Wyprawa TwS 2013 - dzienniki z podróży (część 8)

Melduję się z miasta moreli czyli z naszej ukochanej Malatyi. Ostatnich kilka dni upłynęło nam burzliwie - pogoda się kompletnie załamała i postanowiła utrudnić nam dokumentowanie fotograficzne przebiegu wyprawy. Jednak dla ekipy Turcji w Sandałach nie ma przeszkód nie do pokonania!

13 maja wyruszyliśmy na zwiedzanie okolic Midyat, zostawiając odwiedziny w Hasankeyf na dzień następny. Cały dzień ścigaliśmy się z deszczem, krążąc po bliższych i dalszych atrakcjach prowincji Midyat, w pewnym momencie dotarliśmy nawet do położonej dalej na wschodzie prowincji Şırnak.

Program turystyczny zaczęliśmy od monastyru Mor Gabriel (tr. Deyrulumur Manastırı), należącego do Syryjskiego Kościoła Ortodoksyjnego. Monastyr ten położony jest na usianym takimi klasztorami płaskowyżu Tur Abdin. Mor Gabriel jest najbardziej rozreklamowanym z syryjskich monastyrów w tym regionie, odwiedzanym regularnie przez wycieczki autokarowe.

Mor Garbriel

Po Mor Gabriel oprowadzał nas cywilny praktykant, nienawykły do dociekliwych gości, zadających trudne pytania. Ogólnie monastyr robi duże wrażenie, zwłaszcza jego najstarsze części, pochodzące z 397 roku! Jednak po wizycie miałam pewien niedosyt wrażeń, ponieważ inaczej wyobrażałam sobie miejsce zadumy i modlitwy. Czas pokazał, że moje oczekiwania były słuszne.

Mor Garbriel

Dalsza droga wiodła na wschód, aż do miasteczka İdil w prowincji Şırnak. Szukaliśmy tam zamku Alaeddina, ale niestety nie udało nam się go odszukać. Na lokalnej stacji benzynowej uzupełniliśmy poziom oleju w baku i zostaliśmy zaproszeni przez obsługę na herbatę i soczki owocowe, oczywiście na koszt firmy. Kurdyjska obsługa była nadzwyczaj uprzejma, a w przyjemny klimat spotkania wspaniale wpisywał się wóz opancerzony, zaparkowany tuż obok. W İdil po raz pierwszy widzieliśmy szyldy w języku kurdyjskim i poczuliśmy, że chyba już wystarczy jazdy w kierunku wschodnim.

Odwrót na zachód poprowadził nas polną drogą, którą, w strumieniach deszczu, dojechaliśmy do trasy E90 z Cizre do Nusaybin. Po przekroczeniu granicy prowincji Mardin zaczęliśmy pieczołowite poszukiwania lokalnych atrakcji. Posłużyliśmy się przy tym mapą prowincji otrzymaną w Informacji Turystycznej w Mardinie. Ten odcinek trasy wydawał się usiany kopcami (tr. höyük) czyli stworzonymi przez ludzi formami w kształcie ściętego stożka. W południowej Anatolii kopce świadczą zazwyczaj o miejscu osadzania się ludzi od niepamiętnych czasów.

Kopiec Bakacık

Na pierwszy ogień poszedł Bakacık czyli kopiec Kinike. Znajduje się na nim prawie całkowicie opuszczona wioska ze zrujnowanym meczetem, którego wnętrze ciągle nosi ślady kolorowych zdobień, ale minaret już dawno się zawalił. O ciągłej obecności ludzi świadczyło jedynie suszące się w jednym miejscu pranie oraz samotna kura wędrująca wśród walących się domostw.

Zrujnowany meczet w Bakacık

Drugi höyük na naszej trasie nosił nazwę Hasantepe. Wieś, która na nim stoi, była zdecydowanie zamieszkana, ale domki wyglądały na bardzo skromne, a poszukiwania jakiejś lokalnej atrakcji zaowocowały jedynie spotkaniem z kaszlącą owcą.

Hasantepe

Trzecie podejście do tematu kopców okazało się najbardziej udane. Przy kolejnej wiosce odkryliśmy dwa (!) brązowe kierunkowskazy: w lewo, do Marin Harebeleri oraz w prawo, do monastyru Mor Evgin. Trudny wybór - oczywiście nie dla nas, pojechaliśmy i tu, i tam. Skierowaliśmy się najpierw do Marin Harebeleri, które okazało się malowniczo położoną wśród skał wsią, na terenie której stoją ruiny dawnych budowli. Otaczające wieś skały noszą wiele śladów ludzkiej działalności, ale obecnie nikt w wydrążonych jaskiniach nie mieszka. Oczywiście oddelegowany do fotografowania Mruk został zaproszony na herbatę, co na wschodzie kraju zdarza nam się o wiele częściej, niż na zachodzie.

