Wyprawa TwS 2013 - dzienniki z podróży (część 6)

5 maja poświęciliśmy na poznawanie Tarsu, a właściwie na przypominanie sobie tego, co widzieliśmy tu 7 lat temu. Pierwsze wrażenie z poprzedniego wieczoru okazało się słuszne: w mieście było bardzo gorąco i duszno. To też teoretycznie wiedzieliśmy, w końcu Tarsus leży na Równinie Cylicyjskiej i ma podobny do Adany, nieprzyjemny dla nas wilgotny klimat. Bardzo utrudniał nam on zwiedzanie, ale tak łatwo się przecież nie poddajemy!

Tarsus

Pierwsza część dnia miała formę spaceru rodzinnego: przeszliśmy od Domu Nauczyciela, przez teren łaźni rzymskich i antycznej drogi do parku miejskiego, w którym mieści się małe zoo. Wiedzeni ciekawością, jak taka placówka wygląda w Turcji, weszliśmy do środka. Był to ogromny błąd - takiej dawki zwierzęcego nieszczęścia chyba nigdy dotąd nie widzieliśmy na własne oczy. Na niewielkim obszarze znajdowały się ściśnięte klatki i akwaria, w których trzymane są wszelkie gatunki zwierząt: od ryb i gadów przez ptaki (w tym duże gatunki, takie jak sępy czy pelikany) do ssaków. Był tam wielbłąd, lama, małpy oraz duże drapieżniki. Smutny wzrok wilka, apatia lwa i rezygnacja niedźwiedzia będą nam się śniły po nocach w najgorszych koszmarach.

Zoo w Tarsus

Tuż za parkiem znajduje się Muzeum Archeologiczne z całkiem pokaźną kolekcją eksponatów, a tuż za rogiem jest słynna Brama Kleopatry. Od niej zaczęliśmy odwrót w kierunku Domu Nauczyciela, spływając potem i przeklinając niemiłosierne słońce. Zastanawiam się, jak mogliśmy kiedyś wędrować po Tarsie w środku lata, obciążeni plecakami z całym ruchomym dobytkiem... Po drodze zawitaliśmy jeszcze do bedestenu (czyli krytego bazaru) Kırkkaşık, w którym było więcej fotografów niż kupujących. Tuż obok stoi jeden z najważniejszych meczetów miasta czyli Ulu Camii. Obie budowle pochodzą z XVI wieku, z czasów panowania lokalnej dynastii Ramadanidów.

Ulu Camii w Tarsus

Przy meczecie odbywało się właśnie wydarzenie przypominające odpust, stosowne ubrane panie rozdawały słodycze, panowała atmosfera świąteczna. W tym dniu, a była to niedziela, ulice miasta sprawiały wrażenie całkowicie opustoszałych. Udało nam się zidentyfikować trzy miejsca, w którym mieszkańcy skrywali się przed upałem i miło spędzali wolny dzień. Pierwszym z nich był park miejski, drugim - okolice Ulu Camii, a trzecim - ogromne nowoczesne centrum handlowe o nazwie TarSu. Sami też tam pojechaliśmy uzupełnić braki w napojach oraz zjeść smaczny obiad.

Centrum handlowe TarSu

Po obiedzie dla niektórych, tych najmłodszych członków ekipy podróżniczej, przypadła pora drzemki i relaksu - w warunkach standardowych rzecz to niespotykana. Dorosła część ekspedycji przystąpiła do pracy, czyli w moim przypadku do uzupełniania braków w relacji, a w przypadku Mruka - do zwiedzania pozostałych zakamarków miasta. Najważniejszym punktem tej wycieczki była studnia świętego Pawła oraz dzielnica starych domów osmańskich. Planowaliśmy jeszcze wypad nad lokalny wodospad, ale zamiast tego resztę popołudnia poświęciliśmy na regenerację sił. Zapadła wówczas ostateczna decyzja dotycząca dalszego przebiegu wyprawy: nabraliśmy sił i ochoty na dalszą jazdę na wschód Turcji. Przestudiowanie mapy samochodowej zaowocowało obraniem celu na kolejny dzień: miały to być hetyckie kamieniołomy w Yesemek.

