Podróżnik:
Organizator:
Co roku ,zwykle na przełomie czerwca i lipca uaktywnia się nam tryb "koczownik". Pakujemy wtedy nasz hotel na kółkach i ruszamy wraz ze znajomymi powłóczyć się po świecie.
Turcja
już kilka razy była celem naszych wypraw, w 2010 r. chytry plan przewidywał
oprócz ojczyzny Ataturka jeszcze Gruzję i Armenię ( tak naprawdę to
Gruzja i Armenia były głównym celem tego wyjazdu , ale na użytek TWS trzymajmy
się tej pierwszej wersji :)) .
Pół roku przed wyjazdem
zacząłem planowanie trasy do Erewania. W półfinale odpadł wariant z przeprawą
promową przez Morze Czarne (prawdopodobieństwo załapania się na pokład za
pierwszym podejściem bliskie zeru , a prom kursował raz w tygodniu ) .Pozostało
więc rozważyć warianty lądowe .Zocha ( tak dzieci ochrzciły nawigację)
sugerowała trasę przez Ukrainę . Przez Słowację ,Węgry Serbię i Bułgarię było nieco dalej .Ostatecznie
wybór padł na wariant serbsko -bułgarski.
Nauczeni doświadczeniem wcześniejszych
wyjazdów staraliśmy się tak zorganizować podróż aby uniknąć gigantycznej
kolejki jaka tworzy się w weekendy na przejściu granicznym Horgoš –
Reske między Węgrami a Serbią. Krytycznym terminem jest początek
wakacji , kiedy na południe ruszają setki samochodów wypełnionych mieszkającymi
na zachodzie Turkami.
Tym
razem odprawa przebiegła sprawnie i
jeszcze przed północą udało się nam zalogować na parkingu stacji benzynowej około
20 kilometrów za granicą. Przerzut w okolice Sofii pochłonął nam następny
dzień. Ten fragment podróży nie byłby wart wspominania ,gdyby nie atrakcje na
przejściu granicznym Gradina – Kalotina. Ceremonia uroczystego
przejazdu przez kałużę ( zwana szumnie dezynfekcją pojazdu ) po doświadczeniach
z poprzednich lat nie zrobiła na nas
większego wrażenia, ale miejscowi celnicy zadbali o inne atrakcje. Do dziś z rozrzewnieniem
wspominamy lokalny sport – Bieg z Pendrivem ,czyli oryginalny pomysł na
obejście kosztów budowy sieci komputerowej na przejściu granicznym. Wjeżdżający
do Bułgarii turysta otrzymywał na pierwszym punkcie kontrolnym pendrive z
którym – ruchem konika szachowego -
przemieszczał się pomiędzy licznymi budynkami przejścia granicznego,
oddając go w jednym okienku i odbierając w drugim. Kolejną dyscypliną
sportu przewidzianą na ten dzień był
slalom gigant na północnej obwodnicy Sofii( przy czym gigant odnosiło się do
rozmiaru dziur w jezdni ) .
Po tych doświadczeniach wjazd do Turcji przez olbrzymi terminal na przejściu Kapitan Andrejewo – Kapikule nie zrobił na nikim wrażenia .Nocleg na ten dzień zaplanowany był na plaży w Kıyıköy, aby połączyć przyjemne z pożytecznym. Po trzech dniach podróży należał się nam mały reset. Z relacji znajomych wiedzieliśmy , że jest tam zacisznie ,a zejście dowody jest dogodne. Niestety ,nie dogadaliśmy się , którą z licznych plaż mieli na myśli .Kiedy wieczorowa porą doturlaliśmy się pod miejskie mury okazało się , że , owszem zejście do wody jest , ale o zacisznym miejscu do spania trudno mówić. Temperatura wody do dłuższej kąpieli nie zachęcała , więc po symbolicznym zamoczeniu się w Morzu Czarnym wynieśliśmy się w poszukiwaniu noclegu w głąb lądu.
Następnego dnia rano dopadły nas dylematy moralne – jechać dalej , czy szukać miejscowej atrakcji – ruin monastyru św Mikołaja . Od dawna wiadomo ,ze na głodnego źle się myśli , a doświadczenie uczy , że solidna porcja kulachy * rozjaśnia umysł.( * dla niewtajemniczonych kulacha , to mieszanka wołowiny w sosie własnym , kaszy gryczanej i przygodnie spotkanych wypełniaczy jakie oferuje lokalny rynek – papryki, cebuli , etc. etc. ) .Zgodnie z oczekiwaniami olśnienie przyszło jeszcze zanim dotarliśmy do połowy śniadania .Oświeciło nas , że jest niedziela rano – jedyna okazja ,aby przeprawić się przez Stambuł w miarę bezboleśnie . W pośpiechu zatarliśmy ślady naszego noclegu i wyruszyliśmy w drogę .
Przeprawa przez Stambuł , zgodnie z oczekiwaniami , poszła łatwo. Tak pustej obwodnicy jeszcze nigdy nie widzieliśmy.Kolejny dzień jazdy zajęło nam dotarcie do Amasii.
Amasya została szczegółowo opisana przez Miłosciwie Nam
Panującą Izę tutaj: http://turcjawsandalach.pl/content/amasya ,więc
nie ma co drzewa do lasu nosić i dublować informacji . Dla podróżujących
samochodem przydatne będzie nasze odkrycie , że o parking najłatwiej na placu
obok Büyük Ağa Medresesi (40.658426,35.835259 )- zjazd zaraz za mostem
w prawo .Aby dotrzeć stamtąd do głównej atrakcji Amasyi –grobowców królów Pontu , trzeba pokonać piechotą około pół
kilometra .
My na parking wracaliśmy drogą nieco okrężną zahaczając o Sultan Beyazıt II Camii po drugiej stronie rzeki . Na ten dzień w planach była jeszcze jaskinia Ballica , więc po obejrzeniu meczetu i przetestowaniu miejscowej jadłodajni wykonaliśmy tzw. odwrót na z góry upatrzone pozycje i około godziny 16. Zalogowaliśmy się na parkingu koło jaskini. Bilety zanabyliśmy tuż przed zamknięciem kasy i brama do podziemi stanęła dla nas otworem . Jako że byliśmy tam przed sezonem , nikt nami nie interesował się , cała jaskinia była do naszej dyspozycji .Przełożyło się to oczywiście na ilość zdjęć zapełniających karty naszych aparatów.Podziemny swiat tak zafascynował nas swoją urodą , że chyba mocno nadużyliśmy cierpliwości pilnującego wejścia starszego pana .Kiedy wreszcie wypełzliśmy na powierzchnię pośpiesznie zamknął bramkę i odjechał .
Na parkingu zostaliśmy sami
,miejsce wydawało się zaciszne, więc po naradzie Rada Starszych zadecydowała
,że zostajemy tu na nocleg.
W nocy dogonił nas deszcz , przed którym uciekaliśmy z Polski. Deszczowa pogoda towarzyszyła nam cały następny dzień , tak ,że z przejazdu przez Góry Pontyjskie wspomnienia mamy dość mgliste ( w dosłownym tego słowa znaczeniu ) .Zanim tam dotarliśmy , zjeżdżając z parkingu pod jaskinią do miejscowości Pazar zatrzymaliśmy się na chwilę przy Mahperi Hatun Kervansarayi –seldżuckim karawanseraju .Ulewa skutecznie nas demotywowała , więc po pośpiesznym obfotografowaniu zabytku ruszyliśmy dalej.
Po południu zjechaliśmy na nadmorską drogę szybkiego
ruchu, która doprowadziła nas do kolejnego punktu programu – Trabzonu, a w
zasadzie położonego na południe od niego monastyru Sumela . Zajęci połykaniem
kilometrów nie zwróciliśmy uwagi na zapadający zmierzch .Jak zwykle w takich
przypadkach skończyło się to poszukiwaniem noclegu do światła latarek.
Oczywiście , jak mawiali
starożytni Rosjanie , nie ma złego ,co by na dobre nie wyszło. Zanim
znaleźliśmy jakąś przydrożną polankę na którą dało się wjechać bez urwania
zawieszenia , to prawie dotarliśmy do bramy Parku Narodowego Altındere.
Rano , jak łatwo się domyślić , pierwszą rzeczą jaką spotkaliśmy na drodze był szlaban ze znajomo brzmiącym napisem haracz ( tak to sobie przetłumaczyliśmy ) .Pilnujący go cieć nie wyglądał na mafioza ,ale haracz zapłaciliśmy . Bonusem za wczesny przyjazd była możliwość zajęcia strategicznych miejsc na położonym najbliżej monastyru parkingu .Wąska i kręta droga doprowadziła nas do placu z którego do bramy wiszącego na skale klasztoru jest jeszcze 30 minut spaceru .
Klasztor szczegółowo opisany
jest tu : http://turcjawsandalach.pl/content/klasztor-sumela , więc
tradycyjnie odpuszczę sobie powtórkę . Dodam tylko, że zabytek robi niesamowite
wrażenie , nie tylko ze względu na lokalizację , ale również z uwagi na
niezwykłą szatę ikonograficzną cerkwi w grocie
i jej otoczenia .
Od klasztoru Sumela do przejścia granicznego z Turcji do Gruzji ( Sarp/Sarpi ) jest blisko ( co wcale nie znaczy ,że do ojczyzny kierowcy czołgu Rudy 102 można się dostać szybko ) .Przejście Sarp to typowy przykład prywatnej firmy pograniczników i celników tureckich .Aby przedsiębiorstwo funkcjonowało sprawnie i przynosiło dochód niezbędny jest tłum ,najlepiej , jeżeli tłum złożony jest z handlarzy i przemytników .Recepta na tłum jest prosta – zamykamy granicę i czekamy aż pod szlaban podjedzie kilka autobusów ,potem wyganiamy pasażerów na parking przed terminalem i każemy im iść z tobołami do odprawy . Następnie w kłębowisko przemytników wpuszczamy niewielką dawkę pasażerów samochodów osobowych i uruchamiamy tylko jedno okienko do odprawy . Kiedy stojąca w pełnym słońcu kolejka skruszeje do dzieła przystępują pośrednicy , którzy za drobną opłatą oferują przyśpieszenie odprawy . Dziwnym trafem pośrednicy okazują się kolekcjonerami portretów Benjamina Franklina, a pomoc w odprawie polega na zebraniu paszportów z „wkładką” i podaniu ich tylnymi drzwiami pogranicznikowi do ostemplowania.