Marin Harebeleri

Chmury gęstniały i nabierały złowrogiego odcienia szarości, gdy wyruszaliśmy do monastyru Mor Evgin. Co prawda wg kierunkowskazu mieliśmy do przebycia zaledwie 2,5 km, ale jaka to była droga! Klasztor położony jest wysoko wśród skał, a dojazd do niego wiedzie wąską drożyną, kręto i ostro pnącą się pod górę. Gdy dotarliśmy do bram monastyru, spadały pierwsze krople kolejnego tego dnia deszczu.

Mor Evgin

Mor Evgin to miejsce odosobnione, nie dociera do niego wielu wędrowców, co podobno bardzo cieszy jego mieszkańców. Po monastyrze oprowadzał nas bardzo uprzejmy mnich, jeden z dwóch mieszkających w Mor Evgin. Oprócz mnichów w klasztorze mieszka trzech uczniów, a odbywające się co niedzielę nabożeństwa gromadzą niewielką lokalną wspólnotę - 25 rodzin mieszkających w 3 okolicznych wsiach.

Mor Evgin

Wsie te położone są na doskonale widocznej z monastyru równinie Mezopotamii - widok jest to przewspaniały i w naszych odczuciach niesamowity. Niestety szybko widoczność bardzo spadła, a równina i rozrzucone po niej wioski zniknęły za ścianą wody. Przeczekaliśmy ulewę na terenie monastyru, korzystając z zaproszenia 'na herbatę'. Obiecana herbata okazała się być dodatkiem do ciasteczek, czekoladek, soków owocowych oraz worka jabłek, które dostaliśmy na dalszą drogę.

Mezopotamia widziana z Mor Evgin

Zjazd z monastyru dostarczył nam niezbędnej dawki adrenaliny, ale zmęczenie dawało o sobie znać, więc znaną nam już drogą przez Nusaybin wróciliśmy na nocleg do Midyat. Przed dotarciem do hotelu odwiedziliśmy jeszcze lokantę, w której po raz kolejny zaskoczyła nas (na plus) ilość i jakość serwowanych potraw. W tym regionie do zamówionej potrawy obowiązkowo podaje się jogurt z bulgurem, sałatkę (albo trzy różne sałatki), zakąskę z pomidorów z papryką oraz kosz podpłomyków i dzban wody.

Posiłek w Midyat

Wieczorny posiłek dodawał nam sił jeszcze kolejnego dnia (14 maja), kiedy to pożegnaliśmy Midyat i wyruszyliśmy w drogę na zachód Turcji. Proszę się jednak nie martwić, powrót z wyprawy jeszcze ma nam trochę czasu zająć. Pierwszym punktem była wizyta w Hasankeyf, miasteczku malowniczo położonym w dolinie rzeki Tygrys. Co chwilę docierają do nas wiadomości o rychłym zalaniu tego miejsca przez sztuczne spiętrzenie wód rzeki, ale podczas naszej wizyty Hasankeyf stało nieuszkodzone.

Hasankeyf

Niestety naturalne piękno Hasankeyf i jego unikalna architektura zostały przyćmione przez multum stanowisk z wszelakimi pamiątkami. Byliśmy jednymi z nielicznych o tej porze roku turystów, więc staliśmy się naturalnym celem naganiaczy. Największym przeżyciem tej wizyty zostanie dla nas piesze przejście przez most nad Tygrysem po bardzo wąskim chodniku.

Hasankeyf

W Hasankeyf zauważyliśmy, że poziom oleju silnikowego w naszym samochodzie znacznie się obniżył, więc na stacji tuż za miejscowością Batman mieliśmy przerwę techniczną połączoną oczywiście z wypiciem herbaty. Chwilę po odjeździe ze stacji ujrzeliśmy czarne chmury w kierunku naszej jazdy, a moment później wjechaliśmy w piekło. Ulewa była tak silna, że prawie nic nie było widać, a samochody jechały na światłach awaryjnych. Nakręcony przeze mnie filmik z tego przejazdu kończy się niecenzuralnym komentarzem Mruka, któremu przypadła zaszczytna rola kierowcy przez oberwanie chmury.

Ulewa w drodze do Bismil

Deszcz padał dalej, chociaż z mniejszym natężeniem, kiedy to w miasteczku Bismil odbiliśmy z trasy D370 w poszukiwaniach kopca Ziyaret Tepe, identyfikowanego z asyryjską prowincjonalną stolicą Tušhan. Odnaleźliśmy ją w okolicach wioski Tepe i wyposażona w parasol dla osłonięcia obiektywu wyruszyłam na rekonesans. Brodząc w błocie i kałużach znalazłam dwa miejsca, w których kiedyś pracowali archeologowie, ale na samym kopcu nie ma zbyt wiele do zobaczenia.

