Hiszpańska wyprawa redakcji TwS

Zapewne niektórzy z Was zauważyli okres zastoju i brak nowych tekstów na naszym portalu. Były to efekty uboczne zrealizowanej przez naszą Redakcję wyprawy na zachód Europy. Naszym celem była Andaluzja, ale odwiedziliśmy również kilka innych zakątków Hiszpanii. Co widzieliśmy i jak nam się to podobało? Postaram się opisać w formie wątku forumowego w kolejnych odcinkach, na razie podam garść podstawowych danych dotyczących wyprawy.

Wyjechaliśmy z Gliwic 29 czerwca, a wróciliśmy z powrotem 15 lipca, czyli cała wyprawa trwała nieco ponad 2 tygodnie. Całą trasę przebyliśmy naszym niezawodnym samochodem Peugeot Partner, który nosi miano Pieskowozu. Przejechaliśmy w sumie przeszło 7000 kilometrów, jadąc przez Niemcy, Francję i Hiszpanię, aż na jej południowe obrzeża. Trasę wyprawy przedstawia poniższa mapka:

Jaka była ta wyprawa? Z pewnością inna niż wszystkie dotychczasowe, pełna zaskoczeń i niespodziewanie trudna. Ponieważ relacja na charakter subiektywny, to nie będę kryła, że Hiszpania nas nie oczarowała, chociaż z pewnością nie żałujemy, że zdecydowaliśmy się na ten wypad na zachód. Przynajmniej mamy teraz lepsze porównanie warunków podróżniczych w Europie i utwierdziliśmy się w przekonaniu, że Turcja to wspaniały kierunek na wyprawy!

Fora: 

Piękna trasa

Piękna trasa ! Gratuluję! Trudności - to tylko smakowita przyprawa satysfakcji z dokonania. Rozczarowanie to czasami tylko stan przejściowy, z czasem przechodzący w dumną świadomość poznania złych i dobrych stron, niedostępną dla hurraoptymistycznej autokarowej stonki.

Jak ktoś jest już zakochany, to inne piękności nie są mu takie piękne, jak innym się wydają. Dlatego Malatya, nie Malaga, jest najpiękniejsza !

mapka...

się cuś ciężko otwiera ...

czyli zaś dedykacja Mrukowi - do poprawki...

a że klimaty tureckie bliższe aniżeli spaniolskie - to już inksza sprawa...

nie wiem komu podziękujecie ale cza będzie nieuniknionie przyznać, że byczki pampeluńskie miały nadzwyczajną dla Was wyrozumiałość ...

eeee... jaki to był czas Waszej przebieżki  ( na 100 m ) przed rogatymi ? 

Byczki

Byczki pampeluńskie chyba nie byczą się na Costa Brava ani Costa del Sol, więc jeśli Iza & familia uciekali, to chyba przed niewyrozumiałą "stonką" albo żądnym krwi przemysłem turystycznym Hiszpanii. W tym kontekscie Turcja to kraj sielsko-anielski, i dlatego "Malatya, nie Malaga, jest njapiękniejsza". N'est-ce pas?

Byczki i stonka

Byki nas nie goniły, ale mieliśmy okazję zobaczyć arenę, na której toczą się walki z bykami w Rondzie. Byków akurat na arenie nie było, ale w ich roli wystąpiły nasze dzieciaki ;)

Pomnik byka w Rondzie

Przemysł turystyczny nas nie przemielił, ale na tłumy natknęliśmy się w Alhambrze w Granadzie - było ciężko, oj i to bardzo. Postaram się sukcesywnie opisywać kolejne miejsca i nasze perypetie w kolejnych odcinkach wątku.

Turyści w Alhambrze

Byki

Byk bykowi nierówny :)

Oto byk kreteński, niejaki minotaur

Kreta

Ten miłośnik mitologii to mój

Ten miłośnik mitologii to mój wspólnik, Andrzej. Podczas "focenia" był on zachęcany przez okoliczną młodzież do uchwycenia tego elementu, który świecił się, wypolerowany rękami turystów. Ale się nie skusił :(  Ajos Nikolaos 06.2011

Przejazd Polska - Hiszpania

Do Andaluzji wyruszyliśmy 28 czerwca, niespiesznie wyjeżdżając z Gliwic około 9:30 rano. Naszym zamiarem było dotarcie na południe Hiszpanii do 2 lipca, od kiedy to mieliśmy zarezerwowany hotel w Maladze. Przez Polskę przejechaliśmy jednym rzutem dzięki autostradzie A4, uzupełniliśmy paliwo tuż przez granicą z Niemcami i gnaliśmy dalej. Do tej pory najdalej byliśmy na zachodzie Europy samochodem w Dreźnie, ale tym razem było ono zaledwie jednym z początkowych punktów na mapie przejazdowej.