Studnia świętego Pawła w Tarsus

Następnego dnia (6 maja) przystąpiliśmy do realizacji tego planu. Z ogromnym żalem pożegnaliśmy Dom Nauczyciela, w którym spędziliśmy ostatnie dwie noce, w dwupokojowym apartamencie, którego cena wynosiła dokładnie 82,50 TL za dobę. Wpłynęły na nią dwie uzyskane zniżki: pierwsza za narodowość, a druga - za imię naszej córki :)

Z Tarsus pojechaliśmy tranzytem przez okolice Adany. Prowadzi przez nią wyśmienita, 4-pasmowa autostrada, a ruch jest zdecydowanie mniejszy niż w okolicach Stambułu czy Ankary. Przy okazji dowiedzieliśmy się, jak doładować konto HGS, służące do opłacania przejazdów autostradami tureckimi. Przed bramkami zatrzymaliśmy się przy budynku, w którym mieścił się niewielki oddział poczty. Po okazaniu odcinka naklejki kupionej w Edirne, dowiedzieliśmy się, ile wynosił stan naszego konta i dopłaciliśmy do niego kolejne liry. Uwaga: odcinek, o którym piszę, przezornie zachowałam przy zakupie naklejki, chociaż w Edirne pan na poczcie twierdził, że nie jest on ważny! Otóż jest bardzo ważny, bez niego całej operacji doładowania nie udałoby się przeprowadzić!

Punkt doładowania HGS w okolicach Adany

Za Adaną zjechaliśmy z autostrady, skuszeni brązowym kierunkowskazem na Yılankale (błogosławieństwo, a zarazem przekleństwo dla turystów, gdyż ciężko ominąć tak oznaczone atrakcje, nawet kosztem realizacji planu). Yılankale to dosłownie Zamek Węży, zbudowany w XI lub XII wieku przez Ormian. Zamek wznosi się na skalistym wzgórzu i jest dobrze widoczny z trasy nr 400 czyli bezpłatnej alternatywy dla autostrady z Adany na wschód kraju.

Yılankale

Podjazd do Yılankale był dość stromy, a po zaparkowaniu samochodu trzeba było jeszcze podejść kawałek pod górę, aby wreszcie zakończyć zdobywanie twierdzy wspinaczką po skałach. Udało mi się sforsować pierwszą, zewnętrzną linię obwarowań, ale drugiej bronił głaz blokujący bramę. Rzut okiem do środka upewnił mnie, że nie warto się tam pakować bez solidnych butów i ubrania chroniącego całe ciało: wnętrze zamku było zarośnięte przez gęste chaszcze, które zamieszkane były przez wyjątkowo okazałe egzemplarze lokalnej fauny.

Yılankale

Podobnie, jak w wielu odwiedzonych już przez nas miejscach, widać było próby zagospodarowania terenu wokół zamku, ale obecnie nikt nie pobierał opłat za wstęp. Przy parkingu funkcjonuje coś w rodzaju restauracji, ale nikt nas nawet nie zachęcał do zakupu napojów. Tylko stróżujący pies sennie się nam przyglądał ze swojej kamiennej rezydencji.

Yılankale

Ponieważ już zjechaliśmy z autostrady, to dalej pojechaliśmy darmową drogą, mając na oku odwiedziny w Parku Narodowym Karatepe. Kosztowało nas to chyba godzinę kręcenia się po mieście Osmaniye w poszukiwaniu odpowiedniej drogi. Najwyraźniej w Turcji panuje miły zwyczaj umieszczania kierunkowskazów tylko z jednej strony trasy, tak więc po dokonaniu paru nawrotów okazało się, że droga na dworzec autokarowy jest równocześnie trasą w kierunku na Kadirli, której na próżno wypatrywaliśmy jadąc w przeciwnym kierunku.

