Podróżnik:
Organizator:
Wstęp
Zapewne znikoma będzie ilość osób, którym te informacje się przydadzą, gdyż tyczą się jakiegoś bezsensownego, przynajmniej w tym upale, łażenia po górach i dolinach. Większość zapewne wolałaby opisanie innych atrakcji, bardziej dostępnych. A nawet bardziej komercyjnych. Te postaram się podać na tacy w innym opisie, który mam nadzieję wykonać niedługo.
I jeszcze jedno tytułem wyjaśnienia. Podczas tego pobytu w Turcji byłem razem z Rodziną – Żoną, Córką i Synem, więc musiałem godzić własne zachcianki i chęć poznawania świata z wypoczynkiem pasywnym lub, co się nam kilka razy udało, wspólnymi wycieczkami, czego akurat nie żałuję. Nieustannie bowiem bywam pod wrażeniem podróżników, którzy na wiele tygodni, ba miesięcy, potrafią się oderwać od naszej, często jakże szarej, rzeczywistości, i zaspokajać swoje ambicje kosztem rodziny. Poza tymi, ma się rozumieć, którzy jej nie mają. I nigdy nie wiem, czy mają tak wyrozumiałe rodziny, czy też nie to jest dla nich najważniejsze w życiu. No ale cóż, to jest mój wybór i tylko nie zawsze te kompromisy udają się tak, jak ja bym chciał. Albo jakby chciała Moja Rodzina.
Poprzednie nasze rodzinne pobyty w Turcji odbywały się w sierpniu, i były to: Alania, a właściwie jej okolica (2 lata temu), w zeszłym roku okolice Side, a teraz spędziliśmy lipcowe 2 tygodnie w Beldibi, w regionie Kemer. I wreszcie uwolniliśmy się od pięciogwiazdkowych fabryk wypoczynku, od tych molochów, gdzie natrętni animatorzy nie dają spokoju, czego nie żałowaliśmy, a co polecam każdemu kto preferuje lub musi skorzystać z tego czy innego powodu właśnie z takiego typu wyjazdu rodzinnego.
Jaskinia
Do kanionu Göynuk wybrałem się ambitnie, jeszcze przed śniadaniem. Co ja piszę, jeszcze przed wschodem słońca. Chciałem zrobić rekonesans, czy warto ciągnąć tam dzieci, aby się zachwycały widokami. Widać miałem chyba objawy pomroczności jasnej i nie pomyślałem (lub zapomniałem), że ten kawałek przyrody jest skomercjalizowany. Tak więc powitała mnie zamknięta brama oraz wataha jazgotliwych piesków, które wybiegły przez dziurę w ogrodzeniu, obskoczyły mnie, pobrudziły swoimi łapami i ozorami, i w końcu zostawiły w spokoju kręcąc się wokół. Niestety, żadnej informacji, od której otwierają wrota, nie zauważyłem. Przez dziurę w ogrodzeniu bym się przecisnął, ale nie wiem, czy te pieski dalej by tak merdały ogonami czy wręcz przeciwnie. Wracać mi się nie chciało, więc postanowiłem ruszyć taką niby drogą oznaczoną czerwonymi strzałkami, która jest po prawej od bramy.
Kilka minut spaceru pod górę natrafiłem na ciekawostkę. Ktoś z restauracji Ali napisał informację o jaskini i wytyczył szlak. Od razu zdradzę, że ten i inne szlaki w tej okolicy pooznaczały osoby z restauracji Ali, mieszczącej się przy tej drodze, ale bliżej kanionu. Nie powiem, natrudzili się solennie i chwała im za to. Odwalili kawał solidnej roboty. Ktoś tam zapewne musi być miłośnikiem turystyki i to wielkim. A może nawet Majster Bieda był ich kolegą.
Szło się tam ze 40 minut i naprawdę trzeba byłoby się mocno postarać, aby nie trafić. Szlak był oznakowany strzałkami jedno i dwukierunkowymi oraz zwykłymi kreskami. Część była na czerwono, a część w kolorze R-wyklętym. Gdyby ktoś nie wiedział, co to jest za kolor, to wyjaśniam, że to jest ulubiony kolor mojej córki. Jeśli dalej nie wiadomo jaki kolor, to podaję czarno na białym – różowy.