Jako że łapownictwem się
brzydzimy , postanowiliśmy wziąć pohańców na przetrzymanie ( przed nami jeszcze
ponad trzy tygodnie wakacji , więc może jakoś do tej Gruzji wjedziemy )
.Dyskretnie wmieszaliśmy się w grupę Ormianek formujących zwarty szyk przed
szturmem na punkt odpraw. Najmłodszy ( ośmioletni ) uczestnik wyprawy zaczął
powywać sobie z cicha ( biorąc pod uwagę upał i nudę w kolejce do okienka to
nic dziwnego ) .Nauczeni doświadczeniem z kolejek z czasów PRLu pacyfikowaliśmy
go z umiarkowanym entuzjazmem . Ostatecznie generowane przez Juniora dźwięki
zmiękczyły kolejkę i zostaliśmy wepchnięci
przed oblicze dyrektora Pieczątki ,który w łaskawości swej zamaszyście
przystawił dziewięć stempli na naszych paszportach .Do pełni szczęścia
brakowało nam jeszcze tylko około stu metrów. Zapakowaliśmy się do samochodów i
wbiliśmy się do kolejki w stronę szlabanu z napisem Sakartvelo. Następną
godzinę zajęło nam mozolne podjeżdżanie
po kilkanaście centymetrów i pilnowanie aby nikt nie wślizną się przed nas
.Kiedy dojechaliśmy do szlabanu i wydawało się nam , że raj już blisko spotkała
nas przykra niespodzianka – Z tej radości , że udało się odprawić
pasażerów zapomniałem o odprawie auta
.Bez kolejnej pieczęci w paszporcie z Turcji nas nie wypuszczą .Za nami
tłoczyło się około setki samochodów stojących zderzak w zderzak. Cofnąć nie ma
jak ,a do przodu nie puszcz terenówką z „ ogonem „ w miejscu nie zakręci .Ostatecznie
skończyło się na odpięciu przyczepy i wymanewrowaniu osobno samochodami ,
osobno przyczepą. Uzyskanie adnotacji w paszporcie potwierdzającej , że
wywozimy ten sam samochód którym wjechaliśmy zajęło kilka minut. Na wszelki
wypadek przed ponowną próbą wbicia się do kolejki podszedłem do strażnika aby
upewnić się czy ilość i rodzaj pieczątek w paszporcie jest odpowiedni.. okazało
się to strzałem w dziesiątkę . Dyrektor Szlabanu poczuł się dowartościowany i
własną piersią zablokował wjazd wszystkim chętnym i utorował nam drogę wygrażając co bardziej
niecierpliwym tzw. gumowym przedłużeniem kodeksu karnego .
W tym miejscu pora
wygłosić kilka światłych wskazówek ;)) dla
jadących do Gruzji przez Turcję :
§ Przejście
Sarp/Sarpi wygodniej przekraczać w chłodniejszej porze dnia , a jeśli musisz to
robić w południe zadbaj o zapas wody do picia .
§ „pośrednicy
„ pomagają tylko przejść odprawę paszportową , dalej i tak jest „wolna amerykanka „ .Wygodniej ,
uczciwiej i taniej jest w razie kolejki do odprawy paszportowej puścić przodem
kierowcę aby odprawił siebie i samochód i zajął miejsce w kolejce do szlabanu.
§ Odprawa
samochodu odbywa się w zupełnie innym miejscu niż odprawa ludzi ( tak jest
wszędzie )
§ Jeśli
nie przeraża cię kilkukilometrowy odcinek drogi
praktycznie bez nawierzchni ( stan na rok 2010) ,to rozważ podróż przez
przejście Turkgozu (Posof)-Vale (41.587242,42.818192 )
Wracając do relacji :
Przeprawa przez granicę turecką umęczyła nas srodze ,za to
Gruzini odprawili nas błyskawicznie .Nie zmieniło to faktu , że zrobiło się już późno. W brzuchu pusto , w
baku sucho ( wożenie tureckiego paliwa do Gruzji to ekonomiczne samobójstwo ) a
tubylcy raczej w nastroju do życia towarzyskiego niż do handlu. Na oparach
paliwa udało się nam dojechać do jakiejś stacji benzynowej , zbudzić pompiarza i zatankować do pełna
płacąc kartą kredytową .
Kolejny raz w tej podróży przyszło nam szukać miejsca do
spania po ciemku. Mimo iż drastycznie
zaniżyliśmy swoje wymagania co do lokalizacji dopiero jakieś 15 km za Batumi wytropiliśmy
łączkę koło linii kolejowej.
Dopiero następnego dnia rano okazało się , że jakieś 100
metrów dalej , po drugiej stronie torów jest mała kamienista plaża na którą
bezproblemowo można zjechać ( to tu : 41.7724,41.755899
) .
Jak mawiał poeta :” tu mi ciepło , tu mi dobrze , tu się będę rozmnażał” .Z tym rozmnażaniem to może nie przesadzajmy , ale ciepło i dobrze było wszystkim.
Załoga donośnym głosem domagała się dnia kondycyjnego , więc zapadła decyzja : d o południa moczymy swoje powłoki doczesne w Morzu Czarnym , a potem jedziemy szukać ogrodu botanicznego w Batumi.
Dalej wszystko przebiegało zgodnie z przerabianym od wielu
lat schematem :
Rudowłosi i Bladoskórzy członkowie wyprawy , mimo obfitego namaszczenia kremem
z filtrem UV 50 zaczęli zdradzać pierwsze objawy poparzenia słonecznego już po
pierwszej godzinie ekspozycji na gruzińskie słońce i zrejterowali w cień sosen .Pozostali
światło i wodoodporni moczyli się do obiadu. Kuchnia wydała posiłki i popołudniowa
porą ruszyliśmy na poszukiwania sławetnego ogrodu botanicznego . Dojazd do tej
zacnej i wiekowej placówki był oczywiście starannie utajniony. Strzałka , nota
bene rozmiarów nieco większych niż znaczek pocztowy , widoczna była tylko dla
jadących od strony Batumi, jadący od północy zdani byli wyłącznie na własną
pomysłowość . Teraz już wiem ,że w miejscu gdzie droga E-70 ( S-2) odchodzi na południe od linii brzegowej i
torów należy zjechać z niej na drogę
lokalną (41.686133,41.703082 ) stanowiącą objazd tuneli .Należy pilnować aby
nie zboczyć po zjeździe w lewo ( o ile dobrze pamiętam pod wiadukt ) , tylko
jechać prosto , aż droga wyprowadzi nas na górę za którą znajdę parking przed
bramą ogrodu. Jadący od północy mogą próbować wstrzelić się w drugi koniec tej
drogi ( tutaj : 41.70202,41.733798) ,
określanej jako „Chakvi-Makhinjauri tunnel Bypass „ i wejść do ogrodu bramą zachodnią .
Ogród Botaniczny zajmuje 111 hektarów Zielonego Przylądka (
Mtsvane Kontskhi ) i podzielony jest na dziewięć części eksponujących rośliny
pochodzące z Azji wschodniej , Nowej Zelandii , Meksyku , Himalajów, Ameryki
Południowej , Australii regionu Morza Śródziemnego Kaukazu i wilgotnej strefy
subtropikalnej.
Penetracja najciekawszych miejsc ogrodu zajęła nam kilka
godzin, karty pamięci w aparatach puchły od setek zdjęć ,a nogi zaczęły nam
wchodzić do…. miejsca gdzie plecy tracą
swą szlachetną nazwę.
Kiedy dotarliśmy do końca szlaku okazało się ,że projektant ogrodu był
podstępny i upie@#&*wy – zaplanował trasę tak , że trzeba wrócić się kilka
kilometrów po własnych śladach .Kilkoro z nas obraziło słownie jego matkę ,
tudzież dalszych żeńskich przodków i powlekliśmy się w drogę powrotną.
Jeżeli nie jesteście maniakami botaniki , to bez żalu możecie zawrócić w miejscu ,gdzie za oczkami wodnymi droga zaczyna opadać w kierunku południowo – wschodnim odchodząc od morza a zaoszczędzony w ten sposób czas poświęcić na kontemplowanie widoków z najwyżej położonej części klifu .
Do najciekawszej części ogrodu szybciej dojdziemy wchodząc przez bramę od strony południowej .
Marsze p-o ogrodzie botanicznym zajęły nam tyle czasu , ze
odpuściliśmy sobie zwiedzanie Batumi i wróciliśmy na naszą plażę .
Kolejnym punktem programu była zapora Inguri .Położona obok miejscowości Jvari , druga co do wysokości betonowa zapora na świecie .(w rankingu zapór bez względu na materiał użyty do budowy zajmuje trzecie miejsce ) .Licząca 272 metry wysokości budowla powstała w latach 1961 - 1987 .Już roku 1999 była remontowana ze względu na fatalny stan techniczny.W elektrowni wodnej zainstalowane jest 20 turbin o mocy 60 MW każda .Rocznie produkowane jest tu 3.8 billiona kW/h energii elektrycznej .
Aby dotrzeć do zapory trzeba pokonać niezbyt pasjonującą drogę z Batumi do Zugdidi , a następnie udać się w kierunku miejscowości Jvari .Za Jvari stajemy przed dylematem: droga rozchodzi się w dwie strony .Wybieramy wariant wschodni i wyjeżdżamy na wzgórza . Z kilku punktów tama jest widoczna , ale panoramy nas nie satysfakcjonują.
Wracamy do punktu wyjścia i wybieramy drogę zachodnim brzegiem rzeki. Tym razem jest lepiej. Przejeżdżamy przez osiedle obskurnych bloków i docieramy do dróżki wiodącej do podnóża zapory - i tu niestety –zonk. Droga zagrodzona bramą pilnowaną przez dwóch emerytów. Z wyglądu sądząc , na swoje emerytury zapracowali ciężką służbą w oddziałach Specnazu . Od bramy niewiele widać , więc wysyłamy na pożarcie piękniejszą część wyprawy , by powołując się na polsko-gruzińską przyjaźń wynegocjowały wejście . Panowie okazują się bardzo mili i godzą się nas wpuścić , przestrzegają jednak aby nie wychodzić za zakręt , bo właśnie odbywa się zrzut wody i u podnóża zapory jest niebezpiecznie .
Posłusznie dostosowujemy się do zaleceń , zwłaszcza ,że w miejscu do którego pozwolono nam dotrzeć czuć huraganowy podmuch niosący od zapory rozbitą na drobne kropelki wodę.
Po krótkiej kontemplacji ogromu zapory ( najwyższa zapora w Polsce ma zaledwie 82 m , a ta 272m wysokości )demotywujemy się informacjami , że do niedawna konstrukcja groziła zawaleniem i roztrząsając co by to było gdyby ….ewakuujemy się do samochodów.
