Organizator:
Witam,
Dzięki portalowi TwS wiele się o
Turcji dowiedziałem. Oczywiście największa w tym zasługa twórczyni i Jej
rodziny, ale i czytelnicy skrupulatnie opisujący swoje podróże też dołożyli
cegiełkę. Pomyślałem, że skoro tyle tej wiedzy nabrałem, to może warto byłoby
się od czasu do czasu też czymś zrewanżować. Okazją ku temu stała się nasza
(moja i żony) czerwcowa wyprawa samochodem do Turcji. Generalnie nie
przemierzaliśmy jakichś dziewiczych zakątków Turcji, więc specjalnie odkrywcza
ta relacja nie będzie, ale może komuś w przyszłości w jakiś sposób ułatwi
własne wakacje.
Jedziemy w dwójkę. Samochód
własny, sprawdzony, trochę Europy dzięki niemu zobaczyliśmy. Do Turcji jedziemy
pierwszy raz, wcześniej kilkukrotnie tam lataliśmy. W planach mamy ok. 3-4
tygodni wakacji. Pierwsze dwa tygodnie, czyli przejazd i hotele nad morzem
śródziemnym zarezerwowane. Później – w zależności od pogody i nastroju, ale jak
dobrze pójdzie to objedziemy całą Turcję.
Pierwszy etap to sama podróż do
Turcji. Z Warszawy to około 1800 km. Całkiem sporo – dalej niż do Londynu.
Dodatkowo nie wszędzie są autostrady, a dochodzą jeszcze przejścia graniczne. W
jeden dzień nie da się tego zrobić. To znaczy da się, ale co to by były za
wakacje. Początkowo myślałem o jednym postoju w drodze, ostatecznie żona
przekonała mnie do dwóch.
Pierwszy dzień to przejazd z
Warszawy do miasteczka Vaç przed Budapesztem. Pochmurnie, szaro i w zasadzie
bez historii. No może poza zaskakująco ładnym odcinkiem drogi na Słowacji
między Turcianskimi Teplicami a Bańską Bystrzycą. Taka zapowiedź tych
wszystkich efektownych serpentyn, jakie będziemy później pokonywali w Turcji.
Samo Vaç też się okazało całkiem sympatyczne, ale to w końcu nie jest portal
Węgry w Sandałach, więc nie ma o czym pisać.
Kolejny dzień to przejazd przez Serbię i nocleg w motelu k. miasta Ichtiman w Bułgarii. Pada pierwszy mit, czyli ten o koszmarnych kolejkach na przejściach granicznych w Serbii. Być może to dzięki temu, że to był poniedziałek, nie wiem. Faktem jednak, że wjeżdżając i wyjeżdżając z Serbii nie spędziliśmy w sumie na granicach więcej niż 5 minut. Największe zaskoczenie to droga przebiegająca przez góry rozciągające się pomiędzy Niszem a Sofią. Cudowne widoki, szczególnie fragment najbliżej Niszu (zdjęcia zazwyczaj nie oddają rzeczywistości, ale żona nienawidzi aparatu, więc musiałem robić je sam kierując jednocześnie).
Trzeciego dnia, sporo przed
południem dojeżdżamy w końcu do Turcji. Niby człowiek planował wakacje od
dawna, ale jakoś fakt, że zajedziemy tak daleko samochodem wydawała mi się mało
realna. Dopiero na granicy poczułem, że zaczynają się upragnione wakacje. Pierwsza
rzecz, która szokuje to kolosalna różnica pomiędzy Bułgarią a Turcją. W
Bułgarii do granicy wciąż dojeżdża się wąską szosą mijając liche mieściny, a
sam posterunek przypomina jakąś rozlatującą się halę handlową – taki tam
większy kurnik. Z tureckiej strony za to przepych i rozmach. Dodatkowo w
strefie wolnocłowej olbrzymi sklep jak na niezgorszym lotnisku. No i wjazd na
równiutką, szeroką drogę. Dopiero tam na tej granicy człowiek rozumie dlaczego
w Europie coraz częściej uważa się przyjęcie Bułgarii do Unii jako jeden z
największych błędów. Ponoć z żadnym krajem nie ma tylu problemów, co z
przeżartą korupcją Bułgarią.
Pierwszy po przejechaniu granicy kontakt
z Turcją to sympatyczny chłopaczek na stacji benzynowej, który na pytanie o
winietę i kantor uśmiechnięty podaje taką cenę i taki przelicznik, że gdyby
doszło do transakcji, zgarnąłby na raz kilka własnych dniówek. Na szczęście
parę razy w Turcji już byłem i znam tę „biznesową” mentalność, więc po pierwsze
do transakcji nie doszło, a po drugie, wzbudziło to we mnie raczej uśmiech niż
złość. Zakup karty HGS, koniecznej do jazdy autostradami, postanawiamy połączyć
z wizytą w Edirne.