W miejscach szczególnie stromych, niebezpiecznych, śliskich (zwłaszcza od uschniętych liści jakiegoś drzewka bez kory) były porobione poręcze z jakichś kołków przyczepionych drutami.
Wreszcie dotarłem. Pierwsze wrażenie było takie, czy to aby nie jest siedziba jakiegoś niedźwiedzia, których przecież w Turcji jest sporo. Uspokoił mnie widok niezliczonych ilości kozich bobków. Ale jeśli kozy czy kozice wystrzeliwały je ze strachu przed niedźwiedziem?
Może jaskinia to zbyt szumna nazwa i bardziej pasowałoby pieczara lub grota. W każdym razie charakterystyczne nacieki występują i tworzą się małe stalaktyty. Zawsze można poczekać te kilka tysięcy lat, aż będą większe, ale niestety nie ma gwarancji, że ktoś ich nie zniszczy w między czasie. Wejście do jaskini jest szersze niż jej głębokość. W jej północnej części są jakieś dwie dziury. Można tam wejść na czworakach lub też wczołgać się, ale nie próbowałem tego, więc nie wiem jak głęboko sięgają. Brak latarki dał się odczuć (została w hotelu), a lampą błyskową nie będę sobie oświetlał drogi.
Kanion Göynuk
Z jaskini wróciłem do wejścia do kanionu trochę po dziewiątej rano. I nie byłem pierwszy – trzy osoby weszły przede mną, a kanion ponoć udostępniają turystom od ósmej. Za 5 lir znudzona kasjerka odhaczyła mnie w zeszycie wejść i tam właśnie zobaczyłem ile osób już weszło.
W całym Beldibi było sporo plakacików (kserówek) poprzyklejanych do słupów, płotów i czego tam się jeszcze dało, reklamujących kanion Göynuk, a ściśle mówiąc same водопады. W zdecydowanej większości były bowiem po rosyjsku, a pozostała część po niemiecku. I taki w przybliżeniu tego dnia był rozkład osób zaliczających ten kanion. Do mojego opuszczenia kanionu (około dwunastej) weszło do niego może z 50 turystów: po około 10 Niemców i Turków, a reszta to Rosjanie. A i jeden Polak. Rosjanami jestem mile zaskoczony. Nie spodziewałem się, że znajdą się tam tacy ambitniejsi i to w takiej liczbie. Chociaż z drugiej strony skoro ich taka ogromna ilość przyjeżdża do Turcji, a w rejon Kemer w szczególności, to statystycznie trochę osób się znajdzie, które chcą same coś zobaczyć, a nie być wożonym.
No dobra, a wracając do samego kanionu, to wróciłbym tam, ale najlepiej wiosną, kiedy jest więcej wody. Rzeka, która tu płynie nie ma na tyle sił, aby samej dotrzeć do morza i parę kilometrów od ujścia bezczelnie sobie wsiąka w koryto, które jest szerokie jak Wisła w Warszawie. Inna sprawa, że część wody jest odprowadzana do miejscowości Göynuk. Kilkaset metrów od wejścia do kanionu jest zrobionych kilka spiętrzeń, aby uzyskać zbiorniki do kąpieli i restauracji na wodzie.
Przez kanion idzie się drogą, która początkowo przeplata się z rzeką, potem przez długi odcinek zostaje po jej lewej stronie, aż znów się łączą na końcu. W okolicy restauracji trzy razy przekracza się potok po drewnianych kładkach – drabinkach. Rzeka nie wspina się tak szybko jak droga i w końcu tworzy się głęboki kanion (może nawet i ponad 100 m przewyższenia). To jest malownicza część trasy, choć nie zawsze widoczna bywa rzeka. Droga wije się częściowo ocieniona skałami z lewej, więc przynajmniej słońce daje wytchnienie.
Akurat na sporym odcinku trasy Turcy robili właśnie barierki zabezpieczające, aby ktoś nierozważny nie zrobił nierozważnie kroku w bok i nie stoczył się na dno, bo nie byłoby szans na samodzielne wstanie. Jedna ekipa robiła dziury kilofem i osadzała w nich metalowe, kwadratowe słupki a druga zalewała to betonem (cement zmieszany nie z piachem, a takim grysikiem kamiennym). Poprzeczek jeszcze na razie nie umieszczali. To dopiero w następnym etapie prac.