Umyśliliśmy sobie, że przy sprzyjających warunkach drogowych powinniśmy dotrzeć tego dnia do granicy z Francją i zanocować w niemieckim miasteczku Kehl, położonym nieopodal Strasburga. Wybór Kehl nie był podyktowany żadnymi głębszymi podstawami, a jedynie moim skojarzeniem z dawnych podróży po Europie - byłam wówczas w Kehl na wycieczce podczas pobytu w Strasburgu i wydawało mi się miłym oraz spokojnym miejscem na nocleg. Najpierw jednak trzeba było przejechać całe Niemcy ze wschodu na zachód.

Czas na parę luźnych obserwacji niemieckich realiów drogowych. Po pierwsze, autostrady są rzeczywiście darmowe i jest to największy plus samochodowej podróży przez ten kraj. Owiany mitami brak ograniczeń prędkości na autostradach faktycznie obowiązuje na ich niewielkich odcinkach, najczęściej pojawiają się znaki ograniczające prędkość do standardowych wartości 130/110/100 km/h. Dodatkowo obowiązują rozmaite ograniczenia uwarunkowane porą dnia, dniem tygodnia, pogodą itd. Rozczarowaliśmy się, że często autostrady są zaledwie dwupasmowe, a jeżeli posiadają trzeci pas, to został on wygospodarowany kosztem pobocza i zwężenia pozostałych pasów ruchu.

W końcu - największe zaskoczenie - czyli korki na autostradach. Pojawiają się w okolicach większych aglomeracji, w godzinach szczytu lub z powodu robót drogowych. Jednak najdłuższy korek jaki widzieliśmy, o długości prawie 25 km, powstał w pobliżu Karlsruhe z powodu przewrócenia się przyczepy i rozsypania jej zawartości. Na szczęście my jechaliśmy w przeciwnym kierunku, ale od tego momentu podróżowaliśmy w strachu przed utknięciem w takim korku-gigancie.

Trasa przejazdu przez Niemcy prowadziła drogą nr 4 przez Drezno i Chemnitz, dalej nr 72 do Hof, stamtąd nr 9 do Norymbergi, nr 6 pod Heidelberg i nr 5 przez Karlsruhe w okolice Kehl. Rzeczywiście udało nam się zrealizować założenie i przed nocą zawinęliśmy do hotelu położonego pod Kehl. Tak więc pierwszego dnia przejazdu pokonaliśmy około 1030 km z 3150 km całego dystansu do Malagi. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dalsza podróż będzie wolniejsza z uwagi na wzrastające zmęczenie kierowców.

Drugi dzień podróży przywitał nas deszczem, który miał nam towarzyszyć aż na południe Francji. Korzystając z darmowych niemieckich autostrad pojechaliśmy drogą nr 5 przez okolice Freiburga do Müllheim. Tam pożegnaliśmy Niemcy i wjechaliśmy na francuskie drogi, a konkretnie na trasę A36, która miała nas zaprowadzić aż pod Dijon. We Francji po raz pierwszy od wyjazdu z Polski zatankowaliśmy nasz Pieskowóz - tak, udało nam się przejechać Niemcy na jednym baku paliwa!

Francuskie autostrady różnią się zasadniczo od niemieckich - są szersze i, niestety, płatne. Wysokość tych opłat mocno nas zaskoczyła, wystarczy powiedzieć, że kwota ta zbliżyła się do kwoty wydanej na paliwo za przejazd przez Francję - straszna drożyzna. Na szczęście bez problemu dało się na bramkach płacić kartą, żeby nie pozbywać się zapasu gotówki.