Jadąc już w kierunku Kadirli dojrzeliśmy... tak, tak, dobrze się domyślacie... brązową tablicę z informacją o antycznym mieście Castabala. Zresztą w tym przypadku taka tablica była zbyteczna, antyczne miasto oraz górująca nad okolicą twierdza na wzgórzu były dobrze widoczne z drogi. Z tym miejscem wiąże się przy opisywaniu pewien problem: otóż posiada ono trzy nazwy, z których dwie są powszechnie kojarzone z kompletnie odmiennymi lokalizacjami. Antyczne miasto znane jest bowiem również jako Hierapolis (tak, jak ruiny w pobliżu Pamukkale), a twierdza na wzgórzu to zamek Bodrum. Trzymajmy się więc może nazwy Castabala.

Castabala

Ruiny antyczne są teoretycznie pilnowane przez strażników, których jedynym zajęciem wydaje się jednak picie herbaty. Opłat za wstęp - brak, a jest tu co zwiedzać. Do miasta prowadzi droga kolumnadowa, a wśród wielu zachowanych lepiej lub gorzej struktur wyróżnia się niewielki, ale ładny teatr. Na zamek Bodrum nawet nie próbowaliśmy się wspinać, ale wywnioskowaliśmy, że jest to możliwe, na podstawie widzianych w oddali ludzi na szczycie twierdzy.

Castabala

Dobrze już opóźnieni w stosunku do planu dojechaliśmy do Parku Narodowego Karatepe. Jego największą atrakcją są ruiny późnohetyckiej fortecy znanej jako Arslantaş. Jest to miejsce na tyle ciekawe, że nawet pobierane są opłaty za wstęp w oszałamiającej kwocie 3 TL. Ilość pracowników pilnujących placówki wydaje się zresztą znacznie przekraczać ilość turystów odwiedzający Arslantaş każdego dnia.

Karatepe/Arslantaş

Po terenie Arslantaş wyznaczona jest ścieżka, która prowadzi przez fortyfikacje oraz dwie znajdujące się w nich bramy. Owe bramy zostały bogato ozdobione rzeźbami i reliefami oraz opatrzone wieloma inskrypcjami. Miłym dodatkiem jest lokalne muzeum,w którym zgromadzono nieco eksponatów oraz umieszczono bogate tablice informacyjne. Dla nas, jako fascynatów epoki hetyckiej, wizyta w Arslantaş stanowiła przebojowy punkt wyprawy. Dodatkowym atutem tego miejsca jest jego położenie w lesie, nad zbiornikiem wodnym utworzonym przez zaporę.

Karatepe/Arslantaş

Po wizycie w Arslantaş stało się jasne, że główny zaplanowany punkt programu - przypominam, że były to kamieniołomy w Yesemek - musi zostać przełożony na kolejny dzień. Pozostała jeszcze kwestia znalezienia noclegu. Wybór padł na położoną najbliżej Yesemek większą miejscowość czyli İslahiye. Spojrzenie na mapę Turcji oraz zajrzenie do źródeł internetowych wystarczą, aby dowiedzieć się, że to miasteczko leży przy linii kolejowej łączącej Turcję z Syrią. Oczywiście, z powodu obecnej sytuacji w Syrii żadne pociągi tamtędy nie kursują.

W ten sposób dotarliśmy późnym popołudniem do İslahiye i szybko znaleźliśmy nocleg, ponownie w Domu Nauczyciela. Placówki te ratują nas podczas tej wyprawy z opałów, zapewniając dach nad głową i miejsce do spania nawet w małych miasteczkach. Tym razem nasze lokum okazało się być czymś, co ochrzciliśmy mianem 'lochu' - tj. miało łazienkę, telewizor, 3 łóżka, lodówkę, a nawet okno, tylko że z widokiem na korytarz. To dość dziwne wrażenie, kiedy budzi się rano i brakuje jakiegokolwiek źródła naturalnego światła.