Pod koniec trasa osiąga swój maksymalny pułap i na dość krótkim odcinku schodzi ostro w dół. A tam czysta komercja. Aby przejść dalej trzeba to zrobić rzeką, w specjalnym stroju do canyoningu (kapok, kask itp.). Nie wiem jak daleko, ani za ile. Coś nie mogłem się dogadać z gościem od sprzętu, tak bardzo był zajęty rozmową z dwoma Rosjankami, a poza tym dla jednej osoby nie będzie się fatygował. W jakiś opisach znalezionych w Internecie spotkałem się, że jakiś Turek przeprawia dalej chętnych tratwą lub pontonem. Może źle trafiłem?
Tam też jest małe spiętrzenie wody tworzące malutkie jeziorko, w którym można się pomoczyć. Woda jest rześka i po takiej przechadzce (około 30-40 minut) warto skorzystać. Inną sprawą jest, że dzięki temu spiętrzeniu woda w wąskim gardle kanionu jest wyższa niż normalnie byłaby, więc wejść tak łatwo tam się nie da. Wszystko zostało dokładnie przemyślane.
Jak dla mnie miejsce rozczarowujące i stwierdziłem, że nie mam sumienia ciągnąć tutaj dzieci, aby się męczyły i marudziły, że ciężko, że gorąco, że daleko, że w ogóle po co to. Na końcu tego etapu był jakiś cieknący ciek, który przy dużej dawce dobrej woli można byłoby nazwać wodospadem. Ale chyba nie o to chodziło w tych szumnych reklamach wodospadów – wasserfallów porozmieszczanych w Beldibi?
Byłem bez śniadania i tylko z jednym litrem wody a dochodziło już południe, więc postanowiłem wracać do hotelu na obiad. Te ponad 6 km przeszedłem w około 1,25 godziny i nie jest to oczywiście żaden wyczyn, w tamtą stronę zajęło mi to ze trzy razy tyle, głównie przez fotografowanie. Ale nie w tym rzecz. Byłem głodny jak wilk, a kiszki wywijały mi hołubce i tańce kaukaskie. Spragniony jak wielbłąd po kilkumiesięcznym pobycie na pustyni, woda pitna zamieniła się w gorącą zieloną zupę. Ogólnie upał jak w piekle! Po drodze nie było sklepu, jedynie jeszcze nieczynne restauracje m.in. Ali (ta od szlaków). T-shirt miałem przepocony i mokry, pot lał mi się po twarzy, zalewał oczy, spływał po całym ciele i za sobą zostawiałem słony strumyk. Plecak foto – wiadomo na plecach, w ręce statyw, ręce i nogi podrapane (przez krzaki do jaskini), buty zakurzone (sporo pyłu na drodze w kanionie). A w Beldibi, ze 100 m od hotelu, facet ze sklepu z kożuchami i futrami zachęca mnie, nie pierwszy już raz, abym wstąpił na zakupy. Jak mu posłałem spojrzenie bazyliszka, to już do końca pobytu, a więc jeszcze ponad tydzień, miałem z tym spokój.
Baszta
Tego dnia panował taki upał, że jaszczurki biły się między sobą o bardziej zacienione miejsce, a ja wybrałem się na spacer w góry między Beidibi a Göynuk, tak jak prowadzi droga do kanionu. Od mostu na rzece Agva II i drogi nr D400 idzie się kilka minut, aby dojść do miejsca z napisem wykonanym czerwoną farbą na krawężniku i asfalcie (po prawej stronie). Napisane jest, że tędy prowadzi szlak ku antycznej baszcie i do miejsca widokowego oraz że w lesie nie można palić papierosów.