Pomimo weekendu ruch na autostradzie był ogromny: wydawało się, że cała Francja i pół Europy ruszyło na wakacje na południe. Przystanki i zajazdy były mocno zatłoczone, w sklepach kolejki, na parkingach pełno, rodziny z dziećmi i psami, szał letniej przygody. Mijaliśmy po drodze mnóstwo kamperów oraz samochodów z przyczepami kempingowymi. Niektóre miały dodatkowo podwieszone rowery, kilka aut ciągnęło dodatkową przyczepkę z motocyklami, ale najbardziej zastanowił nas widok kampera, który ciągnął przyczepę z samochodem osobowym. Wszędzie widać było postoje dla kamperowców, miejsca do uzupełniania i spuszczania wody, campingi itd. Zdecydowanie zachodnia Europa jest lepiej przygotowana na taki styl podróżowania niż jej wschodnia część oraz Turcja.

W pobliżu Beaune odbiliśmy w kierunku południowym, trasą A6 prowadzącą przez Lyon aż na Lazurowe Wybrzeże. Ruch na drodze zagęszczał się coraz bardziej, aby na obwodnicy Lyonu przybrać katastrofalny wymiar. Przemęczyliśmy się tym odcinkiem drogi i podjęliśmy mocne postanowienie, że wracając wybierzemy inną trasę, byle dalej od Lyonu.

Za Lyonem pogoda polepszyła się, wyjrzało słońce, a temperatura zaczęła wzrastać. Była to miła odmiana po wielu godzinach deszczu i chmur, które skutecznie zasłoniły nam uroki francuskiego krajobrazu. W mieście Orange wybraliśmy trasę A9 przez Montpellier, zostawiając na wschodzie Marsylię. Dzień się powoli kończył, ale tym razem nie mieliśmy wcześniej ustalonego punktu docelowego. Po spojrzeniu na mapę wybór padł na Narbonne, jeszcze przed granicą z Hiszpanią.

Przejazd przez Pireneje postanowiliśmy odłożyć na kolejny dzień. W Narbonne straciliśmy trochę czasu na poszukiwania hotelu, ale w końcu szczęśliwie wylądowaliśmy w centrum miasta w hotelu Alsace i udaliśmy się na kolację. Na szczęście restauracje były czynne, czego nie możemy powiedzieć o Kehl, gdzie poprzedniego wieczoru posilaliśmy się kanapkami. Drugiego dnia przejechaliśmy w sumie 890 km, ale wiedzieliśmy, że Hiszpania była już tuż tuż.

Trzeci dzień transferowy rozpoczęliśmy od wizyty na stacji benzynowej, gdzie Pieskowóz łyknął sobie oleju napędowego, a my spożyliśmy bagietki z szynką i serem. Przejazd przez Pireneje mocno nas rozczarował, prawie nie było widać wiraży i tylko jakieś pojedyncze wiadukty, parę kilometrów przez pagórki i już byliśmy w Hiszpanii. Jednak do celu podróży został nam jeszcze szmat drogi. Co gorsze obudziłam się rano z bólem gardła i ogólnym uczuciem przeziębienia. Winą za ten stan rzeczy obarczyłam zatłoczone parkingi, sklepy i toalety we Francji oraz podłą pogodę poprzedniego dnia.

Tuż przed wyjazdem zastanawiałam się, o czym zapomnieliśmy podczas pakowania bagaży. Otóż okazało się, że tabletek na ból gardła. Oczywiście była niedziela, a dodatkowo na francuskich stacjach benzynowych nie sprzedaje się takich specyfików. Najbliższym odpowiednikiem czegoś do ssania z ziołami okazały się cukierki Fisherman's Friend - zawierały olejek eukaliptusowy i mentol oraz posiadały tak obrzydliwy smak, że od razu poczułam się lepiej.

Z powodu mojego niedomagania zdrowotnego postanowiliśmy, że tego dnia przejedziemy nieco krótszy odcinek drogi, tak, żeby zatrzymać się na wypoczynek gdzieś na wybrzeżu już wczesnym popołudniem. Minęliśmy Barcelonę i ruszyliśmy w dół, na południe Hiszpanii autostradą AP-7. Po drodze zajmowaliśmy się lekturą przewodnika po Hiszpanii i zdecydowaliśmy, że w tych okolicach koniecznie trzeba będzie się zatrzymać w drodze powrotnej. Naszą szczególną uwagę przyciągnęła Tarragona - dawna stolica rzymskiej prowincji Hispania Tarraconensis.