W Edirne jestem pierwszy raz. Nad wyraz urocze miasteczko. W zasadzie miasto. I to z jaką historią! No dobra, nie będę się tu wymądrzał, tym bardziej, że i tak pewnie coś bym pomieszał, a akurat szefowa TwS chyba darzy Edirne dużą sympatią, więc by mi nie wybaczyła. Przed nami jeszcze kawał drogi, bo pierwszy nocleg zaplanowaliśmy w Izniku – czyli musimy przejechać całą stambulską metropolię – więc choć jest jeszcze wcześnie, zatrzymujemy się na krótko. Spacerkiem na główny deptak Saraçlar Caddesi, gdzie na poczcie kupując kartę HGS przysparzamy biednemu Panu w okienku mnóstwo problemów. Później do baru dla miejscowych, gdzie jemy jeden z najsmaczniejszych obiadów w ciągu całego naszego pobytu w Turcji. Nie pamiętam wszystkich dań. Na pewno jedliśmy świetny szpinak, köfty i ciĝer sarma. Polecam szczególnie to ostatnie danie. ale wszystkie były bardzo smaczne. Może dlatego, że to pierwszy kontakt z prawdziwie turecką kuchnią od bardzo dawna, a może po prostu byliśmy bardzo głodni, bo wyruszyliśmy rano bez śniadania. W każdym bądź razie, wyszliśmy tak objedzeni i jednocześnie senni, że ledwie zerknęliśmy na Eski Camii i zwiedziliśmy w sumie tylko Selimiye.
Istotnie robi wrażenie, ale chyba zbyt wiele dobrego o nim czytałem i jak to często bywa w tego typu przypadkach rzeczywistość nie podołała bajkowym wyobrażeniom. Nauczka na przyszłość – nic nie czytać, no chyba, że pozycje krytyczne! A tak na poważnie, to polecam. Chyba tylko stambulskie meczety mogą się równać z Selimiye.
Po krótkim przystanku w Edirne, jedziemy
dalej w stronę Izniku. Nie wiem, jak o innych porach roku, ale w czerwcu
turecka część Tracji jest przepiękna. Pola malowane zbożem rozmaitem pozłacane pszenicą,
posrebrzane żytem – aż człowiek zaczyna myśleć poezją. Dodatkowo jeszcze
pagórkowato, więc łany zboża falują aż po horyzont. Autostrada w zasadzie
pusta. Dopiero gdzieś 30-40 km przed Stambułem droga staje się tłoczna, aż w
końcu po kilku kolejnych kilometrach się korkuje. I tak będzie przez następne
kilkadziesiąt kilometrów gdzieś tak aż do Sultanbeyli po azjatyckiej stronie.
W Stambule byłem już
kilkukrotnie, ale nigdy nie wjeżdżałem autostradą, a ten wjazd robi piorunujące
wrażenie. Gdy pojawiają się pierwsze blokowiska wydaje się, że do Bosforu już
niedaleko. Nic bardziej mylnego. Teren jest pofałdowany więc co chwila wjeżdża
się na drobne wzniesienie skąd roztacza się widok na kolejne blokowiska. Wydaje
się, że tak się dzieje bez końca. Bloki, kamienice, bloki, kamienice – ciągnie
się to kilometrami, a im bliżej centrum tym przerwy między zabudową są coraz
rzadsze. Rozmiar tej metropolii po prostu przytłacza. Tym bardziej, że nowsze
skupiska bloków, to nie jakieś 10-piętrowce, ale budynki co najmniej dwukrotnie
wyższe. Warszawa przy Stambule to prowincjonalne dziura.
Wracając do podróży. Nie
zatrzymujemy się w Stambule. To znaczy zatrzymujemy się nie raz, ale z powodu
korków, tyle że wówczas niczego poza blokami, czy reklamami nie oglądamy. Ale
dobre i to. Dla mnie to okazja odświeżyć sobie trochę turecki. Dawno temu się
uczyłem i jakoś tam z trudem się dogaduję. Przed wakacjami miałem sobie
odświeżyć, ale jakoś nie było czasu, więc teraz nadrabiam zaległości. Już w
Edirne zauważyłem, że nie jest źle z moim tureckim i pomimo tego, że ostatni
raz rozmawiałem po turecku lata temu, nie wszystko zapomniałem. A z doświadczenia
wiem, że każdego kolejnego dnia będzie coraz lepiej.
Miałem wrócić do podróży, więc koniec z dygresjami. :) Po lekkim oszołomieniu ogromem Stambułu – żona nawet stwierdziła, że bije on swym bezmiarem nawet Nowy Jork (szkoda, że mnie nigdy tak efektownie nie skomplementowała) – mijamy po prawej industrialne wybrzeże Morza Marmara i zjeżdżamy w Izmicie na drogę wiodącą południowym brzegiem morza. W okolicach Karamürsel odbijamy w lewo w góry, by dojechać do Izniku. Droga robi się węższa i kręta, a okolice ponownie zielone.
Mijane wsie w sumie niewiele się różnią od naszych rodzimych.
