Podróżnik:
Organizator:
Nasza - mojego przyjaciela i moja - podróż po południowo-wschodniej Turcji obfitowała w momenty, które zapamiętamy na całe życie i którymi z ogromną chęcią podzieliłabym się z czytelnikami "Turcji w Sandałach." Ze względu na to, że większość relacji już opublikowanych skupia się na miejscach dość znanych i często odwiedzanych, postanowiłam w swoim wspomnieniu opisać niewielką tylko część przygody, która trwała niesamowite 5 dni, rozpoczęła się w Ankarze, zakończyła w irackim Erbilu, a swoje najlepsze momenty miała w małej wiosce Silopi, tuż na granicy turecko-irackiej.
Naszą podróż stopem Ale i ja rozpoczęliśmy na autostradzie w pobliżu AŞTİ, głównego dworca autobusowego w Ankarze. Jak w każdym większym mieście, wydostanie się było trudne, więc za radą pracownika pobliskiej stacji benzynowej dojechaliśmy dolmuşem do Gölbaşı, skąd rzekomo złapanie stopa miało być łatwiejsze - i tak faktycznie było. Ale ze swoją ogromnie pomocną znajomością tureckiego pytał kierowców na stacji, a ja łapałam w tradycyjny sposób, wyciągając kciuka. Nie czekałam długo, aż zatrzymała się ciężarówka. Niestety, kiedy kierowca zobaczył, że nie byłam sama, próbował wymigać się z niezręcznej sytuacji mówiąc, że tureckie prawo zabrania przewożenia więcej niż dwóch osób w tirze. Na chwilę zniechęciło mnie to do zatrzymywania tirów, ale potem pomyślałam, że kierowca, który naprawdę zechce nam pomóc, nie odmówi - bez względu na liczbę osób. Szczególnie w Turcji, gdzie chyba nie ma żadnych zasad drogowych, które są przestrzegane w każdym przypadku.
Warto było stać twardo przy swoim - nie trzeba było czekać zbyt długo na kolejną ciężarówkę. Kierowca nie robił żadnych wymówek, kiedy zobaczył, że jest ze mną Ale; wręcz przeciwnie, z otwartymi ramionami zaprosił nas do swojego pojazdu. Nie mogliśmy sobie wyobrazić lepszego wprowadzenia do naszej podróży. Mieliśmy nadzieję dotrzeć do Adany na wieczór, a dowiedzieliśmy się, że nasz kierowca jedzie aż do Erbilu w Iraku, miejsca, które także planowaliśmy odwiedzić. Oczywiście głupotą byłoby odmówić!
Hüseyin okazał się być Kurdem mieszkającym w okolicach Silopi, miasta w pobliżu granicy z Irakiem. W sposobie, w jakim mówił o swoim pochodzeniu, dawało się wyczuć ogromną dumę narodową - cały czas podkreślał "Kurdish people good, good," ale także poruszał drażliwe tematy, o których nie napiszę, by nie obrażać nikogo ani nie dawać jednostronnych osądów. Przede wszystkim jednak był on przyjacielem od samego początku - zawsze uśmiechnięty, opowiadał nam o swojej rodzinie i miejscach, które mijaliśmy, uczył podstawowych zwrotów po kurdyjsku czy dzielił się z nami przepysznym kurdyjskim jedzeniem przygotowanym przez jego żonę. W moim trzyletnim doświadczeniu autostopowym spotkałam wielu znakomitych kierowców, ale ten był nie do pobicia, czując obowiązek traktowania swoich gości w sposób najlepszy z możliwych.
Nasz kierowca prowadził przez ponad 12 godzin, zanim dotarliśmy na stację benzynową, gdzie mogliśmy w końcu dać naszym wymęczonym ciałom zasłużony odpoczynek. Wiele razy jeździłam stopem nocą, ale nigdy nie odważyłam się spać w samochodzie razem z kierowcą. Jednak bezgraniczne zaufanie, jakie wzbudzał w nas Hüseyin sprawiło, że wiedzieliśmy, że noc możemy spędzić spokojnie. Kiedy obudziliśmy się przed świtem, czekał na nas ciepły, niemal gorący prysznic - trudno uwierzyć, że taki luksus był dostępny w bardzo skromnej stacji benzynowej otoczonej przez pola pszenicy, gdzie lokalni ludzie zbierali swoje plony i paśli kozy. Na śniadanie zjedliśmy pyszny simit - chleb w kształcie pierścienia posypany sezamem - i ruszyliśmy w drogę, goniąc wschodzące słońce.
Im bardziej na wschód, tym bardziej jałowy stawał się krajobraz. Wysokie, ośnieżone góry, jakie można by zobaczyć w Alpach Francuskich, były odległym wspomnieniem, ustępując miejsca niskim wzgórzom i szerokim połaciom płaskich pól. Inną rzeczą, która zmieniła się znacznie, była pogoda - od ciepłej, przyjemnej aury do parności i upału, który był trudny do zniesienia. Zbliżając się do Silopi, niekończące się kolejki ciężarówek zwróciły naszą uwagę. Muszą one czekać nawet do pięciu dni na przekroczenie granicy z Irakiem. Kierowcy ciężarówek śpią w swoich samochodach przez cały czas czekania na przekroczenie granicy. Na kilka dni droga staje się ich domem - mężczyźni jedzą, rozmawiają i grają w gry planszowe na poboczu. My także właśnie odjechaliśmy do swojego tymczasowego domu...
Kiedy tylko przekroczyliśmy próg domu Huseyina, zostaliśmy otoczeni gromadką dzieci - nie tylko jego, ale także jego braci. Oczy tych małych urwisów dosłownie błyszczały z podniecenia, gdy nas zobaczyli - w tej niewielkiej wiosce to właśnie ich rodzina miała zaszczyt gościć "turystów" z Europy. Dzieciaki łapały nasze dłonie, machały rękoma i gadały jak najęte, nie zwracając uwagi na nasz (a raczej mój) poziom tureckiego. Mając zaledwie kilka tureckich zwrotów w swoim słowniku, nie mogłam mówić wiele, ale podstawowe wiadomości przekazywaliśmy sobie bez słów - język migowy i rysunki okazały się bezcenne. Mój aparat stał się ich ulubioną zabawką, kiedy tylko zauważyli, jakie fajne rzeczy można z nim zrobić. Najpierw tylko pozowali do zdjęć, dziewczynki przyjmując pozy jak modelki, chłopcy robiący głupie miny, ale wkrótce wszyscy prosili mnie, by pozwolić im stanąć po drugiej stronie obiektywu, który celowali w każdym kierunku, robiąc zdjęcia i filmy jak szaleni.
Wkrótce dla tych małych urwisów staliśmy się atrakcją wartą pokazania całej wiosce. Dzieci nie mogły pohamować swojej dumy, gdy mijaliśmy dom za domem; bez przerwy krzyczały "tourists, tourists," aby zachęcić swoich przyjaciół do przyłączenia się do parady. Fakt, że byliśmy yabanci, działał jak magnes na niemal każdego małego Kurda. Jedna dziewczynka z rodziny Hüseyina przez cały czas nie puszczała ręki Ale, który szedł kilka metrów przede mną; każde z nas z naszym osobnym tłumem wielbicieli. Moje ręce nie mogły znieść bogactwa, którym obdarzały mnie dziewczynki: małe bukieciki z kwiatów, nasiona pszenicy czy niedojrzałe jeszcze owoce. Zaśpiewały one dla mnie również kilka piosenek kurdyjskich, a w zamian ja zaśpiewałam piosenkę po duńsku. Jedna ze starszych dziewczynek, która mówiła trochę po angielsku, najwyraźniej chciała także usłyszeć coś bardziej popularnego. "Rihanna, Jennifer Lopez!" błagała mnie, ale spełnienie tych oczekiwań było już poza moim zasięgiem. "Niesamowite," myślałam sobie. W naszych krajach, Polsce czy Włoszech, jesteśmy jak każdy inny zwyczajny obywatel, dla tych dzieci, które być może nigdy nie wyjechały poza swoją prowincję, byliśmy niczym hollywoodzkie gwiazdy.