İslahiye

Nie był to jednak koniec atrakcji tego dnia. Wieczorem posililiśmy się w lokalnej restauracji, zdumieni pysznym smakiem i niską ceną porcji pieczonych mięs i sałatki, a następnie poszliśmy wymęczyć nieletnich na lokalnym placu zabaw. Obserwowały nas tam bacznie trzy dziewczynki, które najwyraźniej coś knuły, szepcąc i zerkając konspiracyjnie w naszym kierunku. Trzymały się jednak na dystans, aż do momentu, gdy Mruk oddalił się w pogoni za naszą starszą pociechą. Wówczas błyskawicznie obsiadły naszą ławkę i z dużą swadą rozpoczęły konwersację, prowadzoną po turecku, angielsku i na migi. Po chwili siedziałam otoczona dziewczynkami, nastolatkami i dorosłymi kobietami. Obecność mężczyzny działała na nie wyraźnie odstraszająco.

Tymczasem Mruk napotkał na swojej drodze pana, który przedstawił się jako Arab z Syrii, ale ich rozmowa nie kleiła się tak dobrze. Syryjczyk z pewnym zażenowaniem przyznał, że mieszają mu się arabski, turecki i angielski, i rozmowa wygasła. Segregacja płciowa rozmówców zresztą była tak silna, że gdy brat jednej z dziewczynek chciał się mnie zapytać o zawód, to zrobił to przy pomocy siostry, chociaż zarówno on, jak i ja lepiej mówiliśmy po angielsku. O bezpośrednim dialogu na linii kobieta-mężczyzna nie mogło być mowy.

Restauracja w İslahiye

Tak zakończył się kolejny dzień wyprawy, ale następny dzień rozpoczął się dla nas bardzo szybko i niespodziewanie. W środku nocy obudziło mnie natarczywe pukanie do drzwi. Spojrzenie na zegarek wyjawiło, że była godzina 0:30. Kogo licho niesie o tej porze? Zbudziłam Mruka i wysłałam go na zwiady, sama nie ryzykując kontaktu z pukającym, gdyż założyłam, że będzie to mężczyzna. Nie myliłam się, za drzwiami stał recepcjonista, który rzucił krótko: 'Polis, pasaport!' Mruk udał się z paszportami do recepcji, gdzie czekali na niego policjanci, którzy o tak nieciekawej porze zapragnęli przyjrzeć się naszym wizom w paszportach. Na szczęście wizy i pieczątki były na właściwych miejscach.

To wydarzenie dobitnie uświadomiło nam, gdzie się znaleźliśmy. İslahiye położone jest około 20 km od granicy z Syrią, w której trwa przecież wojna. Do granicy tej zbliżyliśmy się zresztą już rano, w Yesemek, a po południu tego samego dnia dotarliśmy prawie do Syrii. Wojny po stronie tureckiej nie widać, ale daje się odczuć pewne napięcie. Wybiegając nieco naprzód napiszę, że jadąc do Reyhanlı minęliśmy samochody sił pokojowych ONZ, jadące zresztą w przeciwnym kierunku. Dziwne to odczucie, gdy jedzie się tam, skąd siły ONZ oddalają się z prędkością 100 km/h.

Rano wyruszyliśmy z İslahiye do Yesemek i dobrze nam szło, ale znienacka pojawiła się nam na drodze brązowa tablica informująca o pobliskim Tilmen Höyük. Oczywiście ulegliśmy pokusie i już wkrótce spacerowaliśmy po kopcu zamieszkanym od późnej epoki miedzi do epoki brązu. Tilmen Höyük jest świetnie przygotowany na przyjęcie gości, tylko tych gości w nim nie widać zbyt wielu. Są na nim oznaczone trasy zwiedzania, ławeczki do odpoczynku, świetne tablice z objaśnieniami. Całości pilnuje jeden przemiły pan, który spędza dnie na kanapie przy niewielkim domku w sąsiedztwie wykopalisk.