Szlak był zaznaczony czerwonymi strzałkami jedno i dwukierunkowymi, a czasem tylko maźnięciami pędzla. Według podanej na dole informacji do baszty miało się dojść w 40 minut. I rzeczywiście tyle czasu mi to zajęło, a nie szedłem zbyt żwawym krokiem. Choćby dlatego, że połowę nóg miałem kontuzjowaną i nawet w drodze na szczyt szklanej góry małe stado żółwi z napisem „Нас не догонят” zostawiło mnie daleko w tyle. I muszę się przyznać, że w trakcie marszu nie odpoczywałem ani razu. Zatrzymywałem się może kilkadziesiąt razy, ale tylko po to, aby zrobić zdjęcia. A nie po to, aby odpocząć! Jak to ładnie brzmi! Człowiekowi język zwisa do kolan, z wysiłku sapie jak zardzewiały parowóz, pot leje się tworząc rwący potok słonej wody, ale nie, nie odpoczywa nic a nic, tylko pstryka fotki albo nawet uda się zrobić zdjęcie, ale pewnie zupełnie przypadkowo. Zawsze to jakaś wymówka, no nie. Co prawda nie liczę godzin i lat, ale jednak wciąż ich przybywa, a nie ubywa. Wejście na tą górę ma wielką zaletę, że jest od północy, a więc jednak w mniejszym lub większym cieniu. Szlak jest uczęszczany. Sądząc po ilości śmieci, raz na kwartał i tylko w kilku miejscach krzaki próbują zagrodzić drogę.
Jak przystało na zwiedzanie Turcji wchodziłem na szczyt w sandałach (trekkingowych), które kupiłem specjalnie na wyjazd do Turcji. Dokładnie to na mój pierwszy wyjazd 3 lata temu. Oczywiście mam na myśli XXI wiek. Niemal wszędzie w nich chodzę od kilku lat. Ale akurat w tym przypadku nie jest to najlepszy pomysł. Zbyt wiele drobiazgu wpada (kamyczki, patyczki) i za nic sobie ma, aby wypaść. Podczas podchodzenia to pół biedy, ale w trakcie schodzenia to już cała bieda. Nie ma rady, trzeba się zatrzymać i wyrzucić nieproszoną zawartość sandałów.
Na górze rzeczywiście są ruiny i rzeczywiście antyczne, ale mam wątpliwości czy to była tylko baszta. Czy to jednak nie było coś innego, coś rozleglejszego sądząc po pozostałościach. Oczywiście teraz mocno zniszczonych i zarośniętych.
Ze szczytu rozciąga się piękna panorama na morze, wybrzeże i góry, a w tym upale lekko chłodny wiaterek mile ostudza zapędy.
Spędziłem tam grubo ponad godzinę, akurat nie spieszyło mi się. Mogłem pomedytować sobie w samotności. Akurat potrzebowałem tego.
Szlak prowadził dalej, więc skorzystałem z tego i zamiast wracać tą samą drogą ruszyłem w nieznane. Pasowało mi to, gdyż zbliżałem się do Beldibi. Jakiś kawałek dalej szlak się rozchodził: jedna droga prowadziła do restauracji Ali, druga do kolejnego miejsca widokowego. Wybrałem wariant drugi i jak się okazało ciekawy, ale nie wiem czy ciekawszy niż trasa do restauracji. Mijałem różne formy skalne, nieraz nawet dość fantazyjne, i coraz większe połacie gołoborza.
Miałem nadzieję, że tędy dojdę sobie do hotelu bez większego problemu. I na wysokości (w poziomie, a nie w pionie) początku miejscowości, od strony Göynuk, ujrzałem napis STOP. Niezmiernie mnie to ucieszyło, gdyż musiałem zabawić się w pioniera i wytyczyć nowy szlak. Tylko szkoda, że nie miałem farby. A ta ilość z rozciętej ręki, kiedy przejechałem się kilka metrów po gołoborzu, a ręka służyła mi za amortyzator, to było zbyt mało.
Niby nie schodziłem sam. Było nas dwóch, ja i mój statyw. Swoją drogą bardzo przydatny towarzysz wędrówek: nie gada głupot, właściwie w ogóle nie gada, czasem pomoże przy zejściu lub wejściu, odgarnie jakieś gałęzie zagradzające przejście. I co jest niezmiernie ważne w tym klimacie – nie pije. Mowa oczywiście jest o wodzie.
Ogólnie to nikomu nie polecam takiego schodzenia z góry po nieznanym i słabo widocznym terenie, gdzie każdy krzak jest ci wrogiem. Raz, że bardzo trudno jest wybrać optymalną drogę i musiałem schodzić zygzakiem. Dwa, że pełno było osuwających się kamieni lub zagradzających przejście gałęzi i to koniecznie takich z kolcami, bo inne nie były aż tak bezczelne. I obowiązkowo zalecam dobre obuwie z krytą kostką. Tutaj z sandałów musiałem wysypywać co chwilę różne kawałki przyrody. Na szczęście zdecydowanie częściej tej nieożywionej. Nie do pogardzenia będą kijki trekkingowe (nie mylić z tymi do nord walking) lub przynajmniej jakiś zwykły drąg do podpórki. Ogólnie to jednak miałem sporo nawet szczęścia i nie byłem cały podrapany, kiedy wróciłem do hotelu i rodzina już po pięciu minutach rozpoznała mnie.
