Romans z Turcją - fragment do przeczytania

W maju 2007 roku odwiedziłyśmy z Angie góry Kaçkar. Wędrując wschodnią odnogą jedwabnego szlaku, natrafiłyśmy na porzucony kościół prawosławny i właśnie wspinałyśmy się do niego po stromych schodach, gdy naszych uszu dobiegł łopot skrzydeł. To spłoszone gołębie wyleciały nagle spod zrujnowanych łuków i krążyły nad kopułą. My tymczasem napotkałyśmy jej wzrok – Najjaśniejszej Madonny, trzymającej na rękach swego ukochanego syna. Spoglądała na nas oczami w kształcie migdałów.

Byłyśmy pewne, że właśnie otworzyło się przed nami niebo i wszystko inne chwilowo przestało się liczyć. Jednak godzinę później wszechświat przypomniał nam, że takich przeżyć nie dostaje się za darmo: na rzadko uczęszczanym odcinku drogi prowadzącej na wschód, w stronę miasta Wan, silnik wynajętego samochodu nagle potężnie huknął. Spojrzałam na Angie, która marszczyła z niepokoju brwi. Sama też byłam zdenerwowana. Czułam, jak powoli, poczynając od żołądka, ogarnia mnie paskudne uczucie paniki. Pokonanie stromej, wyboistej drogi do kościoła okazało się zbyt wielkim wyzwaniem dla czeskiego maleństwa.

– Dziwne, wyglądała na zupełnie sprawną – oceniłam naszą skodę, zjeżdżając na pobocze.

Bardzo się myliłam. Silnik najpierw buchnął chmurą oleistego dymu, potem zaczął niepokojąco dzwonić, aż wreszcie zgasł na dobre. Zatrzymałyśmy się na samym środku ciągnącej się aż po horyzont równiny, pofalowanej i porośniętej zielono-rudą trawą. Od dłuższego czasu nie minął nas żaden samochód i wyglądało na to, że tędy po prostu nikt nie jeździ. Gdyby nie głośne granie cykad, uznałybyśmy, że jesteśmy jedynymi żywymi istotami we wschodniej Anatolii.

Odblokowałam maskę samochodu, a Angie, która w tym czasie zdążyła wysiąść na ten popołudniowy skwar, uchyliła ją ostrożnie. W górę poleciała kolejna chmura kwaśnego dymu.

– Będzie nam potrzebna pomoc – stwierdziła Angie, osłaniając oczy i patrząc na pustą drogę.

Powiązane artykuły: 

Odpowiedzi