Przed nami przeskok do Kutaisi
W praktycznie cała trasa z Inguri do Kutaisi biegnie po mało
ciekawym obszarze Niziny Kolhidzkiej ( w zasadzie jedyny w miarę płaski kawałek
Gruzji )Słuszniejszych rozmiarów wzgórza zaczynająsie koło Kutaisi. Będąca
celem tego etapu katedra Bagrati widoczna jest z daleka , ale jak zwykle w tym
pięknym kraju trzeba się trochę pogimnastykować , żeby tam dotrzeć. Kiedy już
się to udaje , okazuje się , ze o miejsce parkingowe na łączce musimy
konkurować z miejscową wołowiną.
Zwiedzanie wybudowanej w 1003 r, i zrujnowanej przez Turków
w 1691 r. świątyni zajęło nam mniej czasu niż początkowo planowaliśmy. Okazało
się , że dla zwiedzających dostępna jest tylko mała kaplica, reszta budynku
szczelnie obstawiona jest rusztowaniami.
Na nocleg zaszyliśmy się w nieczynnym kamieniołomie na obrzeżach miasta .
Kiedy stawialiśmy obóz zauważyliśmy tubylca, który na nasz widok sięgnął po telefon i długo z kimś konferował. Nie minęło kilkanaście minut i koło naszego obozowiska zatrzymała się terenowa Toyota w barwach policji. Dwóch miłych panów przepytało nas o szczegóły naszej wyprawy, po czym życząc nam dobrej nocy i zapewniając o tym ,że będą czuwać nad naszym bezpieczeństwem oddalili się w sobie tylko wiadomym kierunku.
Następny w kolejce do zwiedzania był monastyr Gelati. Przez cały wieczór żyliśmy w przekonaniu ,że to ten klasztor ,który widać po drugiej stronie drogi .Dziwiło nas trochę ,że jakiś taki niepozorny jak na obiekt z listy UNESCO ,ale postanowiliśmy ,że nasze wątpliwości rozwiewać będziemy rankiem.
Rano , po bliższych oględzinach ,okazało się , że nasz monastyr zupełnie nie pasuje do rysopisu. Tubylcy wyjaśnili nam , że Gelati znajduje się na sąsiedniej górce , ale ,żeby tam dojechać należy wrócić się do centrum i wybrać inną drogę ,bo w okolicy nigdzie nie ma mostu.Za drugim podejściem udało się nam trafić .Kompleks klasztorny robi wrażenie swoimi rozmiarami i świetnością dekoracji mimo wyraźnych śladów zniszczeń i wieloletniego zaniedbania .
Jeszcze tylko seria zdjęć z miejscowym chórem i możemy ruszać na spotkanie tytułowej Kury.
Kura ( Mtkwari ), to oczywiście rzeka płynąca przez Bordżomi i Gori – następne miasta na naszej trasie.
Wypad
do Bordżomi okazuje się nieporozumieniem .Sam kurort jest zapyziały i zupełnie
pozbawiony uroku .Wierzymy na słowo autorom przewodników ,którzy zachwalają
uroki okolicznych gór i czym prędzej
ewakuujemy się do Gori.
W Gori kolejna
wtopa. Zachwalana w przewodnikach twierdza ( Gori Ciche) , mimo iż z daleka
wygląda dość ciekawie ,z bliska okazuje się porośniętą trawą kupą kamieni.
Z pewną taką nieśmiałością
wyruszamy w drogę do kolejnej polecanej w przewodniku atrakcji –położonego na wzgórzu
za miastem kościoła Gori Dżwari .
Kościół jest z daleka znakomicie widoczny , ale pierwsza próba dotarcia do niego kończy się niepowodzeniem. Wysłani przodem zwiadowcy biorą języka ( bardzo rozmownego ,acz nieco zamroczonego ) ,który uświadamia nas ,że jedyna droga do naszego celu wiedzie przez most będący przedłużeniem Alei Stalina. Za mostem należy jechać przez wiadukt z którego zjeżdżamy w prawo tak aby dostać się na drogę biegnącą wzdłuż linii kolejowej i rzeki na zachód. W końcu docieramy do położonego na samotnym wzgórzu osiedla z którego wychodzi droga prowadząca do kościoła.
Jeden z
mieszkańców osiedla widząc nas przymierzających się do wjazdu pod górę
gwałtownie protestuje .Po krótkiej dyskusji okazuje się , że droga przejezdna
jest tylko dla aut terenowych. Zostawiamy u niego na podwórku vana i
przyczepę i na dwa kursy wyjeżdżamy Land
Cruiserem na górę .
Kościół
Goridżwari ( dżwari po gruzińsku znaczy krzyż ) wybudowany został na samotnym
wzgórzu dominującym nad miastem w XII wieku .Podobnie jak większość obiektów w
okolicy zniszczony został podczas najazdu tureckiego. .W późniejszych wiekach
był jeszcze kilka razy burzony i odbudowywany. W obecnej postaci istnieje od
lat osiemdziesiątych XX wieku po zniszczeniach wywołanych trzęsieniem ziemi z
1920 r.
Nazwa kościoła
wywodzi się od stojącego ongiś przed ołtarzem krzyża ufundowanego około roku
1440 przez króla Aleksandra. Krzyż pokryty jest piętnastoma srebrnymi
plakietami przedstawiającymi sceny z życia św Grzegorza. Krzyż obecnie znajduje
się w Muzeum Sztuki Gruzji .
Z racji swej
burzliwej historii sam kościół nie jest w tej chwili perełką architektury. Największą
atrakcją tego miejsca jest panorama Gori
i zamykających horyzont gór Kaukazu .Na tarasie przed świątynią spędzamy czas
do zachodu słońca.
Kolejny dzień zaczynamy od odszukania muzeum Stalina. Bez problemu znajdujemy park w którym stoi słynny domek i wykonane nad nim zadaszenie , które nieodparcie kojarzy się nam ze świątynią jakiegoś podejrzanego bóstwa .Ekspozycję w pałacu programowo ignorujemy .Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie pomnika Słoneczka Narodów i tabliczki z napisem Aleja Stalina i można rozglądać się za kolejnymi atrakcjami.
W rozpisce jako
kolejny cel figuruje kamienne miasto
Upliscyche . Niestety rozpiska nie wskazuje jak tam dojechać. Nasza mapa
jest niewiele dokładniejsza od globusa , Google maps z tego regionu są w
najgorszej rozdzielczości , a na mieście o tak wczesnej porze nie można
uświadczyć żadnego potencjalnego informatora. W końcu podśpiewując pod nosem stary przebój Dezertera
„Spytaj policjanta „idziemy na komisariat. Przeczucia nas nie zawiodły. Okazuje
się ,że miejscowi stróże porządku właśnie wybierają się na szkolenie w tamten
rejon i chętnie nas popilotują.
Formujemy konwój
i ruszamy za Ładą naszego przewodnika.Z miasta wyjeżdżamy tą samą trasą ,którą
opisywałem jako dojazd do Goridżwari , z tą różnicą ,że za wiaduktem skręcamy
na wschód – w kierunku Mcchety (Mtskhety).Około 5,5 kilometra od zjazdu z
wiaduktu docieramy do odchodzącej na północ bocznej drogi (41.958932,44.163105
)i nią dojeżdżamy na miejsce .
Nie należy sugerować się tabliczką z nazwą miejscowości Upliscyche .Nasz cel znajduje się dużo dalej – po drugiej stronie rzeki. Aby się tam dostać trzeba dojechać do mostu za miejscowością Kvakhvereli i po przejechaniu na drugi brzeg wrócić w stronę zachodnią około 1200m .Droga kończy się na parkingu przed kamiennym miastem.( obecnie na mapach Google trasa jest znakomicie widoczna ) .
Kiedy dotarliśmy
na miejsce okazało się , że są problemy
z zakupem biletów . .. Bynajmniej nie z powodu tłumów szturmujących kasę –
byliśmy jedynymi chętnymi . Przyczyna tkwiła gdzieindziej, otóż kasjer miał
zbyt małe stężenie krwi w alkoholu i z trudem radził sobie z wydaniem właściwych
kartoników. Po kilku próbach wreszcie opanował tę trudną sztukę i mogliśmy
legalnie wejść na teren miasta.
Pierwsze
pomieszczenia wydrążono tu w skałach około V. wieku przed naszą erą .Teren
zasiedlony był do późnego średniowiecza . Upadek miasta zapoczątkowały
mongolskie najazdy z XIV wieku.
Upliscyche dzieli się na trzy części środkową , górną i dolną .Po mieście poruszamy się przeważnie po wykutych w kamieniu ścieżkach i schodach .
Zwiedzającym towarzyszą dostępne w hurtowych ilościach jaszczurki.
Po dość gruntownym zwiedzeniu kamiennego miasta ruszyliśmy w kierunku Mcchety
Naszym celem był
Sveti Cchoveli –„ kościół życiodajnej kolumny” – jeden z najwspanialszych zabytków
Gruzji. Pierwszy kościół wybudowano tu już w IV wieku, a miejsce u zbiegu rzek Kury i Aragwi miała wybrać sama
święta Nino- kobieta , która przyniosła do Gruzji chrześcijaństwo .
Obecnie istniejąca świątynia powstała w latach 1010-1029 .
Przez stulecia stanowiła miejsce koronacji i pochówków królów Gruzji. Do dziś swą siedzibę ma tu Katolikos Gruzji.
Zupełnie
niechcący wybraliśmy chyba najlepszy możliwy czas do zwiedzania tego
miejsca - sobotnie wczesne popołudnie.
Dzięki temu byliśmy świadkami kilku ślubów i chrztów z całą ich barwną oprawą.
Kiedy przyglądaliśmy się jednej z ceremonii chrztu próbując dyskretnie zrobić jakieś zdjęcie dostrzegł nas celebrans i żwawo ruszył w naszą stronę. Wydawało się , że afera wisi na włosku , tymczasem on …porozstawiał uczestników obrzędu tak , aby nam nie zasłaniali .Dzięki jego pomocy mamy krótki fotoreportaż .
W tym samym czasie nasze dzieci dołączyły się do zabawy zainicjowanej przez miejscowych : Pewien mnich podlewał rabatki ,gdy odłożonego na chwilę szlaucha porwał jakiś dzieciak i zaczął podlewać ..mnicha .Wkrótce zakonnik odzyskał władzę nad polewaczką i uchachany od ucha do ucha jął polewać wszystko co się w okolicy ruszało, ze szczególnym uwzględnieniem dzieciaków
( ale współbraciom na balkonie też się oberwało ) .Czterdziestostopniowy upał i lekki wiaterek powodowały , ze uczestnicy tej zabawy wysychali błyskawicznie .