Tilmen Höyük

Tilmen Höyük otoczony jest potężnymi fortyfikacjami, a na jego terenie można obejrzeć pozostałości domów, pałaców, bram, koszarów i wielu innych budowli. Całość mocno przypominała nam wizytę w Troi, która ma szczęście (lub pecha) w postaci potężnej reklamy od czasów Homera.

Tilmen Höyük

W końcu dotarliśmy do Yesemek i nie rozczarowaliśmy się. Neo-hetycki kamieniołom był miejscem, w którym wykuwano olbrzymie bloki bazaltu, a następnie rzeźbiono z nich posągi i płaskorzeźby. Zwiedzanie Yesemek można podzielić na trzy etapy. Pierwszym z nich jest mocno zagospodarowany teren ekspozycyjny, z tablicami informacyjnymi, alejkami i płynącym przez środek strumieniem. Dalej, w górę zbocza idąc, znajduje się rozległa łąka, na której leżą niewykończone rzeźby. Trzeci etap zakłada wejście na sąsiednie wzgórze, gdzie na kilku tarasach widokowych rozmieszono ławeczki i rzeźby współczesne inspirowane hetyckim stylem.

Yesemek

Po Yesemek oprowadzał mnie sympatyczny starszy pan, który pokazał mi najciekawsze eksponaty, otworzył furtki prowadzące do poszczególnych części ekspozycji i sprzedał broszurę oraz DVD o tym miejscu. W broszurze znajdowały się zresztą zdjęcia jego autorstwa.

Yesemek

Z Yesemek wyruszyliśmy w kierunku Antakyi. Najpierw droga wiodła wzdłuż sztucznego zbiornika, utworzonego dzięki strategicznie umieszczonej zaporze, zatrzymującej wody z okolicznych strumieni na terenie Turcji. Nieutwardzona droga wiodła tuż pod syryjską granicę, ale na tym obszarze wody było już jak na lekarstwo. W okolicach Hassa dotarliśmy do lepszej drogi i przez Kırıkhan dojechaliśmy do przygranicznego miasteczka Reyhanlı.

Za Reyhanlı gwałtownie odbiliśmy z głównej drogi, zgodnie z brązowym kierunkowskazem, nakazującym nam kategorycznie zjazd do Alalakh, znanego również jako Tell Atchana. To miejsce było niegdyś stolicą państwa podbitego przez Mitanni, a następnie przez Hetytów. Wszystko to działo się od 2000 do 1300 roku p.n.e. Obecnie na wzgórzu zachowały się fragmenty obwarowań oraz pałacu władcy. Wizyta w Alalakh była dla nas ukoronowaniem dnia, po którym postanowiliśmy rozpocząć poszukiwania miejsca na nocleg.

Alalakh

Wybór padł na Samandağ, miasteczko na wybrzeżu Morza Śródziemnego, nieopodal ujścia rzeki Orontes (tr. Asi). Przejechaliśmy obwodnicą wokół Antakyi i dotarliśmy już prawie do celu. Niestety fatalne oznakowanie dróg oraz remont trasy przelotowej przez miasto kosztowały nas sporo czasu. Na szczęście przed wieczorem dojechaliśmy do nadmorskiej dzielnicy nazywanej tu po prostu Deniz (czyli Morze).

Samandağ

Dzielnica ta wyglądała, jakby czasy świetności miała już za sobą, ale przy jej końcu działa całkiem miły hotel Riva wraz z jedną z nielicznych w okolicy restauracji o nazwie Truva (czyli Troja). Już wkrótce moczyliśmy zakurzone ciała w ciepłym morzu, pomimo lekko mętnego stanu wód. Kolacja w restauracji była miłym zakończeniem dnia, pomimo tego, że jako danie główne wystąpiła potrawa o nazwie 'but'... Jedzenie w tym regionie Turcji uznajemy niniejszym za najsmaczniejsze w tym kraju, co potwierdziły dogłębne studia gastronomiczne przeprowadzone przez okres naszego tu pobytu.

Kolejny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie Antakyi i jej okolic, ale o tym napiszę już w kolejnym odcinku.

Powiązane artykuły: