tam również kąpać całą pogodę spędziliśmy na zwykłej plaży, a na lagunie byliśmy dopiero wieczorem.
Nie skorzystaliśmy też z rejsu na plażę pełną motyli, bo dla nas 15 lirów za osobę za taki rejs na tak niskobudżetowej wyprawie było za dużo. Wystarczy, że wieczorem zawitaliśmy na pizzę i piwo, gdzie okazało się, że dla klientów jest darmowy bilard bez ograniczeń czasowych. Było już po 22, gdy zawitaliśmy ponownie na plażę rozbijając namiot na jej uboczu.
19.08
Z Ölüdeniz, do Fethiye zabraliśmy się autobusem za 3,5 lira na osobę pamiętając, jak ciężko na tej trasie było coś złapać w przeciwną stronę. Po posiłku w Fethiye też podjechaliśmy autobusem do trasy na Kemer, bo tego dnia zaplanowaliśmy sobie odwiedzenie Kaş.
Dojechaliśmy wieczorem i do przejścia mieliśmy całe miasto, po kolacji zaczęło się długie poszukiwanie miejsca na namiot, w końcu pomógł nam jeden pan z brytyjskim akcentem, który praktycznie bez namysłu wiedział, jakie miejsce nam pokazać. Był to plac po starym bazarze, gdzie stały nieużywane łodzie, samochody, koparki, a rano przy składaniu namiotu odwiedził nas byk i krowa, którą to parkę na szczęście po chwili zawołała właścicielka. Z campingu nie skorzystaliśmy, bo kosztował 7 euro na osobę.
20.08
W Kaş plaże są kamieniste, co nie znaczy wcale, że nienadające się do użytku. Znaleźliśmy nawet taką bezpłatną z leżakami, parasolkami i zejściem do wody po schodkach. W drodze na plażę zaopatrzyliśmy się w mapy Kaş i Antalyi, które znajdowały się pod nieczynną w weekendy informacją turystyczną. Zrobiliśmy też pranie w miejskim kraniku, z którego woda nadawała się do picia, więc przy okazji napełniliśmy nasz 5-litrowy baniaczek, z którego wodę później na bieżąco przelewaliśmy do 1,5 litrowej butelki by było wygodniej pić.
Nie mogliśmy się zebrać znad morza, choć tego dnia planowaliśmy dojechać pod Antalyę, po drodze na wylotówkę zawitaliśmy jeszcze na ruiny antycznego teatru z I p.n.e., którego audytorium zwrócone jest w stronę morza.
Postanowiłam przejść się na pobliska górę celem zrobienia zdjęcia teatru z innej perspektywy. Długo czekaliśmy na stopa, ale sceneria była przepiękna. Czerwona ziemia i palmy sprawiały niebywałe wrażenie. Do Antalyi dotarliśmy wieczorem, ale powiedzieliśmy kierowcy, by zawiózł nas w jakieś miejsce, gdzie można będzie rozbić namiot. Zapytał o to jednego człowieka, który wiedząc, że będzie problem znaleźć takowe miejsce dosiadł się do naszego samochodu, co ciekawsze z przodu siedząc tym samym na spółkę z drugim na przednim siedzeniu no i wysadzili nas pod Antalyą koło campingu.
Okazało się, że nie możemy tam spać, nie ma możliwości noclegu pod namiotem czy coś takiego. Dwaj leśniczy, z którymi rozmawialiśmy za pomocą Google translatora na laptopie podpiętym gdzieś do przedłużacza z pobliskiej budki w lesie w końcu ustalili, że jedną noc możemy tu przenocować, tylko podjedziemy do innego wjazdu. Na miejscu poczęstowali nas kolacją, pyszne papryczki nadziewane ryżem i mięsem, liście winogron z tym samym nadzieniem, pomidory i tradycyjny placek z kminkiem, którego nazwy niestety nie znam, a którym to częstowani byliśmy bardzo często. Oczywiście do tego obowiązkowo herbata.
21.08
Rano musieliśmy zwinąć się z miejsca noclegu do 7:00, praktycznie od razu złapaliśmy samochód do Antalyi, gdzie o tej godzinie jeszcze praktycznie wszystko było pozamykane, więc musieliśmy poczekać nim otworzono jakikolwiek bar, jednak ten, który wybraliśmy okazał się jednym z naszych najgorszych posiłków. Udaliśmy się na mszę niedzielną po niemiecku do kaplicy, której adres znaleźliśmy w necie. Po drodze zwiedzaliśmy miasto. Po mszy znowu był poczęstunek, na którym spróbowałam zupełnie innej odmiany bananów niż te spotykane w Europie.