Przed nocą udało nam się jeszcze wyjechać na dominujące nad miastem wzgórze zabudowane monastyrem Dżwari. Oprócz szacownego zabytku ( zbudowanego w latach 586-605 ) podziwialiśmy panoramę Mcchety.
Na nocleg zatrzymaliśmy
się u podnóża twierdzy Ananuri .
Twierdza Ananuri ma dłuższą historię. Zbudowana została w strategicznym punkcie na przełomie XVI i XVII wieku przez książąt Aragwi. Dziś droga ,której strzegła twierdza zalana została wodami sztucznego jeziora , anowa szosa - wytwór radzieckich drogowców - nie wydaje się być przesadnie trwała.
Przy niskim
stanie wody w jeziorze odsłaniają się resztki dawnej infrastruktury , a nad
brzegiem można znaleźć całkiem przyzwoite miejsce do spania.
Przy ładnej
pogodzie ( a tylko wtedy jest sens tam jechać ) na Gruzińską Drogę Wojenną
przeznaczyć trzeba minimum jeden dzień .Do przejechania jest zaledwie 140
kilometrów w jedną stronę , ale nie da się tamtędy jechać bez robienia „fotostopów”.
Sam podjazd pod Krestowyj Perewał ( Przełęcz Krzyżową 2379 m n.p.m. ) to konieczność zatrzymania się w co najmniej dwóch specjalnie do tego celu przystosowanych punktach widokowych. Samej przełęczy i położonego na niej cmentarza niemieckich jeńców wojennych też nie da się przejechać bez zatrzymywania.
Dalej jest już tylko gorzej .Na podróżnych czyha tam gruzińskie Pamukkale i opuszczone tunele na starym przebiegu drogi.
Kto był w prawdziwym Pamukkale na pewno nie odmówi sobie powtórki z rozrywki . Co prawda temperatura wody jest o 30 stopni niższa i pierwszy z nią kontakt powoduje ścięcie białka i wytrzeszcz oczu , ale jak organizm upora się z szokiem termicznym , to pozostaje czysta przyjemność spacerowania na bosaka po wapiennych „ kalafiorach „ .
Dodajmy, przyjemność niezakłócona obecnością dzikich tłumów przeganianych jak bydło z miejsca na miejsce przez uzbrojonych w ...... gwizdki strażników.
Do pamiętających czasy cara tuneli tiry się nie mieszczą , więc obecnie droga przebiega obok nich, po usypanych z kamieni półkach .Miejscami jest dość wąsko , a mijanie się z rozpędzonymi tirami ( na wschód od Bosforu tiry inne niż rozpędzone w naturze nie występują ) jest dla kierowcy ciekawym wyzwaniem .
Większość podróżujących tą trasą zawraca w Stepantsminda ( dawne Kazbegi ), ale nas poniosło dalej – do Wąwozu Darialskiego . Za Kazbegi rzeka Terek wyżłobiła w skałach Kaukazu bardzo głęboki przełom. Jego dnem przebiega Gruzińska Droga Wojenna. U wylotu wąwozu znajduje się przejście graniczne z Rosją ,ale z uwagi na sympatię między oboma państwami z możliwością jego przekraczania bywa różnie .
Droga biegnąca do przejścia poprowadzona jest po trzymających się wyłącznie na łasce Opatrzności estakadach i tunelem w stanie surowym.
Brak w nim oświetlenia , wentylacji i nawierzchni. Jedzie się po skalnym gruzie jaki pozostał po ekipie która tunel drążyła. Jadące w stronę granicy ciężarówki wzbijają tumany kurzu , który redukuje widoczność niemal do zera .
W drodze
powrotnej zahaczyliśmy o górę Gergeti ,
na szczycie której znajduje się kościół św. Trójcy (Cminda Sameba
). To kolejne miejsce , którego odwiedzenie dla podróżujących po Gruzji
jest obowiązkowe.
Wyświetl większą mapę
Dostać się tam
można na dwa sposoby :
- pieszo ,stromą
ścieżką wydeptaną przez setki lat przez pielgrzymów
- autem
terenowym
Jak łatwo się
domyślić wybraliśmy wariant drugi , mimo , że chytry Gruzin zapewniał nas ,że
droga jest tak wąska iż zmieści się na niej jedynie jego Łada Niva ( którą, oczywiście , za 10$ od łebka może nas podwieźć
) . Droga istotnie autostradą nie była , ale Ził pełen mnichów się na niej
mieścił.
Jeśli jest sucho to drogę jest w stanie przejechać każdy wysoko zawieszony SUV ,po mokrym, bez pełnowymiarowego napędu 4X4 ( z blokadą mechanizmów różnicowych ) nie ma co tam szukać.
Nagrodą za wytrwałość są niezwykłe panoramy. Kościółek zawieszony jest w połowie wysokości między miastem a szczytem Kazbegi .
W drodze powrotnej czekała nas przykra niespodzianka .Zmęczony podrożą wskaźnik poziomu paliwa oparł się o słupek z napisem „0” , a w pobliżu nie było ani jednej czynnej stacji benzynowej, co więcej stacji takiej nie było na całej długości Drogi .Kilka podejrzanie wyglądających dystrybutorów na poboczach oferowało tylko benzynę. W ostatniej chwili udało się znaleźć stację ,której pracownik przyniósł z przydrożnej jaskini kilka litrów diesla w baniaku po oleju .
Na noc
zatrzymaliśmy się na wcześniej upatrzonym miejscu na wzgórzu nad Mcchetą , na
którym stoi opisywany wcześniej monastyr Dżwari .
O tym ,że wybrane przez nas miejsce jest poligonem wojskowym przekonaliśmy się wkrótce po rozstawieniu obozowiska , kiedy nawiedziła nas gruzińska armia uzbrojona w ……wódkę i zakąskę.
Wyświetl większą mapę Dzielni wojacy zapewnili nas , że możemy tu pozostać , byle by nie
wchodzić za sąsiedni pagórek ,gdzie
aktualnie odbywają się ćwiczenia .
Nasi goście – oficerowie rezerwy – stwierdzili ,że do siebie nie mają możliwości nas zaprosić , ale u nas zorganizują namiastkę gruzińskiej uczty. Jak powiedzieli , tak zrobili. Do późnej nocy biesiadowaliśmy słuchając opowieści o Gruzji , Gruzinach i ucztach .
Rano poturlaliśmy się w stronę Tbilisi
Na stolicę
Gruzji mogliśmy przeznaczyć tylko jeden dzień. Z konieczności należało dokonać
wyboru atrakcji . Żelaznymi punktami programu były kościoły Anczischati
i Sioni.
O Anczischati słyszałem wiele lat wcześniej zanim zacząłem planować wyjazd do Gruzji. Bazylika jest siedzibą wspaniałego chóru o tej samej nazwie , który podziwialiśmy w czasie festiwalu muzyki dawnej Pieśń Naszych Korzeni w Jarosławiu (http://www.festiwal.jaroslaw.pl/).Zewnętrzne mury świątyni pochodzą z VI wieku , reszta z czasów odbudowy , która przeprowadzona została 1100 lat później .
Freski we wnętrzach mają około 400 lat.
Katedra Sioni , aktualna siedziba katolikosa – zwierzchnika autokefalicznego kościoła
prawosławnego Gruzji , jest dużo młodsza niż Anczischati .Liczy sobie zaledwie tysiąc lat.
W świątyni przechowywana jest jedna z najcenniejszych dla Gruzinów relikwii – krzyż św. Nino. Wspominana już wcześniej Święta przemierzała w IV wieku tereny dzisiejszej Gruzji z krzyżem wykonanym z dwóch pędów winorośli związanych puklem jej włosów.
Dziś przedmiot ten przechowywany jest w niszy , po prawej stronie prezbiterium.
W zasięgu kilku rzutów beretem od Sioni był kolejny znamienity zabytek - Metechi – położony na malowniczym wzgórzu nad rzeką Mtekvari ( naszą tytułową Kurą ) .Sama świątynia , po wielu przebudowach i odbudowach , swoją architekturą nie zachwyca, ale panorama z tarasu przed kościołem warta jest polecenia .Widać stąd twierdzę ,
słynne siarkowe łaźnie
i dominujący nad miastem olbrzymi posąg Matki
Gruzji .
Matka Gruzja
stanowi , wedle zamysłu twórców,
odzwierciedlenie narodowych cech Gruzinów. W jednej ręce trzyma miecz
dla wrogów, w drugiej puchar wina dla przyjaciół.
Stojący opodal
kościoła konny posąg króla Wachtanga Gargasala był najdalej wysuniętym punktem
naszego spaceru po Tbilisi.
Droga powrotna do samochodów wiodła przez świeżo wybudowany Most Pokoju.
Przedzierając się przez plac budowy mogliśmy zaobserwować niezwykły zapał do pracy , jaki prezentowali miejscowi robotnicy budowlani.
Kawałek dalej, na jednej z uliczek starego miasta trafiliśmy na ciekawą galerię obrazów Lado Tevdoradze i jego( chyba ) synów Amirana i Gubaza.
Przedreptane
kilometry i miejski upał dały się we znaki najmłodszym uczestnikom wycieczki. W
ramach pacyfikacji spodziewanych zamieszek zaproponowałem przejażdżkę metrem .
Metro w Tbilisi zbudowano według sprawdzonych sowieckich wzorów – dostatecznie głęboko aby wytrzymać atak jądrowy .Wygląd stacji jest oczywiście „top secret „ .Zdjęcia trzeba było robić „ z partyzanta” .
Po dniu
spędzonym w największym mieście Gruzji ( 1 200 000 mieszkańców ) ruszyliśmy w
stronę Signagi – najmniejszego miasta w
tym kraju ( 2200 mieszkańców). Chcieliśmy dotrzeć do monastyru Bodbe – miejsca ,gdzie
znajdują się relikwie św. Nino.
Noc spędziliśmy na tarasie widokowym jakiegoś hotelu ( hotel był w budowie , a nocny stróż nie widział przeszkód ,żeby nas tam wpuścić ) . Rankiem ruszyliśmy do monastyru i …pocałowaliśmy klamkę. Okazało się , że bramy otwierane są dla zwiedzających dopiero po godzinie dziesiątej.
Dla zabicia czasu pojechaliśmy do pobliskiego Signagi. Miasto , w większości, zawiera się wewnątrz zbudowanej w 1762 r. fortecy . W swoim ogólnym planie twierdza przypomina zamkniętą łamaną krzywą, ponieważ odpowiada ona kształtowi góry, na której została wybudowana. Jej południowa część znajduje się na wzniesieniu, dlatego mury twierdzy biegną zgodnie z grzbietem zachodniego i wschodniego stoku, po czym nagle skręcają do głębokiej przepaści, gdzie łączą się w całość. Całkowita długość murów twierdzy wynosi 2,5 km. Mury posiadają 23 wieże obronne, 5 wejść.
Drugie podejście do
monastyru Bodbe było udane . Zwiedzanie nie zajęło nam więcej niż godzinę .
Resztę dnia przeznaczyliśmy na kompleks monastyrów Dawid Gareji .
David Gareji to jeden z
najcenniejszych zabytków gruzińskiej architektury. Kompleks klasztorny zaczął
powstawać w VI wieku , za sprawą jednego z Świętych Ojców Syryjskich Dawida.
Kolejni mnisi przez stulecia wznosili w okolicy klasztory i pustelnie. Kres
świetności klasztorom położyły w XVII
wieku najazdy Persów. Ostatecznie kompleks opustoszał w 1811r. Za czasów
sowieckiego imperium półpustynny obszar na granicy dzisiejszej Gruzji i
Azerbejdżanu był olbrzymim poligonem, co dziwnym zbiegiem okoliczności
uratowało wiele obiektów przed całkowitą dewastacją. Mnisi wrócili tu dopiero w
1991 r.
Dotarcie do monastyrów stanowi pewne wyzwanie dla
nawigatora. Jak zwykle w tego typu przypadkach zjazd jest oznaczony malutką
tabliczką , widoczną tylko dla jadących drogą S-5 od strony Tbilisi .
Drogę S-5 trzeba opuścić w
Sagarejo skręcając na południe ( w stronę stacji kolejowej ) a następnie na
wschód od niej przejechać przez tory w stronę Udabno. Jedziemy kilka kilometrów
drogą wśród pól. Przed mostkiem na rzece ( w lecie może być wyschnięta
) spotykamy drogę przychodzącą ze wschodu. Mimo iż wygląda ona na nieco
lepszą , ignorujemy ją i podążamy na południe. Jeśli za jakiś czas spotkamy dwa
słone jeziora , to znaczy, że nadal
jesteśmy na dobrej drodze J). Dalej trasa omija osiedle Udabno i dociera do azerskiej
granicy. Zanik asfaltu oznacza, że cel naszej podróży już blisko . Jadąc wzdłuż pasma wzniesień docieramy do
ławry św. Dawida .
Wyświetl większą mapę
Centralne miejsce ławry stanowi cerkiew z grobem św. Dawida.
Przybudowane do niej budynki klasztorne i
cele mnichów wykute w skałach nie są dostępne dla zwiedzających.
Najciekawszy widok na klasztor
roztacza się z dominującego nad nim
wzgórza. Można się tam dostać ścieżką zaczynającą swój bieg koło
przyklasztornego sklepiku z dewocjonaliami i pamiątkami.
Idąc do góry należy ominąć z prawej strony
betonową konstrukcję studzienki oraz krzyż .
My wybraliśmy wariant
hardcorowy .Ścieżka omijająca krzyż i studzienkę z lewej prowadzi do wykutej w
skale cysterny ze źródełkiem znanym jako „Łzy Dawida „ . Aby dostać się od
niego na opisywane wcześniej wzgórze należy pokonać ścieżkę biegnąca skalną
rysą .Dla osób bez lęku przestrzeni jest to całkiem przyjemny spacer.
Ze szczytu wzgórza
rozciąga się bardzo rozległa panorama na terytorium Azerbejdżanu i pobliskie
wzgórza na których widać pozostałości
licznych zabudowań klasztornych i wykutych w skale pustelni.
Idąc ścieżka po grani
warto zachować czujność , gdyż jest to miejsce licznego występowania żmij. My
na szczęście natknęliśmy się jedynie na jaszczurki i żółwie.
Plany dalszej eksploracji
pustelni pokrzyżowała nam nadciągająca burza.
Po zejściu ze szlaku ruszyliśmy szutrówką w stronę Rustawi. Po drodze widzieliśmy jeszcze inne klasztory,
ale brak czasu nie pozwolił nam na ich obejrzenie.Kto ma czas i ochotę może zjąć się tropieniem pominiętych przez nas zbytków.Pomocna może być ta mapka http://www.encyclopedie-universelle.com/images/georgie-carte-monasteres-david-gareji.gif Droga prowadził przez kolejny w czasie tego wyjazdu poligon i skończyła się pod bramą koszar. Przy wartowni jeden z oficerów zadeklarował , że właśnie wybiera się do Rustawi i pomoże nam wybrnąć z plątaniny dróżek wokół poligonu . Dzięki jego pomocy udało się nam sprawnie wydostać w stronę cywilizacji . Przed zmrokiem zalogowaliśmy się na opuszczonej stacji benzynowej w pobliżu granicy z Armenią .
Przejście graniczne
Bagratashen nie cieszy się specjalnie dobrą sławą. Ruch ciężarówek i samochodów
osobowych odbywa się tylko jednym pasem i zdarzają się tam wielokilometrowe
kolejki. My do armeńskiego szlabanu dotarliśmy praktycznie bez czekania, co wcale
nie znaczy, że odprawiliśmy się sprawnie.
Aby otrzymać wizę należy
podać adres hotelu w którym będzie się mieszkać. Na szczęście nikt nie wymagał
potwierdzenia rezerwacji. Żeby na dzień dobry nie podpaść pogranicznikom
przepisaliśmy do podania o wizę adres losowo wybranego z przewodnika taniego
hotelu w Erewaniu i to wystarczyło.
Więcej zachodu było z
odprawieniem pojazdu. Celnik w żaden sposób nie chciał uwierzyć , że to co jest
przyczepione do naszej Toyoty to przyczepa kempingowa ( szczerze mówiąc wcale
się mu nie dziwię ) .Na wszystkich dotychczas przekraczanych granicach
wystarczało nasze zapewnienie , ewentualnie otwarcie skorupy i magiczne słowo „apartament”
.celnicy zazwyczaj machali ręką i kazali jechać dalej. Ormianin okazał się być
znacznie bardziej podejrzliwy. Zabrał mi paszport ,wręczył karteczkę i kazał
jechać na prześwietlenie. Co było robić.
Pojechałem we wskazane miejsce,
ustawiłem nasz pojazd pod suwnicą z generatorem promieni X i poszedłem do
technika , który wskazując na ekranie poszczególne elementy wypytywał mnie o
ich przeznaczenie. Po chwili miałem zrobioną dokładną inwentaryzację zawartości
luków bagażowych i pojemników na wodę. Najwyraźniej potwierdziło się , że nie
stanowimy zagrożenia dla armeńskiej gospodarki i państwowości, bo z uśmiechem
na ustach celnik wypisał mi jakiś cyrograf z którym miałem się zgłosić ponownie
do odprawy. Tam odzyskałem paszport i wysłano mnie do biura w budynku za
przejściem. Miły pan w mundurze już tam na mnie czekał i dał mi do zrozumienia
, że chętnie zaopiekował by się dziesięciodolarowym banknotem. Wyglądało , że
tym razem płacenia łapówki nie uniknę. Ku mojemu zdziwieniu facet wystawił mi
paragon i wziął się za wypełnianie druku zgłoszenia celnego. Druk sporządzony
był miejscowym pismem , bez jakichkolwiek odniesień w alfabecie łacińskim lub
chociażby bukwami. Pozostało zaufać , że urzędnik nie zrobi jakiegoś numeru i
nie wpisze mi do deklaracji np. Mercedesa klasy S.
Łącznie bieganina po
przejściu i prześwietlenie zajęło mi około czterech godzin. Kiedy udało mi się w
końcu zgarnąć do samochodu resztę wycieczki , która czekała na zakończenie
procedur odprawy siedząc pod płotem, to okazało się ,że są w dość bojowych
nastrojach. Jak zwykle w tego typu sytuacjach ucierpiała pamięć żeńskich
przodków osób odpowiedzialnych za odprawę.
Kiedy dojeżdżaliśmy do pierwszego
obiektu z naszej listy armeńskich atrakcji sytuacja była względnie opanowana.
Monastyr Haghpat ( wpisany na listę UNESCO w 1996 r. ) zaskoczył nas surowością kamiennych dekoracji i panującą w nim pustką . Po pobycie w Gruzji przyzwyczjeni byliśmy do tłumów ludzi spotykanych o każdej porze w świątyniach. W Armenii było inaczej, większość kościołów świeciła pustkami.
Tego dnia starczyło nam jeszcze sił na odwiedzenie leżącego w pobliżu klasztoru Sanahin ( również z listy dziedzictwa światowego UNESCO). Oprócz chaczkarów ( o których opowiem później ) ciekawostką są tu płyty nagrobne poukładane gęsto obok siebie, tak, że tworzą podłogę świątyni .
Następnego dnia kontynuowaliśmy naszą wędrówkę po monastyrach. Na pierwszy ogień poszedł schowany w lasach orzechowych Wagharcin. Ukryty był ponoć tak dobrze, że najeźdźcy nigdy go nie odnaleźli. Atrakcją jest wizerunek skośnookiej Matki Boskiej, jak głosi podanie miało to zabezpieczyć figurkę przed zbezczeszczeniem w czasie najazdów mongolskich.
Na zakończenie etapu monastyrowego naszej podróży został Goszawank ,monastyr ufundowany przez ormiańskiego pisarza i męża stanu Mechitara Gosza w 1188 r. Obiekt stoi na ruinach twierdzy liczącej co najmniej 3000 lat.
Ewenementem jest chaczkar z misternym wzorem igiełkowym. Do dziś na świecie zachowało się ponoć tylko kilka takich okazów .
Jako, że następnym punktem
programu był cmentarz w Noratus , to należałoby wreszcie zdefiniować pojęcie chaczkaru.
Według Wikipedii : Chaczkar
(orm.: Խաչքար – kamień krzyż) – ormiańska kamienna płyta
wotywna upamiętniająca szczególne wydarzenia.
Chaczkary umieszczane są
w:
murach świątyń,
wejściach grobowców,
na rozstajach dróg.
Są ozdobione bogatą
ornamentyką z krzyżem ormiańskim oraz napisem upamiętniającym zdarzenie lub
fundatora.
Największym znanym skupiskiem chaczkarów jest nekropolia w Noratus nad brzegiem jeziora Sewan. Najstarsze datowane są na X wiek. Można tam znaleźć również nagrobki zawierające obrazkową historię osób tam pochowanych.
Na cmentarzu można spotkać
staruszki, które za kilka(set) dramów oprowadzą po najciekawszych miejscach i
opowiedzą ( po rosyjsku ) historie
poszczególnych nagrobków. Jeśli ktoś woli przewodnika w języku angielskim powinien
dać zarobić dzieciakom, które sprawnie odklepią
wyuczone formułki, a w promocji wręczą własnoręcznie wykonane rysunki.
Aby dotrzeć samochodem do
cmentarza należy zjechać z autostrady w kierunku jeziora Sewan w obrębie „
ślimaka” , a potem koło szkoły odbić w prawo , w wąskie uliczki idące w stronę
nekropolii.
Wyświetl większą mapę
Noratus był najdalej
wysuniętym na wschód punktem naszej wyprawy. Przed czekającą nas drogą powrotną
należało zrobić tzw. dzień kondycyjny. Naszą motywację do zrobienia popasu
wzmagała „zemsta sułtana”- na szczęście
łagodna w przebiegu rewolucja żołądkowa .Dodatkowo trzeba było przygotować tort
urodzinowy naszej córki Katarzyny.
Z braku toru w klasycznym znaczeniu tego słowa jego rolę przejęły babeczki. Zamiast świeczek do zdmuchnięcia były zapałki, w liczbie stosownej do sędziwego wieku jubilatki.
Oprócz imprezowania i walki z biegunką udało nam się trochę popływać w jeziorze Sewan , niektórym najbardziej przypadło do gustu nicnierobienie. Jak zwykle , wszystko co dobre szybko się kończy. Trzeba było zacząć wracać do domu.
Powrót zaczął się od zwiedzenia monastyru Sevanavank. Niegdyś Czarny Klasztor położony był na wyspie. Stanowił miejsce zsyłki mnichów, którzy naruszyli prawo. Dziś , kiedy poziom jeziora drastycznie się obniżył na skutek sowieckich eksperymentów hydrotechnicznych, do klasztoru można dojść po grobli. Przy niedzieli ciągnął tu korowód zwiedzających i pielgrzymów. Niestety , na mszę nie udało nam się trafić.
Droga z nad jeziora Sewan do Erewania wiodła przez wzgórza zbudowane w dużej mierze z obsydianu.
Takiej okazji nie można było przepuścić. Miejsca po zjedzonych zapasach prowiantu zaczęły się zapełniać kamolami.
Jedną z wizytówek Armenii jest zrekonstruowana jeszcze w czasach ZSRR świątynia Mitry stojąca w miejscowości Garni nad kanionem rzeki Azat. Z naszego punktu widzenia bardziej atrakcyjny jest sam kanion, mimo iż większość przewodników o nim milczy lub opisuje go jednym zdaniem. Kilkukilometrowy wąwóz wyrzeźbiony został przez rzeką w bazaltowych skałach. Skalne organy ciągną się po obu stronach potoku. W niektórych miejscach dolina rozszerza się tworząc dogodne miejsca piknikowe.
Do kanionu docieramy w
niedzielne popołudnie. Droga prowadzi początkowo pomiędzy zabudowaniami, potem schodzi
wąską rynną do poziomu potoku. Bazaltowa nawierzchnia jest pułapką dla samochodów. Na stromym podjeździe co
chwila ktoś traci przyczepność i blokuje drogę. Sytuację pogarszają kierowcy
próbujący jechać w przeciwnym kierunku. Ostatecznie decydujemy się pozostawić
auta na poboczu i ruszamy pieszo na zwiedzanie kanionu. Na butach docieramy do
miejsca ,gdzie wąwóz rozszerza się izanikają wychodnie bazaltu. Przed zachodem
słońca udaje się nam jeszcze wrócić do samochodów i przedostać nimi do świątyni
Mitry.
Na noc lokujemy się na skalnym tarasie z widokiem na świętą gorę Ormian Ararat .Za zakrętem drogi czeka nas monastyr Geghard.
Geghardavank – Monastyr Włóczni
– wziął swą nazwę od relikwii świętej włóczni, która miała być tą , którą
przebito bok Chrystusa. Obecnie włócznia
ta przechowywana jest w skarbcu katedry w Eczmiadzynie .
Geghardavank wzniesiony został w XIII wieku w miejscu doszczętnie zniszczonego w czasie najazdu arabskiego w 923 r. monastyru jaskiniowego – Ajrivank. Na terenie klasztoru znajduje się jaskinia ze świętym źródłem, które czczone było jeszcze w czasach pogańskich.
Ślady wieloletniego przechowywania relikwii świętej włóczni można dostrzec w zdobieniach kościoła. Aby ją zobaczyć trzeba wybrać się do Eczmiadzyna. Miejsce to, zwane ormiańskim Watykanem, położone jest około 20 kilometrów na zachód od Erewania. Centralny punkt stanowi katedra wzniesiona w miejscu wskazanym św. Grzegorzowi Oświecicielowi we śnie przez Chrystusa. Świątynię zaczęto budować już w roku 301 , ale ta , którą można podziwiać dziś pochodzi z roku 480.
Nasz chytry plan
zobaczenia włóczni nie powiódł się. Nie zwróciliśmy uwagi na to , ze nasz pobyt
w Eczmiadzynie przypada na poniedziałek. Okazało się , że tego dnia skarbiec
katedralny jest zamknięty.
Kolejny dzień przeznaczony
był na Erewań, a w zasadzie jedno w nim muzeum.
Koniecznie chciałem
zwiedzić Matenadaran , ale dotarcie tam nie było prostą sprawą. Miasto było
totalnie rozkopane. Objazdy opisane miejscowym alfabetem okazały się przeszkodą
nie do przejścia.Ostatecznie, w akcie desperacji, porzuciliśmy samochody na
przedmieściach i pojechaliśmy metrem.
Budynek Matenadaranu wzniesiony został u wejścia do wykutego w skale magazynu ksiąg. Takie rozwiązanie miało zapewnić przetrwanie zbiorów nawet w przypadku wojny atomowej. Niewielka część zbiorów Instytutu wystawiana jest na widok publiczny w dwóch salach wystawowych w których obowiązuje surowo przestrzegany zakaz fotografowania. Uwierzcie mi zatem na słowo, że jest to miejsce warte odwiedzenia.
Na Erewaniu zakończyło się
, w zasadzie, nasze zwiedzanie Armenii. W kierunku Gruzji wyjechaliśmy położonym
na totalnym odludziu przejściem Bavra. W porównaniu z wiecznie zatłoczonym
Bagratashen, to zupełnie inny świat .Był nawet czas, żeby pogawędzić sobie z
pogranicznikami i celnikami.
Tym razem Gruzja była dla
nas krajem tranzytowym na drodze do Turcji. Po drodze po raz kolejny napotkaliśmy
naszą tytułową Kurę. Poruszając się w górę jej biegu dotarliśmy do skalnego
miasta Wardzia.
Początki miasta sięgają
roku 1185 ,kiedy za panowania króla Jerzego II rozpoczęto drążenie komnat i
tuneli. W okresie świetności, na 13 kondygnacjach było około 6 000 komnat,
klasztor i sala tronowa. Mogło się tu schronić około 60 000 ludzi. Większość
skalnego miasta uległa zniszczeniu na skutek trzęsienia ziemi w 1283 r.
Zwiedzanie tego miejsca
warto zaplanować na godziny przedpołudniowe( zwłaszcza jeżeli ma się plany
fotograficzne ) .Należy pamiętać o zapasach wody.
Jeśli ktoś ma więcej czasu może pokusić się o wyprawę do ruin twierdzy Tmogvi ( wyprawa piesza na pół dnia ) albo zahaczyć o położone prawie przy drodze ruiny zamku Khertvisi czy karawanseraju.
My motywowani wizją
kończącego się urlopu ruszyliśmy w stronę przejścia granicznego do Turcji (Turkgozu (Posof)-Vale ) . Jak już wcześniej wspominałem dotarcie do
tureckiej granicy nie jest prostą sprawą. Ostatnie kilometry przed szlabanem to
prawdziwy offroad. Droga jest niemiłosiernie rozjeżdżona przez tiry. Różnica
poziomów między górkami i dołkami przekraczały 40 centymetrów. Zygzakując w celu ominięcia przeszkód należało uważać na
poruszające się stadami irańskie cysterny z mazutem.
Na przełęczy czekała nas szybka odprawa
gruzińska i ślimacze tempo odprawy tureckiej. Nie było to bynajmniej
spowodowane kolejką – na przejściu byliśmy prawie sami. Winny okazał się turecki
system komputerowy, który zwiesił się tuż po naszym wjeździe na przejście.
Reanimacja trwała ponad godzinę. Tureccy pogranicznicy ,aby uprzyjemnić nam
oczekiwanie poczęstowali nas arbuzami prosto z lodówki. Niebiański smak onych
owoców wspominam do dziś .
Kiedy szczęśliwie przebrnęliśmy przez odprawę słońce było już nisko. Dopingowało to nas do szybkich poszukiwań noclegu. Sprawnie wypatrzyliśmy przydrożny, opuszczony kamieniołom i rozstawiliśmy obóz. Niestety radość trwała krótko. Ledwie zdążyliśmy spożyć kolację, a już zatrzymał się koło nas Land Rover wyładowany uzbrojonymi po zęby żandarmami. Dowódca patrolu rozpoczął przemowę w swoim ojczystym języku. Oczywiście nic z tego nie rozumieliśmy, aczkolwiek domyślaliśmy się, że nasza obecność nie wzbudziła zachwytu stróżów prawa. Po krótkim namyśle żandarm postanowił skorzystać z dobrodziejstw techniki. Wyciągnął telefon, zadzwonił do kolegi mówiącego po angielsku i oddał mi słuchawkę. Z pomocą teletłumacza udało się ustalić, że armia w trosce o nasze bezpieczeństwo postanowiła nas odeskortować z powrotem do miasta. Powodem lęku o nasze bezpieczeństwo miała być nadciągająca ponoć burza i zagrożenie ze strony dzikich zwierząt. Burza była ewidentnie wirtualna zaś największe dzikie bestie w okolicy rozmiarami nie przerastały wiewiórki. Jednakowoż dyskusja z żandarmerią jeszcze nikomu na zdrowie nie wyszła, więc grzecznie zwinęliśmy obóz i eskortowani przez żandarmów wróciliśmy do miasta. Tam wskazano nam placyk na którym mogliśmy spędzić noc. Teletłumacz upewnił się, czy nic nam do szczęścia nie potrzeba i zapewnił, że rano możemy swobodnie i bez opowiadania się komukolwiek wyruszyć w dalszą podróż.