Pomijając oczywiście minarety i wszechobecne szarawary. No i to, że na drzewach
nie rosną jabłka, czy śliwki, a oliwki i czereśnie. Ponieważ chcemy jeszcze
pozwiedzać Iznik nie zatrzymujemy się nigdzie i wkrótce docieramy do jeziora
Iznik – tu jeszcze więcej gajów oliwnych – a po kolejnych kilkunastu minutach
wjeżdżamy do Izniku.
Biorąc pod uwagę, jak ogromną rolę odegrało to miasto w historii, to jego obecny stan należy określić jako co najmniej skromny. I tak samo jak w dziesiątkach innych miast, przez które będziemy przejeżdżali, wszystko to, co nie jest nowe, jest właśnie remontowane. Boom jak u nas, po uruchomieniu funduszy unijnych. Hotel Camlik położony jest nad jeziorem. Pokój z widokiem na jezioro i mury.
Można sobie wyobrazić, jaki widok
wprawił w panikę saracenów, gdy za czasów pierwszej wyprawy krzyżowej ujrzeli
na jeziorze Askaniańskim zaskakujący widok bizantyjskiej floty,
przetransportowanej lądem na jezioro z morza Marmara. Tylko że to dawne dzieje,
a dziś znowu niewierni przejęli Nikeę, więc kończę bajania i wracam do
teraźniejszości. Pokój mamy 4-osobowy, bo początek czerwca to nie sezon i
wszędzie później będziemy najczęściej dostawać niezłe, przestronne pokoje.
Ładnie zagospodarowane wybrzeże, urok jeziora i otaczające je góry przypominają
nam trochę włoską Bolsenę. Tylko łatwiej się dogadać. Pracownik usłyszawszy, że
mówię do niego po turecku, uznał że najwyraźniej jestem Turkiem i pomimo kilku
prób tłumaczenia, że ja nietutejszy i próśb o wolniejsze mówienie, już do końca
nawijał tak szybko jakby rozmawiał z miejscowym. To zresztą zdarzało się później
nagminnie. Szczęściem jakoś tam mniej więcej łapałem, co do mnie mówią, tym
bardziej że bardzo komunikatywnie machają rękami. :)
Wieczorem zdążamy jeszcze zwiedzić Iznik. Z czasów, gdy ustalano tu w czasie pierwszego soboru powszechnego nasze wyznanie wiary niewiele zostało, ale miejsce, w którym odbywały się obrady soboru potępiającego ikonoklazm można oglądać do dziś, co też uczyniliśmy.
Z zewnątrz dawny kościół wygląda ciekawiej niż w środku. Bo wnętrze wygląda jakby do soboru w ogóle nie doszło i dalej ikonoklazm był obowiązującą filozofią. Od razu nachodzi człowieka refleksja, że niezależnie od tego jak mocno zachwycać się architekturą meczetów, ich wnętrza nigdy nie dorównają nawet w drobnej części chrześcijańskim świątyniom.
Oglądamy też teatr, meczet Haci Ozbek i kilka innych meczetów, po czym udajemy się na kolację w restauracji koło hotelu. Restauracja Camlik okazuje się trendy (choć na taką nie wygląda), bo już po naszym wyjściu goszczą tam jakieś stambulskie szychy (przynajmniej na takich wyglądali), paru Niemców i jeszcze jacyś obcokrajowcy. Ceny też są na poziomie. Za wodnisty filet, który miał być lokalnym delikatesem zapłaciliśmy jakąś kretyńsko wysoką cenę. Niemniej widok na jezioro jest bajeczny. Zwiedzanie murów zostawiamy sobie na poranek kolejnego dnia. Tym samym kończę pierwszą część mojej relacji z podróży do Turcji. Nie wiem kiedy przedstawię kolejne, ale biorąc pod uwagę, że 2 miesiące zajęło mi napisanie pierwszej części, do następnych wakacji zdążę opisać tegoroczną podróż. :)
ps Na koniec, gdyby ktoś przeprowadzał się do Turcji, podpowiadam pomysł na biznes! W Turcji rząd coraz silniej walczy z otyłością obywateli. W Izniku tak skojarzyłem patrząc na odchudzających się wzdłuż jeziora tubylców, że w Turcji moda na bieganie jest tak na poziomie tego co działo się w polsce 6-7 lat temu. Co znaczy, że najpewniej w najbliższych latach moda na zdrowe, aktywne życie przeżyje swój rozkwit, a ludzie, którzy dzisiaj otworzą w Stambule, czy Ankarze sklep dla biegaczy wkrótce staną się bogaci. :)
Odpowiedzi
Miła (nie)spodzianka!
Wysłane przez Iza w
Bardzo się dzisiaj rano ucieszyłam, gdy Twoją relację zobaczyłam :) Nawet rymować zaczęłam... Oczywiście czekam na ciąg dalszy, a tymczasem odcinek pierwszy jest już na głównej stronie TwS.
Czy macie zdjęcia teatru w Izniku? Nam się nie udało wejść z powodu remontu...
szacun...
Wysłane przez jacky6 w
i tekst i album foto jakością powala...
cóż dodać więcej aniżeli brawa ?