Na odchodne pojechaliśmy sobie tramwajem nad morze, z którym żegnaliśmy się do 18:00 i dopiero o tej godzinie ruszyliśmy na wylotówkę, tego dnia podjeżdżając jedynie na sam koniec Antalyi, gdzie spotkaliśmy Ukraińca – Dimę, który w drodze był dopiero 2 dni, nie miał ze sobą namiotu, karimaty i wszystkie rzeczy miał spakowane w mały plecaczek, a przyleciał z Kijowa na 12 dni. Rozmawiało nam się na tyle ciekawie, że zamiast machać przez godzinę staliśmy przy wylotówce rozmawiając.
W rezultacie Dima poszedł szukać miejsca, w którym można by spokojnie położyć się spać, a my po chwili machania wysłaliśmy do niego sms-a z pytaniem gdzie jest i zaraz do niego dołączyliśmy. Znaleźliśmy krzaki z kawałkiem trawy miedzy ulicami i to tej nocy posłużyło nam za nocleg. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że to ostatnia nasza noc w Turcji.
22.08
Dima wstał przed nami, zostawiając nam kartkę ze słowami, że nie chciał nas budzić i ze spotkamy się na drodze. Doszliśmy do stacji, zakupiliśmy jedzenie i poszliśmy machać. Po niedługim czasie złapaliśmy samochód do samego Istambułu, po chwili widzieliśmy, że Dima nadal stoi, tylko że stał kawałek dalej, gdyby stał z nami pewnie już siedziałby w tym, co i my samochodzie. Z samochodu napisaliśmy do Dżigiego z pytaniem, czy możemy się u niego ponownie zatrzymać na jedną tym razem noc, okazało się jednak, że tego dnia nocuje u niego kuzyn Mustafy, jego współlokatora, którego też mieliśmy przyjemność poznać, no i niestety nie może nas przyjąć.
Po dojechaniu do Istambułu, zjedliśmy kebaby i pytając Dżigiego o wskazówki dotarliśmy na wylotówkę, z której autobusem podjechaliśmy do pobliskiej wioski. Skąd TIR-em dostaliśmy się na autostradę gdzie złapaliśmy autokar, wykorzystując znany już od Dimy zwrot „param jok” co oznacza „nie mam pieniędzy” by uniknąć takiej przygody, jak ta z taksówką. Z autokaru wysiedliśmy na postoju na stacji jeszcze przed Edirne, do którego jechał, chcieliśmy gdzieś w okolicy rozbić namiot, ale zapoznany kierowca jakiegoś TIR-a powiedział, że on zawiezie nas na granicę, tak też się stało.
Na granicy pogranicznik na pytanie, czy po stronie bułgarskiej możemy rozbić namiot, odpowiedział, że tam nie ma takiej możliwości, ale spać możemy tutaj na trawie na pasie ziemi niczyjej. Zdziwiliśmy się trochę myśląc, że żartuje i gdyby nie to, że na owej trawie leżało na materacach, karimatach, pod kocami i w śpiworach już kilka osób to pewnie byśmy się niej nie rozbili. Choć byliśmy jedynymi osobami, które tam rozbiły namiot i rano zostaliśmy obudzeni o 8, by się zwijać.
23-28.08
Przez Bułgarię, w której po drodze trafił nam się nocleg w Tirze u Turka, który poczęstował nas kolacją i herbatą. W Bułgarii również, a konkretnie w Sofii, trafił nam się nocleg przypadkowo u Mari z Couchsurfing, przez której chłopaka, Aleksandra zostaliśmy zaczepieni na ulicy z pytaniem czy nie potrzebujemy może noclegu i czy jesteśmy zapisani do Couchsurfing, Serbię, w której pod Belgradem czekaliśmy 9h na stopa, Węgry, które całkowicie przejechaliśmy jednym samochodem i Słowację wracaliśmy stopem do Polski, w Polsce zawitaliśmy jeszcze na Parowozjadę w skansenie kolei w Chabówce i odwiedziliśmy moją przyjaciółkę we Włoszczowie.
Koszt całkowity bez biletów lotniczych 1450 zł na 2 osoby. Bilety lotnicze około 300 zł.
Odpowiedzi
Raz się żyje!
Wysłane przez Anonim (niezweryfikowany) w
zdjecia
Wysłane przez Anonim (niezweryfikowany) w
Odważnie postępowaliście
Wysłane przez twierdzak w
podziw i szacun za odwagę i
Wysłane przez jacky6 w
podziw i szacun za odwagę i konsekwencję realizacji...
para jok -bezplatnie
Wysłane przez Anonim (niezweryfikowany) w
co to takiego
Wysłane przez Anonim (niezweryfikowany) w