Jakby tego było mało, wieczór stał pod znakiem dalszych zabaw. Ale i ja byliśmy kompletnie padnięci po dwóch długich dniach na drodze, natomiast ciekawskie dzieci miały zapasy energii na całą noc. Moje oczy niemal się domykały, ale pomimo mojego zmęczenia nie miałam serca powiedzieć im "nie," gdy prosiły mnie o więcej uwagi. Po północy, skrajnie wyczerpani, w końcu położyliśmy się do łóżek.
Ogromna gościnność rodziny Huseyina znacznie przekroczyła nasze wszelkie oczekiwania. Zostaliśmy przedstawieni wszystkim krewnym w okolicy. Hüseyin zabrał Ale i mnie na krótki spacer w Silopi, pokazując kilka wspaniałych punktów widokowych. Jego bratowa ubrała mnie w swoje najlepsze ubrania, noszone tradycyjnie przez kobiety kurdyjskie na najważniejszych uroczystościach. Na koniec całość dopełniła szalem, jaki dała mi żona Hüseyina. Ale i ja mieliśmy ze sobą różne drobiazg, które daliśmy dzieciom - jeden z chłopców dostał koszulkę z maratonu, jaki niedawno przebiegł Ale, jedyna córka Hüseyina dostała ode mnie kolczyki, z całą rodziną natomiast podzieliliśmy się polskimi piernikami.
Żona Hüseyina okazała się być znakomitą kucharką. Każdy posiłek z rodziną był jedną z tych chwil, kiedy mogłam jeść nawet wtedy, gdy czułam się już pełna, tylko dlatego, że jedzenie było takie dobre. Podstawą był chleb, który maczaliśmy w przeróżnych produktach - domowej roboty jogurcie, pieczonych bakłażanach z czosnkiem i cebulą, jajecznicy z pastą pul biber czy słonym serze. Wszystko było podawane na dużej tacy ustawionej na środku pokoju. Mimo ogromnych rozmiarów każdego posiłku, nigdy nie zabierało nam za dużo czasu, by wyczyścić całą tacę ze smakołyków.
Co na początku wydawało się być zwykłym autostopem, zakończyło się naszą głęboką miłością do ludności kurdyjskiej. Czasami zazdrościłam Ale jego znajomości tureckiego, miałam ochotę osobiście dowiedzieć się więcej o życiu i marzeniach tych ludzi. Ale i tak udało nam się tak dobrze zrozumieć naszych gospodarzy oraz fundamenty kurdyjskiego życia. Nie mogę się doczekać, kiedy ponownie odwiedzimy tą wspaniałą rodzinę, a ja będę już mówić dużo lepiej po turecku - całkiem możliwe, bo za 2 miesiące rozpoczynam roczny wolontariat w Ankarze...
Odpowiedzi
:)
Wysłane przez Anonim (niezweryfikowany) w
tesekkurler!
Wysłane przez ewelinalucy w
tesekkurler!
http://www.ewelinalucy.blogspot.com/
zasiadamy w czytelni...
Wysłane przez jacky6 w
to nie jest tylko hasło...
i liczymy, że będzie więcej bezpośredniej relacji...
nie tylko odwołania do bloga...
Allah akbar...
Popracuję nad tym!
Wysłane przez ewelinalucy w
Popracuję nad tym! Dziekuję za miłe słowa, dalsze relacje pojawią się na pewno wkrótce, bo za 2 tygodnie lecę na EVS do Ankary :)
http://www.ewelinalucy.blogspot.com/
trzymamy kciuki...
Wysłane przez jacky6 w
choć nie wiem jaki to jest turecki odpowiednik...
w geście i w słowie...
dodałam właśnie relecję
Wysłane przez ewelinalucy w
Już za chwileczkę...
Wysłane przez Iza w