Hiszpańskie autostrady okazały się być bardzo dobrej jakości, stosunkowo mało zatłoczone, ale, niestety, również drogie. Co gorsze, po paru płatnościach okazało się, że na kolejnych bramkach nasze karty nie chciały dalej współpracować z hiszpańskim systemem opłat drogowych i trzeba było wyskakiwać z gotówki. Zaczęliśmy rozważać skorzystanie z alternatywnych, darmowych dróg, ale ten eksperyment mieliśmy zrealizować dopiero kolejnego dnia.

Tymczasem minęliśmy Walencję i dojechaliśmy do miasteczka Gandia. Tam znaleźliśmy nocleg w hotelu, który oferował nie tylko śniadania, ale również kolacje, a dodatkowo posiadał basen. W sumie trzeciego dnia przejechaliśmy zaledwie 670 km, ale za to dotarliśmy do Hiszpanii. Oznacza to, że nasze dalsze perypetie zostaną opisane w kolejnym odcinku relacji.

Tranzyt do Hiszpanii

Jak popatrzyć na tę Waszą trasę, przebytą ciurkiem po niemieckich i francuskich autostradach, to aż mi Was szkoda! Że opuściliście okazję zobaczenia tak pięknych miejsc i okolic, które tam są ! Wystarczy zjechać z autostrady! Cudowna jest francuska Jura (okolice Belfort i Besancon), za Lyonem tylko krok do Prowansji... Po francuskich i niemieckich drogach krajowych (przeważniedwupasmowych, jak nasze "S") jeżdzi się bezpłatnie, nieźle, rzadko są zakorkowane a zawsze można skręcić "za brązową tablicą" do jakiegoś zamku, miasteczka, wąwozu albo jeziora... Szczerze mówiąc, Wy już nadajecie się na kamperowiczów, tylko musicie zamienić "pieskowóz" na prawdziwego kampera :) Oczywiście, nie bierzcie takiego z garażem na mały samochód (auto na przyczepce to namiastka), to już przesada, od czego są rowery i nogi?

Przy okazji: nasz osiołek pyta: dlaczego "pieskowóz"?

Tranzyt

Taka jazda ciurkiem była wymuszona wiążącymi nas terminami - nie jechaliśmy do Hiszpanii całkowicie prywatnie, tylko częściowo służbowo, więc musieliśmy przemieścić się do Malagi sprawnie i bez opóźnień, a wcześniej wyjechać też się nie dało :( Na pocieszenie dodam, że powrót był ciekawszy krajobrazowo i zaowocował naszą nową fascynacją - francuskim regionem środkowych Pirenejów. My tam jeszcze wrócimy (ale o tym w odpowiednim czasie). Brązowych tablic w Niemczech i Francji jest faktycznie zatrzęsienie, szkoda, że w Hiszpanii nie jest już tak różowo. Chociaż może to złe słowo, bo różowo jest faktycznie - jak już się pojawi jakaś tablica z informacją o atrakcji turystycznej, to często jest właśnie na różowym tle.

Osiołkowi proszę powiedzieć, że nasz Pieskowóz serdecznie pozdrawia, a jego imię wynika z pełnionej czasami funkcji przewozowej dla psa Bursztyna. Poza tym my bardzo lubimy psy i ich wierna osobowość wydaje się dobrze odzwierciedlać dzielną rolę naszego Pieskowozu. Co do kamperowania, to podczas długich przejazdów snuliśmy rozmaite rozważania 'za' i 'przeciw' takiej metodzie podróżowania i kto wie, może się kiedyś zdecydujemy? Na pewno nie mówimy stanowczego nie!

Bursztyn

...jeździ na krótszych trasach, na naszych wyprawach by się umęczył, a i miejsca niewiele by się dla niego znalazło. Dlatego podczas gdy my się bujamy po świecie, nasz czworonóg wypoczywa w luksusowym hotelu o wdzięcznej nazwie Psilton ;)

Gandia

Gandia była pierwszym z hiszpańskich miast, w którym mieliśmy okazję się zatrzymać. Napiszę nawet więcej, nie tylko zatrzymać, ale również zanocować. Z drugiej strony zbyt wiele Gandii nie zobaczyliśmy z powodu mojej choroby, ale mogliśmy tam wczuć się w to, co czekało na nas w Hiszpanii przez kolejne dwa tygodnie.