Kanion Kemer
Do tego kanionu wybrałem się w pewien, można nawet śmiało powiedzieć, że w chłodny dzień. Raptem jedynie 35 stopni. Musiałem skorzystać z dolmusza, aby podjechać do samego Kemer. I od razu powiem, że żałuję iż tak późno to zrobiłem, w przedostatni dzień pobytu. Tutaj bowiem z chęcią wyciągnąłbym całą rodzinę. Ale nie wiedziałem, że tak mi się on spodoba, bo w tym rejonie taki okrzyczany i rozreklamowany jest Göynuk. A szkoda. Nie miałem sumienia ciągnąć dzieci ostatniego dnia zwłaszcza, że miały obiecany święty spokój od atrakcji typu wycieczka, a tylko morze, basen, morze, basen. Albo odwrotnie, nie pamiętam już dokładnie.
Ale zacznę od początku. Na początku było słowo, a słowo… Chyba trochę przesadziłem. Może jednak nie będę zaczynał od samego początku. W Kemer, od głównego skrzyżowania niedaleko dworca autobusowego, należy się kierować w stronę Kuzdere. To ta ulica przy której jest otogar. Można podjechać dolmuszem do mostu na rzece Agva I (latem suche koryto), za mostem zawraca, lub przejść się około 3km. Wybrałem oczywiście wariant drugi i dobrze, bo rano coś za często nie jeżdżą i bym sobie długo poczekał. Dolmusz wyprzedził mnie dopiero przed mostem.
W każdym razie stąd już trzeba iść. Chyba że ktoś sobie wynajmie samochód, skuter, rower, osła (niepotrzebne skreślić) lub wybierze się na Jeep Safari. Kilka stad jeepów minęło mnie. I nawet kilka autokarów z turystami. Nie wiem co oni z tego skorzystają, jeśli chodzi o kanion. Może w programie mają jakieś postoje w ciekawych miejscach i to z widokiem, tego nie wiem. Mi na razie wystarczy Seat Safari jakie odbyłem w kwietniu do wodospadu Alara.
Woda w rzece pojawia się na wysokości restauracji Canyon (po jakiś 500m), gdzie są pobudowane spiętrzenia i oferują Piknik Rybałka, jak w kilku innych miejscach w okolicy. Do tego miejsca dojeżdża polewaczka. Przypomniały mi się czasy z dzieciństwa, gdy w upały jeździły takie i u nas i schładzały nagrzany asfalt ulic, aby smoła nie popłynęła. Nieco dalej zjeżdżały z drogi po kamień puste ciężarówki, aby po chwili (dokładnie to może po 17 chwilach) sapiąc i dysząc z wysiłku i przeładowania pojawić się znowu. A uwijały się przy tym niczym mrówki i musiałem się sprężyć, aby przeciąć ich ścieżkę. Za zakrętem ujrzałem jak dwie kopary napełniają na wyścigi podstawiające się grzbiety wozów.
Jak do tej pory nic szczególnego, jeśli chodzi o krajobraz. Jedynie przy tym kamieniołomie, kilka sztucznych progów, po których spływała sobie woda. Ładniejsze widoczki zaczęły się za kolejnym zakrętem. Droga pomału podnosiła się, ale nie było takich przewyższeń (między rzeką a drogą) jak w Göynuk. Gdzieniegdzie były jakieś mniej lub bardziej trudniejsze zejścia do rzeki i widać było, że ludzie korzystali z nich, aby robić sobie piknik (tak modny i lubiany w Turcji) i zażywać orzeźwiającej kąpieli. Pozazdrościłem im tego, jednocześnie żałując, że nie zabrałem kąpielówek.
Doszedłem do miejsca, gdzie potok się rozdwaja. Znaczy się, mniejszy wpada do większego. I tam doznałem bliskości wody. Poszedłem wzdłuż dopływu. I to było to, czego oczekiwałem od kanionu. Być może uczepił się mojej wyobraźni, jak rzep psiego ogona, jakiś stereotyp wyglądu, do którego uparcie podświadomie dążyłem. Co prawda było tego może tylko ze 100m i kilka zakrętów, ale jakże urokliwych.