Noc minęła spokojnie. Rano, przez nikogo nie niepokojeni, ruszyliśmy w stronę Kars.
W Kars uzupełniliśmy tylko zaopatrzenie. Celem
na ten dzień było Ani, średniowieczna stolica Armenii, miasto tysiąca kościołów.
Wyprawa do Ani była moim marzeniem od
początku lat dziewięćdziesiątych. Niestety wówczas trwała tam wojna z Kurdami i w zależności od jej nasilenia poruszanie się
po wschodniej Turcji było niemożliwe lub mocno utrudnione. Sytuacja zaczęła się
normalizować po rozejmie z 1999 r.
Obecnie, mimo , że ruiny leżą praktycznie
na granicy z Armenią, spora ich część jest dostępna do zwiedzania bez żadnych
ograniczeń.
Jako, że wkraczamy ponownie na teren
szczegółowo przez Izę opisany (http://turcjawsandalach.pl/content/ani
), to ograniczę się do wrzucenia kilku zdjęć .
Świadomi, że pewnie prędko tu nie wrócimy,
postanawiamy zwiedzać Ani do oporu. Opór ( i to dość silny ) następuje koło
południa. Nadciągająca burza zmusza nas do odwrotu z otwartej przestrzeni.
Przelotne deszcze towarzyszą nam przez resztę dnia, w trakcie drogi w stronę Dogubeyazit. Czerwone wzgórza koło miejscowości Tuzluca oglądamy tylko przez okna .Wizja czerwonego błotka lepiącego się do wszystkiego zniechęca nas do poszukiwań okazów do naszej kolekcji minerałów. Po burzy robi się nieco chłodniej i poprawia się widoczność. Wieczorową porą wyjeżdżamy na przełęcz pod Araratem, a następnie kawałek za nią znajdujemy nocleg
Rankiem popełniamy śniadanie z Araratem w tle i ruszamy do Ishak Pasha Saray.
Aby się tam dostać trzeba się nieco nagimnastykować przy przejeździe przez Dogubeyazit. Na mapie droga wygląda prosto, lecz nam udało się wjechać o jedną ulicę dalej na wschód, skutkiem czego wylądowaliśmy pod ufortyfikowaną workami z piaskiem bramą koszar. Po krótkich manewrach udałosię wrócić na właściwą drogę i kiedyjechaliśmy wzdłuż płotu koszar naszym oczom ukazuje się zarys pałacu Ishaka Paszy. Do celu droga jeszcze daleka, ale już wiadomo , że wartało tu przyjechać .
Stromy podjazd wyprowadza na parking przed pałacem. Tłumu chętnych do zwiedzania nie widać. Cały kompleks mamy praktycznie dla siebie, dzięki czemu można skupić się na podziwianiu mistrzostwa kamieniarzy, którzy go postawili i do woli fotografować.
Po gruntownym spenetrowaniu pałacu przenosimy się około pół kilometra dalej, w rejon placu piknikowego. Stamtąd wdrapujemy się do skalnego okna, z którego roztacza się znakomita panorama na okolicę. Przed odjazdem w stronę jeziora Van zaglądam jeszcze do grobowca kurdyjskiego poety Ahmeda Xani i uzupełniamy zapasy pamiątek na minibazarku pod pałacem. Żeńska cześć wyprawy obłowiła siew biżuterię sprzedawaną przez kurdyjskiego studenta.
Nasza droga do jeziora Van biegnie przez przełęcz Tendurek (2644 m n.p.m.), a następnie wzdłuż krawędzi pola lawowego wulkanu o tej samej nazwie. Ostatnią erupcję odnotowano tu w roku 1855, ale jęzory lawy są starsze – liczą sobie około 2500 lat.
Nasz kontakt z wulkanem ograniczył się do krótkiego spaceru po polu lawowym koło przełęczy. Dłuższy popas zrobiliśmy dopiero nad jeziorem Van. Chwilę nam zeszło wytropienie miejsca gdzie można było zejść do wody .Ostatecznie wybór padł na „picnic area” w małym lasku. Każdego intrygowały opowieści o słonych wodach jeziora, więc spieszno było nam do kąpieli.
Sprawdziliśmy organoleptycznie, woda rzeczywiście jest słona. W oczy szczypie bardziej niż morska, a poza tym w dotyku jest śliska. Co więcej, kiedy wyjdzie się na brzeg po dłuższym pobycie w wodzie, skóra robi się biała od soli. Zanim spłukałem się słodką wodą miałem wrażenie ,że po kąpieli skóra zrobiła się za ciasna . Szczęśliwie zmycie skorupy minerałów przywróciło jej właściwy rozmiar.
Na nocleg zatrzymaliśmy się u podnóża Van Kalesi ( twierdzy Van). Między twierdzą a jeziorem znajduje się rozległa łąka na której miejscowi rozkładali się z zestawami piknikowymi.
My zostaliśmy tam do rana.
Pamiętająca czasy królestwa Urartu budowla najlepiej prezentuje się o
zachodzie słońca.
Prawie cały następny dzień poświeciliśmy na wulkan Nemrut Dagi. Zanim tam dotarliśmy zatrzymaliśmy się w Tatvan na posiłek. Najmłodszy członek wyprawy własnoręcznie przyrządził sobie kebaba.
Wcześniej zwiedziliśmy słynny ormiański kościół na wyspie Akdamar.Monastyrów po tygodniu w Armenii mieliśmy "po kokardkę" więc zapadła decyzja, że ten zwiedzamy przez teleobiektyw.
Następnie w myśl zasady „po co ułatwiać,
jak można utrudniać” pojechaliśmy szukać
drogi do kaldery Nemrut Dagi od strony północno wschodniej. Za pierwszym razem utknęliśmy w kukurydzy,
dopiero drugie podejście – poprzedzone rozpytaniem autochtonów – pozwoliło
znaleźć wąską dróżkę do miejscowości Saka
Köyü ( jadąc drogą E99 od Tatvan należy
skręcić zaraz za korytem suchej rzeki ) . Dziś, jeżeli patrzy się na mapę
wydaje się to oczywiste , trzy lata temu okolice Nemrut Dagi nie byłe w mapach
Google odwzorowane tak dokładnie .
Ten sposób wjazdu do kaldery polecić można
raczej posiadaczom aut terenowych. Co prawda większość drogi jest w
zadowalającym stanie , ale odcinek od grani do dna kaldery przebiega dość
stromo i w niektórych miejscach spływająca woda wyżłobiła spore koleiny.
Wewnątrz wulkanu znajduje się pięć jeziorek, w tym jedno całkiem sporych rozmiarów. Wokół niego rośnie zagajnik ( chyba brzozowy ) .Z tym zagajnikiem związana jest pierwsza część tytułu mojej relacji.
Otóż Agnieszka i Jacek, nasi towarzysze podróży, są zapalonymi grzybiarzami. Niejednokrotnie znajdowali grzyby w niespodziewanych miejscach. Tak było i tym razem. Z lasku nad jeziorem wynieśli całe naręcze kozaków.
Oprócz grzybów na Nemrut Dagi można znaleźć
sporo dorodnych kamoli. Niektóre z nich zdawały się nic nie ważyć.
Powrót do cywilizacji odbył się drogą krótszą, lepiej utrzymaną i bardziej widokową. Wjazd na nią znajduje sięw południowo wschodniej części kaldery.Warto zatrzymać się na dłużej w miejscu skąd widać zarówno wnętrze krateru jak i jezioro Van. Trzynastokilometrowa trasa sprowadziła nas około 200 metrów na zachód od skrzyżowania drogi D300 okalającej jezioro Van od południa i drogi D 965 (E99) biegnącej zachodnim brzegiem jeziora. Stąd do tytułowego Batmana było jeszcze 130 kilometrów.
Batman czaił się na nas pod mostem( jak na
dopływ Tygrysu przystało).
Most Malabadi zaskoczył nas całkowicie i
nie ukrywam było to zaskoczenie miłe. Planując trasę nie zauważyłem jego
istnienia. Całą wiedzę o nim czerpaliśmy z tablicy informacyjnej, ale za to
gorliwie go obfotografowaliśmy z zamiarem uzupełnienia informacji po powrocie.
Dalej, do samego Diyarbakir nic nas już nie zaskoczyło. Centrum odgrodzone jest od reszty miasta sześciokilometrowym pierścieniem murów obronnych pamiętających czasy cesarza Konstancjusza II (349 r.). W plątaninie uliczek starego miasta znaleźliśmy karawanseraj przerobiony na knajpę, dziesiątki straganów z przyprawami i małe jadłodajnie . Oczywiście nie dało się spokojnie przejść obok knajpki oferującej lahmacun. Kilka zaułków dalej była świątynia kościoła chaldejskiego – niestety zamknięta. Tabliczkę informacyjną oczywiście obfotografowaliśmy celem przetłumaczenia w Polsce.
Podglądając przez parę godzin życie
tubylców odnieśliśmy wrażenie, że jest to najbardziej konserwatywne miasto
jakie odwiedziliśmy w czasie naszej podróży. Ludzie ubrani „po europejsku” byli
w mniejszości.
Pomnika arbuza nie spotkaliśmy, ale słynne
miejscowe arbuzy dostępne były powszechnie. W Internecie znalazłem nawet
informację, że w Turcji istnieje komplement mniej więcej takiej treści „ masz pupcię jak arbuz z Diyarbakir” . Trudno
powiedzieć co miałoby to znaczyć w kontekście informacji, że zwycięzcami odbywającego
się co roku festiwalu arbuza ( Diyarbakir Karpuz Festivali) są okazy o wadze
przekraczającej 70 kilogramów.
Przed nami był długi skok w okolice kolejnej góry o nazwie Nemrut Dagi. Po drodze okazało się, że limit zaskoczeń na ten dzień nie został wyczerpany. Za Siverek przy drodze D360 co jakiś czas pojawiały się dziwne niebieskie tablice z wypisanymi godzinami. Zagadka rozwiązała się w momencie gdy droga skończyła się w jeziorze. Po uważniejszym przyjrzeniu się tajemniczej niebieskiej tablicy udało się odczytać znajome słowo „timetable”, a kawałek dalej zamocowaną na kołku strzałkę z napisem ”feribot” wskazującą miejsce ,gdzie droga niknie w wodzie.
Nasz feribot odpłynął kilkanaście minut wcześniej, właśnie był w połowie drogi do przystani po przeciwnej stronie jeziora. Stara zasada, że najlepszy sposób, aby zdążyć na pociąg, to spóźnić się na poprzedni działa również w przypadku promów. Mieliśmy strategiczne miejsce w kolejce i kiedy krypa wróciła na przystań udało się nam wjechać na pokład. Z powrotem na ląd były niejakie problemy ( cofanie pod górkę z aktywnym hamulcem najazdowym przyczepy zazwyczaj powoduje lekkie przypalenie sprzęgła ), ale w końcu udało się.
Na Nemrut Dagi dojechaliśmy przepisowo, tuż przed zachodem słońca. Szybka sesja portretowa z udziałem posągów i sprint na górę ( w przeciwnym kierunku niż większość Japończyków oblegających szczyt), by zobaczyć cień góry w kształcie regularnego stożka wędrujący po dolinie Eufratu.
Zjazd z parkingu pod szczytem był wyzwaniem
dla układu hamulcowego. Z przyczepą „na ogonie” mimo hamowania silnikiem i
hamulca najazdowego w przyczepie istniało realne zagrożenie przegrzania
hamulców.
W całkowitych ciemnościach znaleźliśmy jakiś kawałek scierniska zdatny do rozbicia na nim biwaku, a o świcie ruszyliśmy w drogę w stronę Kapadocji. Do Göreme było około sześćset kilometrów. Monotonny, stepowy krajobraz centralnej Anatolii ciągnął się za oknami przez prawie pół tysiąca kilometrów. Dopiero, gdy weszliśmy w zasięg oddziaływania wyrzutu popiołów z wulkanu Erciyes Dağı wiadomo było, że Kapadocja już blisko.
Zdjęcie niżej przedstawione powstało na podstawie skojarzenia „jak myślisz o tym samym co ja, to jesteś straszna świnia „. Dalej miało być jeszcze bardziej aluzyjnie..
Naszym celem była bowiem Dolina Miłości.
Dolina nie jest zbyt
wielka, na jej zwiedzenie trzeba zarezerwować około dwóch godzin. Należy
zaopatrzyć się w zapas wody.
Po zwiedzeniu Love Valey przenosimy się kawałek dalej do Doliny Różanej. Jeżeli chodzi o widoki, to ta właśnie dolina jest dla mnie numerem jeden spośród wszystkich dotychczas odwiedzonych. Dolina jest dość szeroka i jej dno użytkowane jest rolniczo. Żadne szlaki nie są wyznaczone. Pomysłów gdzie szukać najciekawszych formacji skalnych było prawie tyle co uczestników wypadu. Ostatecznie podzieliliśmy się na kilka grup i każdy poszedł w swoją stronę. Po powrocie w umówione miejsce okazało się, że każda ekipa ruszyła w stronę wschodniej ściany doliny słusznie rozumując, że opadające stromo brzegi dominującego nad Goreme płaskowyżu dają największe szanse na spektakularne widoki. Ci, którzy zapuścili się w odnogę najbliższą północnego końca doliny napotkali skały w kolorze białym( dolina Biała). Środkowa i południowa część to Dolina Różana. Woda i wiatr wyrzeźbiły tu nie tylko typowe dla całej Kapadocji skalne kominy, ale także tunele i mosty. Nie brakuje tu również wyciętych w skałach mieszkań i kościołów.
Po dniu pełnym wrażeń należało
się pożywić. Wybór padł na jedną z knajpek w centrum Goreme. Tutaj dobitnie
widać było, że wyjazd dobiega końca. W czasie gdy czekaliśmy na podanie
zamówionego posiłku najmłodsi uczestnicy wyprawy zaczęli dyskusję na temat
przysmaków jakie ugotuje im babcia kiedy wrócą do domu. Nim pojawiły się na
stole pierwsze talerze z zupą lista kulinarnych przebojów była już ustalona.
Jak zwykle pierwsze miejsce zajął na niej słynny schab z cebulką.
Następnego dnia rano opuściliśmy nasze obozowisko pod skałą i zeszliśmy do podziemia (dosłownie) .Zanim tam dotarliśmy zjechaliśmy na punkt widokowy nad Różaną Doliną. Widać stąd było pół Kapadocji. Potem , przy drodze, zobaczyłem strzałkę do doliny Zemi. Nie było jej w mojej ewidencji, ale postanowiliśmy przyjrzeć się jej z góry. Wygląda na to, że przy następnej okazji koniecznie trzeba będzie spenetrować ja również od dołu . Podziemne miasto w Kaymaklı składa się z około 100 tuneli wokół których wydrążono pomieszczenia mieszkalne, składy, i budynki użyteczności publicznej. W podziemiach chronili się okoliczni mieszkańcy gdy groził im najazd koczowniczych plemion ze wschodu.
Do zwiedzania udostępnione
są tylko cztery piętra, ale i tak daje to wyobrażenie o rozmiarach ukrytego
miasta.
Jak zwykle w miejscach tłumnie odwiedzanych przez turystów można tui było napotkać stragany z pamiątkami. Poza standardowym zestawem dywanowo-miskowym można tu było znaleźć szyte na miejscu laleczki w strojach ludowych.
Turysta jak głodny, to zły. Należy go więc nakarmić. Najlepszą reklamą punktów gastronomicznych jest oczywiście woń przyrządzanych potraw. Nas skusił turecki fast food – gozleme. Jest to daleki pociotek naleśnika ( zwłaszcza jeżeli chodzi o kształt). Ciasto wałkowane jest kijem od szczotki do rozmiarów zbliżonych do koła od Land Cruisera i pieczone na blasze. Po częściowym podpieczeniu faszerowane jest serem z pietruszką (wersja default),można też czasami wybrać opcję mięsną lub warzywną. Ciasto z farszem jest ponownie podpiekane przed podaniem. Najlepiej smakuje popijane ayranem.
Przedostatni nocleg w
Turcji wypadł nam w Nar Golu, kolejnym jeziorze w kraterze wulkanu. Miejsce
znane nam z poprzednich podróży nieco się zmieniło. Termalny odwiert został
zakorkowany i obudowany paskudnym barakiem. Na szczęście pozostały w
nienaruszonym stanie podgrzewane ciepłem z wnętrza ziemi błotne jeziorka. Co
lepsi pływacy zażywali również kąpieli w samym Nar Golu.
Wczesnym rankiem
wyruszyliśmy w stronę Stambułu. Dłuższy popas wypadł nam w rejonie Tuz Golu (
wielkiego słonego jeziora) . Jezioro jest bardzo płytkie i mocno zasolone.
Według niektórych opisów miejscami stężenie solanki jest wyższe niż w Morzu
Martwym. Przy brzegu sól krystalizuje tworząc fantazyjne kształty. W suchej
porze roku można spacerować po tafli soli lub brodzić w płytkiej wodzie w
poszukiwaniu kryształów soli zabarwionych na różowo.
Droga do Stambułu minęła
bez niespodzianek. Schody zaczęły się po wjechaniu na obwodnicę. Był piątek po
południu. Wszystkie pasy obwodnicy wypełnione były szczelnie samochodami
jadącymi zderzak w zderzak z prędkością około 120 kilometrów na godzinne. Każdy
błąd kierowcy oznaczał co najmniej stłuczkę
. Szczęśliwie udało się nam przejechać miasto bez ofiar w ludziach i
strat w sprzęcie. Mijając tabliczkę z
napisem „ Welcome to Europe” poczuliśmy się jakbyśmy już prawie byli w domu.
W rzeczywistości do domu było jeszcze dwa dni jazdy. Na noc zatrzymaliśmy się na parkingu przy stacji benzynowej niedaleko za Stambułem. Kolejny nocleg wypadł nam pod Belgradem. Z Serbii udało się dojechać do domu w ciągu kolejnej doby.
W sumie w naszej podróży odwiedziliśmy w ciągu miesiąca siedem krajów i przejechaliśmy 10 394 kilometry.
Odpowiedzi
wreszcie...
Wysłane przez jacky6 w
wyprawa do Gruzji...
i tamtejsze pograniczne Waterloo...
ale qurde - nie zasnę - dopóki nędzne krzyżyki w kwadratach nie zostaną zastąpione prawdziwnymi fotosami...
co za złośliwy ludek namieszał ?
tym bardziuej czekam, jako, że jest to relacja przeze mnie zaplanowana a nie zrealizowana ...
===
to przyjemne żyć marzeniami twardo stąpając po ziemi...
dodawanie zdjęć
Wysłane przez Iudex w
Niech mnie ktoś oświeci jak skutecznie dodać tu zdjęcia .Jak widać dotychczasowe próby są nieudolne.
pozdrowaśki Piotr
Dodawanie zdjęć na TwS...
Wysłane przez Iza w
dodawanie zdjęć
Wysłane przez Iudex w
Dzięki za światłe wskazówki,
pozdrowaśki Piotr
Zdjęcia!
Wysłane przez Iza w
gratulacje :-)
Wysłane przez jacky6 w
pierwsze koty za płoty a i fotografie też "wstawione" ( na trzeźwo )...
znakomite te z jaskini Ballica ( trochę mało - pewnie masz ich więcej )...
sugeruję dopasienie fotkami całej Gruzji poczynając od pogranpunktu...
====
to przyjemne żyć marzeniami twardo stąpając po ziemi...
fotografii przybywa...
Wysłane przez jacky6 w
z godziny na godzinę...
jaka radocha :-)
===
to przyjemne żyć marzeniami twardo stąpając po ziemi...
po raz trzeci czytam relację...
Wysłane przez jacky6 w
i wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze kilka razy....
===
to przyjemne żyć marzeniami twardo stąpając po ziemi...
Grzybiarze :)
Wysłane przez Iza w
Kapadocja
Wysłane przez lukroman w
Świetna wyprawa!
Zdjęcie "matki Ziemi" topless - pyszne! Gdzie to???
Matka Ziemia
Wysłane przez Iudex w
Matka Ziemia wyleguje się tutaj :
Wyświetl większą mapę
Widać ją dobrze z drogi D300 kilka kilometrów na wschód od Kayseri w miejscowości Talas.
pozdrowaśki Piotr
więcej niż cztery razy czytania...
Wysłane przez jacky6 w
na studiowanie przyjdzie dopiero czas...
teraz dopiero połapałem się, że dobrze uczyniłem rezygnując z części gruzińskiej...
nie dałbym sam rady...
a podpiąć pod kogoś - nie widziałem takiej szansy...
szacun - za relację, fotkografie i opisy...
===
to przyjemne żyć marzeniami twardo stąpając po ziemi...