Gandia

Położona we Wspólnocie Autonomicznej Walencji Gandia to nieduże, bo liczące około 80 tysięcy mieszkańców, miasto nad Morzem Śródziemnym, a dokładniej na wybrzeżu nazywanym tu Costa del Azahar. Miasto podzielone jest na dwie wyraźne części: pierwsza z nich to Gandia-miasto czyli dzielnica historyczna i centrum administracyjno-handlowe, a druga to Gandia-plaża czyli oddalona od centrum o kilka kilometrów enklawa wypoczynkowa.

Zjeżdżając z autostrady AP-7, którą dotarliśmy do Gandii z kierunku północnego, skierowaliśmy się najpierw do Gandii-miasta. Wczesnym popołudniem dzielnica ta sprawiała wrażenie wymarłej: ruch samochodowy na ulicach centrum był minimalny, a przechodnie wszyscy się gdzieś pochowali. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że to stan typowy dla miast hiszpańskich w godzinach sjesty. Pokrążyliśmy opustoszałymi ulicami Gandii-miasta w poszukiwaniu hotelu, ale nie wypatrzyliśmy żadnego interesującego nas miejsca noclegowego. Postanowiliśmy więc poszukać szczęścia w dzielnicy plażowej.

Gandia

Na wybrzeżu ruch był nieco, chociaż minimalnie, większy. Przynajmniej widać było, że nie nastąpił atak nuklearny, który przegapiliśmy, i że nie jesteśmy ostatnimi żywymi ludźmi w Hiszpanii. Hoteli w tej dzielnicy było pod dostatkiem, a właściwie to znajdowały się tam same hotele i domy letniskowe. Nasz przemyślany wybór padł na hotel, przed którym udało się znaleźć wolne miejsce parkingowe. Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy, jak dużym jest to wyzwaniem w hiszpańskich miastach, zwłaszcza, jeżeli chce się zaparkować za darmo.

W ogóle na początku tej wyprawy byliśmy jak dzieci we mgle, chociaż bardzo pozytywnie nastawione i spragnione nowych wrażeń. Niestety moje przeziębienie znacznie ostudziło zapały turystyczne tego dnia, którego znaczącą część popołudnia spędziłam na drzemce w hotelowym pokoju. Na szczęście posiadamy pewną dokumentację fotograficzną, którą wykonał Mruk w towarzystwie młodszego pokolenia podróżniczego. Sesja zdjęciowa skoncentrowana została na plaży i jej sąsiedztwie. Plażę w Gandii należy zresztą pochwalić: jest szeroka, czysta, piaszczysta i dobrze zagospodarowana, z darmowymi prysznicami, placami zabaw i biegnącą wzdłuż ścieżką rowerową.

Gandia

Hotel Biarritz, w którym się zatrzymaliśmy, posiadał kilka niewątpliwych zalet, do których zaliczyliśmy basen, dwa posiłki w cenie pokoju oraz ładny widok na morze z balkonu. Dodatkowym bonusem była polska obsada recepcji, co było zaletą nie do przecenienia w kraju, w którym z językiem angielskim bywa bardzo krucho. Seplenić po hiszpańsku nauczyliśmy się dopiero później.

Posiłki okazały się obfite i całkiem smaczne, chociaż miałam kilka zastrzeżeń, co do doboru podawanych potraw. Nie wiedziałam wówczas, że może być znacznie gorzej (i rzeczywiście później było). Odkryciem gastronomicznym, którego dokonaliśmy w Gandii była hiszpańska fantazja nakazująca dodawanie mięsa, lub przynajmniej ryb, do każdego serwowanego dania. Nie uchroniła się przed tymi dodatkami ani sałatka warzywna (z rybą), ani sałatka owocowa z ananasem i kurczakiem. Wegetarianie, drżyjcie!

Gandia

Z kulinarnych doświadczeń, jakie wynieśliśmy z wizyty w Gandii, całkiem miło wspominamy obiad w restauracji... włoskiej, w której zjedliśmy poprawne tortellini oraz, tak dla odmiany, tradycyjną potrawę z regionu Walencji czyli paellę. Niestety paella nie była od spodu przypalona, co, jak wyczytaliśmy w przewodniku, jest oznaką perfekcji przygotowującego ją mistrza patelni.

Podsumowując, w Gandii wypoczęliśmy po przejeździe transferowym z Polski, niewiele zobaczyliśmy, ale za to otrzymaliśmy parę ważnych lekcji dotyczących realiów podróżowania po Hiszpanii. Oczywiście nie zdawaliśmy sobie z tego wówczas w pełni sprawy...