To że latem w Turcji (i nie tylko tam) słychać jak nadają na cały regulator wszechobecne cykady, to wiadomo nie od wczoraj. A w kanionach dochodzą do tego dźwięki wydawane przez żaby, a więc: kumkanie, rechotanie, raberabowanie, a ponoć bywa że i jodłowanie.
Wielce przyjemne było umoczenia nóg w zimnej wodzie, mimo że zaskwierczały przy wchodzeniu do potoku. W dzieciństwie biegałem boso po szyszkach, ale teraz zrobiłem się jakby taki bardziej delikatniejszy lub może czulszy na takie różne kantowości otoczaków. Przydałyby się do brodzenia po kamieniach buty do kąpieli morskiej, ale ich też nie zabrałem na spacer. Pierwszy zakręt wodny pokonałem bez problemów. Wody było ledwie ponad kolana. Wcześniejsze zakręty przeszedłem jeszcze w sandałach. Było na tyle szeroko, że mijałem się z rzeką bez problemów. Ale im głębiej wchodziłem, tym węższy stawał się kanion. Drugi zakręt był już znacznie głębszy - po pas. A nie chciałem być jak ten harcerz, co wlazł po pas i pokonałem go przez część wygładzonej skały.
I tam był już koniec spaceru. Ale to było właśnie to, co chciałem zobaczyć na własne oczy. Na żywo. Na zdjęciach w Internecie widywałem. Chodzi o zakończenie kanionu lub jego początek jeśli bierzemy pod uwagę bieg rzeki, dokąd można było dojść bez problemów. Tam był kilku progowy wodospad, z wygładzonymi na cacy uskokami, przez cierpliwie płynącą latami wodę.
Nad głównym nurtem rzeki jest przerzucony kamienny most prowadzący do restauracji, przeznaczonej oczywiście dla umówionych autokarowych turystów.
Most był dość fotogeniczny, podobnie jak i sama restauracja ulokowana nad wodospadami i spiętrzeniami służącymi do kąpieli. I to był w zasadzie kres mojej wędrówki tam. Szosa wiła się serpentyną w górę, a ja jeszcze poszedłem z 1km w górę rzeki, ale nic ciekawego nie widziałem, więc zrobiłem w tył zwrot.
Życie jest jak droga, którą biegnę lub rzeka, którą płynę, moje myśli to błękitna arka na tej rzece, a ja kończyłem swój dzień Robinsona, taka mała wycieczka solo w góry, niczym motyw z Jasnorzewskiej w noc nad Norwidem, moja Alabama w radio taxi lub nowa Wieża Babel na pocztówce z Kalifornii i muszę przyznać to uczciwie, że kanion w Kemer (Turcja), to nie Grand Canyon (USA), bardziej może pejzaż bez słów lub obraz bez ram, a lubię ten stary obraz gór, więc poniższy tekst bez aplauzu posłuży jeden raz za komentarz do pewnej legendy, a ja bez wstydu mogę ostatkiem tchu powiedzieć, że każdy ma swoją tajemnicę, sekret i zawsze czegoś brak, ale co komu do tego,
przecież to moja pieśń, pieśń niepokorna, niemal ballada populistyczna, niczym rock’n’roll na dobry początek, kolęda rozterek na zły koniec lub piosenka, którą być może napisałby Artur Rimabaud, bo kiedy rozum śpi, to kręci mi się w głowie, miewam mokre oczy, ogólnie brak połączenia między nerwowego i działa wszystko albo nic, występują dziwne zmiany w organizmie (wino, śpiew i łzy, ale gdzie jest ta krew, to skandal, kto zrobił mi ten żart, iż mam istny bałagan na strychu mojej głowy, zapewne nieznana, tajemnicza siła, a szpital św. Jakuba woła jak twoje radio: chodź, bo nie umiesz kochać, ludzie mają woskowe dusze, jest za duża konkurencja, prawdziwy wyścig szczurów, przyda ci się lot nad bocianim gniazdem, zamiast na kukułczym, znajdziesz jesienny pamiętnik pisany wiosną i zabite lata swojego życia, klaustrofobia w naszych pomieszczeniach nie jest straszna, a my szukamy się i spóźniamy się z terapią, przecież cybermania jest łatwa do uleczenia, jak fraszka dla Staszka)