Ziyaret Tepe

Zjeżdżając z kopca upolowaliśmy obiektywem dwa duże ptaki drapieżne, które usilnie nas ignorowały. Spłoszyło je dopiero trzaśnięcie drzwiami samochodu. Wróciliśmy do Bismil na niespodziewanie obfity posiłek w lokancie i ruszyliśmy dalej trasą D370 w kierunku na Diyarbakır.

Drapieżnik przy Ziyaret Tepe

Rozważaliśmy zatrzymanie się na nocleg w tym mieście, ale już za chwilę nasze plany uległy weryfikacji. Kilkanaście kilometrów za Bismil trafiliśmy na całkowicie zablokowaną drogę. Olbrzymie zbiegowisko otaczało wywróconą ciężarówkę, ale szczegółów tego wydarzenia nie poznaliśmy. Tuż przed nami zajechała na miejsce Jandarma, z samochodu wyskoczyli uzbrojeni w karabiny funkcjonariusze, a my uznaliśmy, że czas się ewakuować w przeciwnym kierunku, zanim utkniemy na dobre.

Jandarma przy trasie do Diyarbakır

Po raz trzeci przejechaliśmy przez Bismil i odszukaliśmy polną drogę, wiodącą do alternatywnej trasy do Diyarbakır (D360). Przejazd na skróty był również emocjonujący: droga wiodła pagórkami w górę i w dół, niczym na rollercoasterze, a przydrożne znaki nosiły ślady wystrzelonych pocisków. Jakoś odeszła nam ochota na ponowne odwiedziny w Diyarbakır!

Kurdyjski znak drogowy

Przez Diyarbakır przejechaliśmy w miarę sprawnie, chociaż miasto to, jako jedno z nielicznych dużych metropolii w Turcji nie posiada obwodnicy. Za punkt docelowy obraliśmy niewielkie miasteczko Ergani, mając na oku odwiedziny w pobliskim Çayönü. Do Ergani wjechaliśmy znowu w ulewnym deszczu, który utrudniał orientację i poszukiwania miejsca noclegowego.

Na szczęście z pomocą mieszkańców udało się znaleźć lokalny Dom Nauczyciela. Co prawda oferowane w tej placówce warunki noclegowe pozostawiały wiele do życzenia, ale wyboru nie mieliśmy. Ciasny pokój z 2-osobowym łóżkiem przyprawiał o ataki klaustrofobii, ale cena wynosiła zaledwie 40 TL, a wliczone w nią było nawet śniadanie. Nieco krępowała nas postawa skądinąd życzliwego kierownika placówki, który przy każdym naszym wyjściu z budynku dopytywał się, dokąd zmierzamy.

Ergani

Z samego rana 15 maja, wygnieceni i niewyspani, wyruszyliśmy do Çayönü. Od głównej drogi prowadziły do niego wyraźnie kierunkowskazy, ale im dalej jechaliśmy, tym orientacja była trudniejsza. W pewnym momencie drogę zagrodził nam spory kierdel owiec, ze dwa razy trzeba było zawracać, ale z pomocą GPS-a i życzliwych przejezdnych dotarliśmy na miejsce.

Çayönü

Nasze wysiłki zostały wynagrodzone. Çayönü to pozostałości osady z epoki neolitu, która zamieszkana była w VIII i VII tysiącleciu p.n.e. Jest ono przypuszczalnie miejscem udomowienia świni oraz pszenicy. Naszym wędrówkom po Çayönü przyglądali się jedynie pasterze, ich stada oraz psy, ale miejsce jest dobrze przygotowane do zwiedzania. Posiada wygodny parking, a część stanowiska jest ładnie ogrodzona i ma wytyczone ścieżki oraz oświetlone pomieszczenia wykute w skale.

Çayönü

Z Çayönü wróciliśmy na trasę do Elazığ. Prowadzi ona początkowo wąwozem, którym płynie rzeka Tygrys. Drodze dla samochodów towarzyszy linia kolejowa, wiodąca nasypami i tunelami. Patrząc na jej przebieg zdecydowanie cieszyliśmy się, że nie jedziemy tędy pociągiem. Ten odcinek drogi mocno przypominał nam przejazd trasą Transfogaraską przez Karpaty w Rumunii.

Trasa z Ergani do Maden

Dalszy odcinek drogi, przed Elazığ, przebiegał wzdłuż brzegów jeziora Hazar. Znajduje się tam kilka osiedli domków letniskowych, o tej porze roku opustoszałych. Samo miasto Elazığ ominęliśmy obwodnicą i po dalszej jeździe dotarliśmy do naszego celu na ten dzień, czyli do Malatyi.