oraz wystarczy trochę słabej woli pomiędzy wzlotem a upadkiem, to jest mgnienie właściwie, aby nastąpiła chwila szczerości i nie ma słów po tej stronie nadziei, ale mnie to nie dotyczy, niemal jestem stąd, więc sam już nie wiem czy to był czas czekania, czas olśnienia czy też czas ołowiu, bo na pewno nie czas wielkiej wody, chociaż wszyscy jesteśmy skazani na ten czas, czas, który płynie w nas, w każdym razie, to nie tak miało być, i nie był to całkiem mój sen o dolinie, ale stając tam, gdzie jest strefa półcienia, jakby akurat na brzegu światła, a zazwyczaj wolę obok stać, pomyślałem że słońca jakby mniej, a to przecież był tylko cień wielkiej góry i w niewielu słowach mogłem odrzec mijanym skałom, że przegrywać czasem to normalna rzecz, ja tylko przechodniem byłem między wami, kanionie mój bądź kiedy wrócę, a bar echo odpowiada: gratuluję ci, ale zostań jeszcze, i o nie, o nie ty naprawdę lepiej bądź „na tak” i doganiaj noc, poza tym wokół cisza trwa, cisza jak ta, kiedy całe złe towarzystwo:
młode lwy i głodny ukryty lew, stolarz, pustelnik, upiór, biały demon, ragtime, niewidziani synowie Chin i giganci tańczą taniec cieni lub takie tango, gdy jest bal wszystkich świętych i gra geniusz blues, to przynajmniej ratujmy co się da, nawet cały mój zgiełk, jaki powstał wieczorem przy Krakowskiej Bramie, w noc komety, między wczoraj a dziś, gdy samotny nocą chciałem sięgnąć gwiazd, był rok dwóch żywiołów, górowała planeta smoka i właśnie wtedy było to zdarzenie, że ona przyszła prosto z chmur a jej nieśmiertelnie piękna twarz była niczym śnieżna kula, właściwie kula nocnego światła lub nawet suita na dwa światła warszawskie, która zostawiła słowa i kamienie wyraźne ślady na piasku: nie wierz nigdy kobiecie – Jolka, Jolka pamiętasz jesteś wszystkim na cały rok – i tylko gwiazda – blask jej znikomy, niczym kolor ziemi był jak martwe morze lub requiem nad ranem nad brzegiem tęczy i choć nie ma końca tej podróży, to nie taki znów wolny z bagażem swoich lat wrzuciłem piąty bieg, aby zostawić za sobą ten krajobraz po rewolucji, różne dziwne wyspy bez nazw, wręcz cały archipelag, takie moje małe pożegnanie z cyganerią, jakbym mówił memu miastu na do widzenia,
aczkolwiek nie wiem, czy jest taki samotny dom, wręcz nawiedzony dom, gdzie szalony koń, czy nawet inne konie już czekają przed domem, to jedno co bez satysfakcji wiem, że dobrej zabawy nigdy dość, a z dalekich wypraw tyle z tego masz, co dostaniesz za ostatni grosz, ponieważ nic nie boli, tak jak życie, a żyjesz bo śpiewasz, i do tego życie co dzień wiersze pisze, więc odpowiedz ziemio, dokąd biegniesz i czy nie jest to najdłuższa droga na czas igrzysk, czy ty siebie znasz, bo czasem warto zacząć jeszcze raz zwłaszcza póki jeszcze mamy na coś czas, a jak nie to teraz rób co chcesz – po prostu taki świat i człowiek jest ziarnem, nawet gdy był dwudziesty wiek, istna kwadratura koła, a nie miejsce na miłość i wszystko to już widział świat, świat od zaraz, no i gra nam zawsze i wszędzie szaro-szary film.
Odpowiedzi
o Boziu... w jednym
Wysłane przez jacky6 w
o Boziu...
w jednym poście zawarłeś tyle informacji, co inni ( w tym ja sam ) wklepujemy w kilkudziesięciu...
szacun ...
informacje i wskazówki godne polecenia nie tylko dla zameldowanych kemerowskich hotelach ale również dla przejeżdżających w okolicy...
pozdr