W Malatyi sprawnie zlokalizowaliśmy Dom Nauczyciela, który po placówce w Ergani zrobił na nas ogromne wrażenie pozłacanym wnętrzem i obszernym, czystym i dobrze wyposażonym pokojem. Niestety cena za nocleg odzwierciedlała te luksusy (120 TL za pokój 3-osobowy).

Dom Nauczyciela w Malatyi

Ponieważ czasu tego dnia pozostało nam sporo, więc po krótkim odświeżeniu wyruszyliśmy na spacer po naszej ulubionej Malatyi. Była to nasza trzecia wizyta w tym mieście i nadal uważamy, że jest to jedna z najładniejszych miejscowości w całej Turcji. Szerokie, przestronne ulice, ładne, nowoczesne budynki i nadzwyczajnie uprzejmi mieszkańcy sprawiają, że do Malatyi miło jest wracać.

Ulica w Malatyi

W centrum miasta złapała nas ulewa, którą przeczekaliśmy w restauracji, która zmieniła nazwę z Bereket na Adana, ale nadal serwuje pyszne potrawy. Gdy deszcz zlitował się nieco nad nami, przeszliśmy do Muzeum Archeologicznego, w którym zajęliśmy się studiowaniem znalezisk z pobliskiego Arslantepe.

Muzeum Archeologiczne w Malatyi

Dalsza część spaceru wiodła ulicą Sinema Caddesi, przy której znajduje się kilka ładnie odrestaurowanych zabytkowych domów. W jednym z nich mieści się Muzeum Etnograficzne, ale byliśmy przy nim zbyt późno na wizytę. Tuż obok, w biurze informacji turystycznej, zdobyliśmy plan miasta i książeczkę z najważniejszymi informacjami dla turystów i na tym zakończyliśmy dzień.

Zabytkowe budynki przy Sinema Caddesi w Malatyi

16 maja zwiedzaliśmy okolice Malatyi, które do tej pory zręcznie wymykały się naszym zamiarom - 5 lat temu nie mogliśmy ich odwiedzić, ponieważ pędziliśmy na pociąg do Stambułu. Jednak teraz nie mogliśmy już sobie podarować odwiedzin w Aslantepe! W centrum Malatyi nie ma kierunkowskazów do tego miejsca, więc pojeździliśmy tam i z powrotem, ale gdy udało się nam złapać odpowiedni kierunek wyjazdowy, wszystko poszło jak z płatka.

Arslantepe

Arslantepe to jedno z najsłynniejszych stanowisk archeologicznych w Turcji. Miejsce było zamieszkane od czasów rozwoju rolnictwa w tym regionie Anatolii, a w czasach epoki brązu było ważnym centrum administracyjnym. Z Arslantepe pochodzą najstarsze na świecie miecze, wykonane z miedzi i udostępnione do obejrzenia w Muzeum Archeologicznym w Malatyi.

Arslantepe

Zwiedzanie Arslantepe jest bardzo przyjemne. Na kopcu rozmieszczono mnóstwo tablic informacyjnych, wytyczono trasy spacerowe, a część kompleksu pałacowego zadaszono. Najcenniejsze malowidła ścienne są osłonięte, ale podczas wędrówki strażnik odsłaniał je dla nas. Tuż przy kopcu znajduje się rekonstrukcja domu z epoki brązu, którą można odwiedzić (przypomina ona w zamyśle dom eksperymentalny z Çatalhöyük).

Rekonstrukcja domu z epoki brązu w Arslantepe

Z Arslantepe pojechaliśmy do Battalgazi (zwanego również Eski Malatya). O ile w nowoczesnej Malatyi mało jest zabytkowych budowli, to w Battalgazi znajdują się one na każdym kroku. Najważniejszą dla nasz atrakcją był Wielki Meczet z XIII wieku, z okresu seldżuckiego, ale oprócz niego widzieliśmy kilka innych meczetów i grobowców oraz wspaniały, ogromny karawanseraj w samym centrum miasteczka.

Wielki Meczet w Battalgazi

Po powrocie do Malatyi zajechaliśmy pod Muzeum Etnograficzne, którego ekspozycja okazała się bardzo skromna i mocno rozczarowująca. Zresztą o mały włos znowu nie weszlibyśmy do środka, bo budynek był zamknięty pomimo odpowiedniej pory i dnia wizyty. Dopiero po dłuższym pukaniu otworzył mi znudzony pan, któremu najwyraźniej przeszkodziłam w piciu herbaty. Obowiązek reporterski uznaję za spełniony.

Reszta dnia upłynęła nam leniwie, na przygotowaniach do przejazdu w kierunku wybrzeża Morza Śródziemnego oraz pisaniu niniejszej relacji. Miła kolacja i wieczorny spacer po Malatyi powinny dostarczyć nam energii na kolejny skok podróżniczy.

Malatya wieczorem

Powiązane artykuły: