Turcja we wspomnieniach i obiektywie Jasia Wędrowniczka

Termin

Rozpoczęcie: 

20/05/2009

Zakończenie: 

03/06/2009

Podróżnik: 

Jaś_Wędrowniczek

Organizator: 

Rainbow Tours

Jako cel moich wakacji w roku 2009 wybrałem Turcję. Dlaczego wybrałem Turcję? Czego tam szukałem? Przede wszystkim zabytków starożytności, chciałem zetknąć się z odmiennością tamtejszych kultur, tak współczesnych, jak i dawnych. Wrażliwość na piękno przyrody była dla mnie dodatkowym magnesem przy wyborze Turcji, a szczególnie sława jaką otoczona była przepiękna Kapadocja. Starożytność, historia, kultury, religie – to moje wielkie pasje. Po latach ograniczania się, siłą rzeczy, tylko do czytania na ich temat, nadszedł czas, aby tego „dotknąć”.

Hierapolis Hierapolis


Wstęp


Miałem już za sobą wędrówki z biurami podróży po Grecji i Egipcie, czyli po krajach, w których starożytność jest głównym celem poznania. I tym razem wybór sposobu zwiedzania nie był trudny. Kilka krajowych biur podróży oferowało to, czego potrzebowałem. No, prawie... Tydzień objazdu autokarem prowadzono na ogół tradycyjną trasą obfitującą po kawałku we wszystko. Były tam zabytki starożytnej kultury helleńskiej i rzymskiej, no i oczywiście tureckiej, co oznacza świat islamu, a poza tym cuda przyrody.

Już na kilka miesięcy przed wyjazdem zacząłem studiować wszystko, z czym mogłem mieć potem kontakt. Chciałem być przygotowany do wyjazdu najlepiej jak tylko mogłem. Zacząłem oczywiście od przyswajania sobie historii miejsc znajdujących się na trasie autokarowego objazdu. Przewodniki, mapy, Internet - to były główne źródła mojej wiedzy. Dobrze jest poza tym znać obyczaje panujące w kraju, który się odwiedza, choćby z uwagi także i na islam.

Biblioteka Celsusa w Efezie Biblioteka Celsusa w Efezie

Mam także taki zwyczaj, że staram się poduczyć choć kilku, kilkunastu słów, zwrotów w miejscowym języku. To bywa bardzo praktyczne, jak się już nie raz przekonałem. Znajomość języka będącego współczesną postacią lingua franca, czyli np. angielskiego, to obecnie w turystyce podstawa choćby w wersji „a little”. Ale nie zawsze i nie wszędzie jest to klucz do sukcesu. Kupiłem więc rozmówki polsko-tureckie. Gdy jednak zajrzałem do środka, mocno zmartwiłem się tym, co zobaczyłem. I ja mam się z tego czegoś nauczyć? I do czego ten język jest podobny? Taki właśnie był to mój pierwszy kontakt z tureckim. Mozolnie, krok po kroku, przeszukałem całość i wybrałem szereg słów, krótkich zwrotów, liczebników itp., które wyobraźnia turysty-łazika kazała mi uznać za prawdopodobnie przydatne w hipotetycznych sytuacjach. Pomocą w tym działaniu okazał się także Internet. I ten mini słowniczek wydrukowany na składanym kartoniku miałem potem zawsze pod ręką.

Bardzo istotną sprawą było poznanie tureckiego systemu transportu, szczególnie w skali lokalnej. To ostatnie nie było mi oczywiście potrzebne podczas zwiedzania autokarem, ale realizacja moich dalszych planów była zależna od tej wiedzy. Przewodniki na ogół traktują ten temat dość sztampowo, poza tym ich cykl wydawniczy nie jest w stanie nadążać nad dynamiką przemian. Najlepszym źródłem praktycznej wiedzy okazał się znowu niezastąpiony Internet. Dość szybko trafiłem na różne fora gazetowe, poradniki on-line oraz własne wspomnienia turystów i te były bodajże najbardziej kompetentnym przekazem. W pewnym momencie trafiłem na witrynę „Turcja W Sandałach”. Pomysł z utworzeniem takiej platformy wymiany osobistych doświadczeń turystów - to strzał w dziesiątkę. Jego wiadomości dały mi mocny podkład pod zaplanowanie samodzielnego zwiedzania, tym razem już bez pośrednictwa biur podróży.

Moje wakacje z biurem podróży zaplanowałem w formule 7+7. Pierwszy tydzień to objazd autokarowy, natomiast drugi to, mając bazę w postaci hotelu gdzieś tam, zwiedzanie wg własnego planu. Na ten drugi tydzień przygotowałem plany w stopniu nawet daleko większym niż to było możliwe z uwagi na ograniczony czas pobytu, ale wychodziłem z założenia, że jak się coś nie uda, to zadziała plan alternatywny.

Freski z Kapadocji Freski z Kapadocji

Na kilka tygodni przed wyjazdem zająłem się przygotowaniem strony finansowo-technicznej. Zakupiłem w kantorze pewną ilość lir tureckich, wbrew poradom, że walutę najlepiej kupować na miejscu bo niższe ceny. Te różnice kursowe to mit, bo ja jechałem do Turcji nie robić debilny groszowy interes, a zwiedzać i to była moja cena komfortu. Oczywiście miałem też w rezerwie trochę €. Poza tym brałem kartę płatniczą. Ilość gotówki, czyli zarówno lir, jak i € – zależy naturalnie od osobistego zapotrzebowania na zakupy. Mając 300 lir na osobę i podobną kwotę w € – mogłem, jak szacowałem, czuć się bezpiecznie (że nie zabraknie). I tak się też stało. Nie zabrakło.

Koszty przejazdów dolmuszami i autobusami są porównywalne do cen polskich. Ceny biletów wstępów były mi już znane (ok. 10–15 lir). Po drodze trzeba czasem coś kupić do picia (najlepiej zwykłą wodę w butelkach), ale niech nikogo nie odstraszają bary i zwykłe restauracje (nie te ekskluzywne oczywiście) bo jeść też trzeba. Inne wydatki to kilka drobnych pamiątek skórzanych, szale itp., ale musiałem się targować. Jak ktoś chce kupować skórzaną odzież w renomowanych salonach to i tysiące € mogą nie wystarczyć.

Przygotowałem apteczkę. Tak jak w Egipcie spotykają się turyści z „zemstą faraona”, tak w Turcji reakcja organizmu Europejczyków na zmienioną florę bakteryjną (wszak to nie choroba) bywa nazywana „zemstą sułtana”, ale to nie Turcy chyba wymyślili tę nazwę. Na wszelki wypadek dobrze jest mieć dobry lek. Wystarczy zakupić w polskiej aptece lek zawierający nifuroksazyd w dawce po 200 mg (jest taki lek bez recepty – Endiex, 12 kapsułek za ok. 9 zł). Są oczywiście tacy, co się „leczą” wódką. Każdy ostatecznie postąpi jak chce. Ale jak kupować nifuroxazidum, to preferuję zakup w Polsce, a nie szukać na miejscu apteki, gdy nie ma już na to ani czasu, ani warunków.

Skoro się jedzie zwiedzać, to aparat fotograficzny (lub kamera) wydaje się wyposażeniem niezbędnym i dziś najpraktyczniej jest jechać z aparatem cyfrowym, posiadając odpowiedni zapas kart pamięci, akumulatorów itp. Dobrze jest mieć jakiś miniaturowy statyw, lub monopod - czasem przydaje się. Choć oczywiście jak ktoś się para fotografią na poziomie profesjonalnym, to zabierze ze sobą duży statyw, a może nawet osobną walizeczkę ze sprzętem fotograficznym, obiektywy, filtry itd. – ale czy to jest turysta-łazik, czy fotograf na urlopie?

Bezpieczeństwo zdrowotne w kraju tak nasłonecznionym, jak Turcja, zwłaszcza na jej południowym wybrzeżu – nakazuje posiadać dobry krem z odpowiednim filtrem UV (stosowałem 30), dobre okulary przeciwsłoneczne chroniące przed promieniowaniem UV-A, ale nie te z hipermarketu, czy ulicznych straganów, bo szkoda oczu (poważnie), jakąś dobrą czapkę z daszkiem. Ja zaopatrzyłem się jeszcze przed wyjazdem do Egiptu w czapkę posiadającą dodatkowo tylny daszek, coś jakby okap, zakrywający kark.

Teatr w Aspendos Teatr w Aspendos

Plecak to sprzęt, który nie wymaga chyba rekomendacji. Na wycieczki piesze wystarczy taki 25-35 litrów z dobrymi zamknięciami, klapkami, wewnętrznymi schowkami i regulowanymi paskami. Żadnych toreb na pasku. Plecak ma pomieścić dużą (1,5 l) butlę z wodą, coś do zjedzenia w drodze, apteczkę, pakiet z dokumentami i pieniędzmi, aparat fotograficzny, mapy.

Obuwie: do wędrówek i spacerów polecam sandały. Rzeczywiście, a przekonałem się o tym osobiście, dobre sandały to dla łazika podstawa. W żadnym przypadku obuwie zwane potocznie adidasami. No i sandały koniecznie nosić bez skarpetek.

Nadszedł dzień wyjazdu i lot samolotem.

Powrót do spisu treści


Antalya


20 maja 2009

Samolot wylądował. Gorąco. Autokar zawozi nas, tj. mnie z żoną, z lotniska do hotelu w centrum miasta. Wychodzimy na spacer. Idziemy w kierunku mniej więcej południowym, aby dojść do morza. Ruch na ulicy jest duży. Typowy widok jak dla dużego miasta. O tym, że jesteśmy w Turcji, a nie w środkowej Europie, natychmiast sygnalizują tureckie napisy na sklepach i inne niż u nas twarze przechodniów. Samochody suną nieprzerwanym potokiem w obu kierunkach. Ruch na chodnikach nie mniejszy niż na jezdni. Dochodzimy do ulicy idącej wzdłuż brzegu morskiego wzdłuż skalistej skarpy. Widok na zatokę wspaniały. Po prawej stronie na horyzoncie jak przez mgłę, patrzymy wszak pod światło, widać poszarpane szczyty gór dochodzących do brzegu. Fotografujemy.

Patrzymy lekko skośnie w lewo. W odległości około kilometra od nas przez niewielką zatokę widać niską zabudowę starej Antalyi. To gdzieś tam, wg przewodnika, znajduje się pozostałość po rzymskich czasach: Brama Hadriana. Znowu kilka fotek na zatokę. Skręcamy w lewo. Dochodzimy do wieży z zegarem. Obok meczet. Nasze aparaty fotograficzne pracują. Wchodzimy na chwilę do meczetu pozostawiając przed wejściem sandały. Idąc dalej skręcamy w boczną uliczkę i zagłębiamy się w dzielnicę z czasów osmańskich. Daje się odczuć atmosfera wąskich, zawijających się uliczek, gdzie na parterach starych, jedno-, dwupiętrowych domów, pamiętających jeszcze chyba XIX wiek, rozkładają gdzieniegdzie swe towary sprzedawcy pamiątek, dywanów, odzieży i owoców. Mijamy niewielką łaźnię, miejscowy hamam.

Dalej jest zakład fryzjerski, ale właściciel nie ma akurat żadnego klienta i siedząc na krześle na chodniku przed drzwiami zakładu obserwuje ulicę. Podchodzimy do niego. Wstaje, wita nas kilkoma słowami po angielsku. Turyści z Europy dają się zazwyczaj łatwo rozpoznać. Pytamy o Bramę Hadriana. Bardzo grzecznie wskazuje ręką kierunek, tłumacząc w połowie na migi, a w połowie po angielsku gdzie należy skręcić i dla pewności prowadzi nas kilkadziesiąt kroków. Moje wyuczone przed wyjazdem: „teşekkür ederiz” (dziękujemy) działa magicznie. Uśmiech u mojego przewodnika poszerza się. Patrzę uważnie, czy w jego zachowaniu pojawi się jeszcze coś więcej.... Przed wyjazdem czytałem sporo o obyczajach wśród Turków i chciałem sprawdzić, czy rację mają ci, którzy twierdzą, że Egipcjanie w takich przypadkach natychmiast wyciągają rękę, natomiast Turcy są bardzo powściągliwi. I rzeczywiście tamci mieli rację. „Mój” Turek po prostu okazał się być tylko bardzo uprzejmy wskazując mi drogę i nie oczekiwał z mojej strony niczego metalicznie brzęczącego.

Antalya - Brama Hadriana Antalya - Brama Hadriana

Brama Hadriana okazała się być zachowana w bardzo dobrym stanie. Z obu jej stron znajdowały się fragmenty dawnych murów i baszt. To nasz pierwszy antyk spotykany w Turcji. Kilka zdjęć i szliśmy dalej. Mijane uliczki bywały bardzo wąskie, czasem miały nie więcej niż 4 metry szerokości. Niektóre domostwa wyglądały jakby były świeżo odnowione, inne popadały w ruinę.

Antalya - stara uliczka Antalya - stara uliczka

Wchodzimy do baru zlokalizowanego na wolnym powietrzu i zamawiamy herbatę. Po chwili na stoliku pojawiają się małe szklaneczki. Herbata mocna, tak jak lubię, ale te szklaneczki.... Prawdziwe naparstki. Przyzwyczajenie do naszych szklanek robi swoje i po chwili zamawiam herbatę jeszcze raz. Pół liry tureckiej za szklaneczkę to niedrogo. Kładę banknot 10-lirowy. Z wydawaniem reszty nie było problemu.

Wracamy do centrum idąc inną drogą. Nadal ten sam nastrój typowy dla starych uliczek, cisza i spokój. Po pół godzinie jesteśmy blisko hotelu. Po drodze kupujemy jeszcze kilka butelek wody na następny dzień. Ceny jak w Polsce. Okazało się, że miałem rację zaopatrując się w liry jeszcze w Polsce. Od samego początku mam spokój z szukaniem kantorów i wyszukiwaniu lepszych kursów. Przecież jesteśmy na wakacjach.

Zamiast od razu do hotelu, idziemy żoną jeszcze na krótki spacer ku centrum. I znowu oczywiście aparaty fotograficzne idą w ruch.

Antalya - ruchliwe centrum Antalya - ruchliwe centrum

Z kładki nad jezdnią, do której prowadzą ruchome schody, perspektywę ulicy zamyka widok gór Taurus. Zastygamy na chwilę i wpatrujemy się jak urzeczeni. Wracamy do hotelu. Kolacja.

Przeczytaj więcej o Antalyi.


Powrót do spisu treści


Pamukale - Hierapolis


21 maja 2009

Rano śniadanie, bagaże, autokar i w drogę. Razem z nami jedzie turecki przewodnik – młoda dziewczyna imieniem Feray. Każda wycieczka musi posiadać w swoim składzie miejscowego przewodnika. Jak widać, rząd turecki dba o to, aby tureccy przewodnicy nie cierpieli z powodu bezrobocia. Ale dziewczyna stara się być miła, wita się z nami nawet po polsku, ale to już cały zasób jej polszczyzny. Kontakt tylko po angielsku.

Po kilku godzinach jazdy z okien autokaru dostrzegamy tę sławioną w przewodnikach i opowiadaniach Bawełnianą Twierdzę, czyli ciepłe źródła pośród wapiennych skał tarasowo opadającego zbocza. Można wejść do wody. Żona wybrała moczenie stóp na ciepło.

Bawełniana Twierdza Bawełniana Twierdza

Ale gdy chwilę wcześniej nasza pilotka po kilkuminutowym opisie miejsca oznajmiła: „macie państwo godzinę i kwadrans wolnego czasu i jedziemy dalej” – uznałem, że kilka zdjęć tego pięknego, jak by nie było, obiektu przyrodniczego musi mi wystarczyć, a resztę skromnego czasu poświęcę zabytkom Hierapolis. To stary problem wycieczek. Ciągła gonitwa, ogromny niedobór czasu na to, co posiada prawdziwą głębię.

Zabytki kultury starożytnej nie mogły przegrać. Nie u mnie. Zostawiłem więc żonę w ciepłych źródełkach, a sam pognałem dalej. Już z dala widziałem to, co zawsze podnosiło mi ciśnienie krwi: ruiny starożytnych budowli.

Hierapolis - łaźnia/bazylika Hierapolis - łaźnia/bazylika

Aparat „strzelał” jak wściekły. Agora, bramy, łaźnia rzymska i na końcu ulicy ogromna starożytna nekropolia.

Hierapolis - nekropolia

Czas mijał, pora odjazdu zbliżała się dramatycznie szybko. Do teatru pod górkę niemal już pędziłem.

Hierapolis - teatr Hierapolis - teatr

Do autokaru zdążyłem na ostatnią chwilę. Ruszamy.

Przeczytaj więcej o Pamukkale oraz o Hierapolis.


Powrót do spisu treści


Efez


Teraz nasz cel to Efez. Ale po drodze, tuż przed Efezem, autokar skręca na wąską drogę pnącą się ostro ku górze. Zmierzamy do Mariemana. Jest już pora popołudniowa. Zajeżdżamy na parking. Krótki spacer lekko pod górę i oto jesteśmy przy niewielkim domku, który jak legenda głosi skutkiem sennego widzenia niemieckiej zakonnicy Anny Kathariny Emmerich, miał być ostatnim miejscem zamieszkania Marii, matki Jezusa. Legenda, jak się okazuje, posiada swoją moc przyciągania turystów i interes się kręci. Na kilka osób, które mocniej przejęły się legendą, musieliśmy czekać ponad pół godziny.

Ruszyliśmy do Efezu, który był oddalony od nas już tylko o kilka kilometrów. Słońce zaczęło się właśnie chować za wzgórza, gdy wkroczyliśmy do starożytnych ruin. Pilotka starała się opowiadać dużo i dokładnie, co sprawiało, że w wielu miejscach staliśmy i staliśmy, a zachód przybliżał się nieubłaganie, co poznać było można po rozszerzającej się strefie cienia.

Efez - odeon Efez - odeon

W końcu nie wytrzymałem i pozwoliłem sobie oderwać się od peletonu, który wciąż posuwał się jak żółw. Z każda chwilą warunki do robienia zdjęć pogarszały się.

Efez - Świątynia Hadriana Efez - Świątynia Hadriana

Moje oderwanie się od grupy mogło zapewne nie być dobrze widziane przez pilotkę, ale wtedy tym się nie przejmowałem, a miało też i tę zaletę, że fotografowałem obiekty niemal zupełnie bez tłumu zwiedzających, czyli tak, jak większość ludzi lubi.

Efez - Biblioteka Celsusa Efez - Biblioteka Celsusa

Biblioteka, z której pozostała jedynie frontowa ściana, to chyba jeden z najbardziej znanych zabytków starożytnego Efezu, niemal ikona Efezu. Obok przepiękna brama.

Efez - Brama Mazeusa i Mitridiusza Efez - Brama Mazeusa i Mitridiusza

Nie opisuję wszystkiego co mijałem (i co fotografowałem), bo o tym można przeczytać w każdym przewodniku. Przepiękna była, i to chcę podkreślić, sceneria, oprawa ruin. Nastrój Efezu, rozrzuconego pomiędzy zielonymi pagórkami, podkreślały tu i ówdzie rosnące strzeliste cyprysy. Zachodzące słońce, cyprysy i te antyczne ruiny przywiodły mi na pamięć, nie wiem dlaczego, sceny z filmu Gladiator.

Efez - teatr Efez - teatr

Zaczął się robić mrok. O dalszym zwiedzaniu tego dnia nie było już co marzyć. W planie mieliśmy jeszcze zwiedzenie Artemizjonu (legendarny cud antycznego świata). Siłą rzeczy „cud” musiał poczekać na następny dzień.

Rada dla innych: zwiedzanie Efezu najlepiej organizować przed południem. Światło pada wtedy zupełnie z innej strony, wydobywa wspaniałe kolory i kształty.

Wieczór. Jedziemy do hotelu w Kuşadası.

Przeczytaj więcej o Efezie.


Powrót do spisu treści


Pergamon (tur. Bergama)


22 maja 2009

Po śniadaniu wyjeżdżamy z Kuşadası. Nie jedziemy jednak prosto do Pergamonu, lecz po kwadransie skręcamy w bok i udajemy się do Artemizjonu. W starożytności Artemizjon, czyli świątynia Artemidy, uznawany był za siódmy cud świata. Do dnia dzisiejszego nic z niego, poza paroma kamieniami, nie zostało.

Artemizjon Artemizjon - resztki po świątyni Artemidy

Zwiedzanie było wyjątkowo krótkie – 15 minut. Wracamy autokarem do głównej arterii wiodącej do Pergamonu. Po drodze niespodzianka. Autokar zjeżdża na parking. Wielki napis na murze „Leather Park” mówi już wszystko. Ekskluzywna odzież skórzana. To miało być w planie poprzedniego dnia, ale nie zmieściło się. Wysypujemy się do pawilonu, w którym po chwili zaczyna się pokaz skórzanej mody. Drobny poczęstunek. Błyskają flesze. Pokaz kończy się i jesteśmy serdecznie zapraszani do salonu sprzedaży. Na widok cen oczy wychodzą na wierzch. Setki € to wcale nie jest górna granica cen.

Pojedynczo wychodzimy na parking. Jest już prawie cała grupa. Brakuje trzech osób. Czekamy trzy kwadranse i w reszcie ostatni amatorzy zakupów pokazali się z wypchanymi torbami. Na twarzach czekającej grupy zrozumiałe zniecierpliwienie. I nie dziwię się. Co prawda wszyscy wiedzieli, że biuro podróży zaplanowało wizytę w tym skórzanym biznesie (kto miał w tym interes?), ale widać było, że przygniatająca większość grupy chętnie by z tego zrezygnowała. Po ponad dwóch godzinach od przyjazdu do Leather Park wyruszamy dalej. Dla mnie jest to jednak czas „planowo” stracony. W końcu docieramy do Bergamy i autokar mozolnie zaczyna się wspinać pod górę wąską drogą. Parking.

Pergamon - widok części wzgórza Resztki po świątyni Artemidy

Pilotka prowadzi nas kawałek wśród ruin, opowiada historię miejsca i przechodzimy dalej. Mijamy miejsce, gdzie w przeszłości znajdował się ołtarz Zeusa. Wywieziony ponad sto lat temu za zgodą sułtana do Niemiec jest obecnie jedną z atrakcji berlińskiego muzeum. Kilka lat temu będąc w Berlinie widziałem zrekonstruowany fronton świątyni Zeusa. Pomyślałem sobie, że bardzo przydałby się na powrót w Pergamonie. To tu jest jego miejsce, ale miałem jednocześnie świadomość, że to oczywiście nierealne marzenie. Pytam naszą Feray, co o tym myśli. Tylko ze smutkiem w milczeniu kiwa głową. W Berlinie nigdy nie była. Ołtarz Zeusa zna to tylko z obrazków.

O dziwo, dziś nikt nas nie goni. Dalsze spokojne zwiedzanie już na własną rękę. „Strzelają” aparaty fotograficzne.

Pergamon Pergamon

Wsiadamy do autokaru i zjeżdżamy w dół. Naszym następnym celem tego dnia jest Troja. Zatrzymujemy się w przydrożnej restauracji. Coś trzeba przecież zjeść. Ceny nie odstraszają.

Przeczytaj więcej o Pergamonie.


Powrót do spisu treści


Troja (tur. Truva)


W miarę zbliżania się do celu widzę, że krajobraz z górzystego zmienił się na prawie nizinny. Jest już pora popołudniowa, ale słońce jeszcze wysoko stało nad horyzontem. Ogarnia mnie lekki dreszcz emocji. W wyobraźni zaczynają się przesuwać obrazy z Iliady. Wiele czytałem na temat odkryć Heinricha Schliemanna i innych odkrywców, ale dziś miałem zobaczyć osobiście to, co wydobyto z ziemi po trzech tysiącleciach zalegania w ukryciu i zapomnieniu. Zajeżdżamy na miejsce. Mały pawilon mieści tablice poglądowe na historię wzgórza Hissarlik. Warte sfotografowania, choć to nie żaden zabytek. Miałem nosa. Potem w domu przydało się „jak znalazł”, aby przypominając sobie hipotetyczny wygląd miasta w różnych wiekach porównać to ze stanem obecnym zarejestrowanym na zdjęciach.

Troja - jeden z najlepiej zachowanych fragmentów murów Troja - jeden z najlepiej zachowanych fragmentów murów

Zauważyłem jednak, że grupie zwiedzających brakowało jakoś entuzjazmu podczas przechodzenia wśród odkopanych fragmentów murów. Nie dziwię się, choć nie podzielam tego chłodu reakcji. Wyczuwam u pozostałych niedosyt wrażeń. To nie biblioteka Celsusa w Efezie, której choć tylko fronton, ale przepiękny i prawie kompletny widzieliśmy dzień wcześniej. Podobnie jak wielki teatr efeski, któremu brakowało tylko budynku scenicznego. Prawdopodobnie w odczuciu większości turystów temu, co oglądaliśmy brakowało jakiegoś piorunującego efektu. Trzeba być chyba tylko takim „wariatem” jak ja, którego ogarnia euforia na widok zarośniętego zielskiem starożytnego gruzu, żeby się tym zachwycać, co zobaczyliśmy.

Problem w tym, że wśród dziewięciu warstw historycznych wyodrębnionych przez archeologów nie widać żadnego ładu, żadnej harmonii. Poszczególne warstwy i fragmenty, zarośnięte krzakami i chwastami, sprawiają wrażenie ogromnego chaosu. Nie można wyodrębnić niemal żadnego większego fragmentu ruin, który wskazywałby czym to było w czasach świetności. Najwyraźniej każda nowa Troja stawiana była na gruzach lub fundamentach tej poprzedniej i proceder ten trwał przez kilka tysięcy lat.

Troja - odsłonięte różne warstwy historyczne zaznaczono tabliczkami z numeracją rzymską. Najstarsza warstwa „II” zaznaczona na dole kolorem żółtym. Warstwę „homerycką” posiadającą numer „VI” oznaczono kolorem czerwonym Troja - odsłonięte różne warstwy historyczne zaznaczono tabliczkami z numeracją rzymską. Najstarsza warstwa „II” zaznaczona na dole kolorem żółtym. Warstwę „homerycką” posiadającą numer „VI” oznaczono kolorem czerwonym

Wszechobecny chaos uczynił jednak wyjątek. To mały teatr, którego założenie architektoniczne widowni zachowało się w zasadzie kompletnie. To było praktycznie jedyne miejsce w Troi (no może z wyjątkiem fragmentów murów obronnych), w którym, od jednego rzutu oka rozpoznawało się przeznaczenie odkrytego obiektu.

Na placu przy parkingu stał, widoczny z daleka, monstrualny koń trojański wykonany z drewna. Do wnętrza mogli wchodzić turyści żądni posiadania fotografii z repliką konia użytego w którejś tam fabularyzacji Iliady. W sumie tandeta. Ale jak komuś się podoba...

Troja - teatr Troja - teatr

Zwiedzanie dobiegło końca, wsiedliśmy do autokaru i udaliśmy się do miejscowości Çanakkale znajdującej się nad cieśniną dardanelską. Po kolacji krótki spacer do portu i spać. Następnego dnia mieliśmy wstać o godzinie 3-ciej, aby zdążyć na pierwszy prom przecinający Dardanele w drodze na stronę europejską. Był to warunek realizacji bardzo bogatego planu zwiedzania Istanbułu przewidzianego na ten dzień.

Przeczytaj więcej o Troi.


Powrót do spisu treści


Istanbuł


23 maja 2009

Hagia Sofia

Przerywając w połowie sen załadowaliśmy się do autokaru. Prom, krótki rejs w poprzek cieśniny. Na wschodzie pojawiły się pierwsze oznaki świtu.

Świt nad Dardanellami Świt nad Dardanellami

Jesteśmy w Europie. Dziwne wrażenie. Jeszcze chwilę temu byliśmy przecież w Azji. Ruch na drodze jak na tę porę spory. Wijącą się przed nami wzdłuż wybrzeża drogę rozpoznaję tylko po światłach sunącego szeregu samochodów. Za chwilę nastąpi wschód słońca. Świetlista tarcza Życia wychyla się majestatycznie spod linii horyzontu.

Cieśnina Dardanelle Cieśnina Dardanelle

Szmer rozmów zamiera. Ogarnia nas stopniowo sen. Przesypiając w autokarze trasę z Çanakkale dojechaliśmy do Istambułu we wczesnych godzinach porannych. Na ulicach, w pobliżu obiektów odwiedzanych przez tysięczne tłumy, brak miejsc do parkowania autokarów, których setki zatrzymują się tylko, aby szybko „wypluć” turystów i odjechać. Daje się odczuć atmosfera ogromnych imprez masowych. Tłumy, tłumy, tłumy.

Zwartą grupą, aby się nie pogubić, przesuwamy się w kierunku meczetu Hagia Sofia (Święta Mądrość). Przytaczam w tym miejscu grecką nazwę, bo jej turecka wersja wcale mi nie leży. Warto pamiętać, że ta wielka bazylika chrześcijańska z czasów bizantyjskich została przerobiona na meczet po zdobyciu Konstantynopola przez Turków (1453). Minarety dobudowano już w dobie islamskiej, ale zasadnicza bryła budowli ma starsze pochodzenie.

Hagia Sofia – widok ogólny świątyni Hagia Sofia – widok ogólny świątyni

Pilotka rozdaje bilety wstępu. Wchodzimy na dziedziniec, a potem do wnętrza bazyliki. Wolno fotografować w środku, także z fleszem, z wyjątkiem miejsca, w którym zaznaczono „no flash”, ale to tylko jedno takie miejsce wewnątrz. Hagia Sofia jest pierwszym obiektem zwiedzanym przez nas na trasie wycieczki, w którym są raczej kiepskie warunki oświetleniowe do fotografowania. I tu kłania się sprawa parametrów używanych aparatów fotograficznych. Bardzo dobrze jest, gdy aparat posiada zakres czułości (ISO) dochodzący do min. 800. Wartość 1600 także może okazać się przydatna. To nic, że w przypadku większości tanich aparatów przy takiej czułości pojawią się na zdjęciach mocne szumy. Te można potem w domu usunąć w komputerze w stopniu naprawdę zadowalającym. Gorzej, gdy zbyt mała czułość da w efekcie zbyt ciemny obraz, w którym zacierają się szczegóły, kolory i kontrasty. Naprawa tego w większości przypadków nie jest już możliwa nawet w stopniu dostatecznym. Używanie lampy błyskowej na dystanse powyżej 5-6 metrów nie ma sensu. Tło, które w założeniu osoby fotografującej miało być celem zdjęcia, wyjdzie i tak ciemno. Przecież w środku świątyni odległości wynoszą nawet i kilkadziesiąt metrów.

Hagia Sofia - widok wnętrza nawy głównej i galerii Hagia Sofia - widok wnętrza nawy głównej i galerii

Często jednak widziałem błyski flesza u turystów, którzy mieli ustawiony aparat na „full auto” i fotografowali..... sufit. Ciekawe, co im wyszło? Inną dość pożądaną cechą aparatu fotograficznego jest, aby miał dość duży zoom optyczny (nie chodzi o cyfrowy). Wielkość zoomu optycznego w zakresie 3x –4x to trochę mało. No, ale ostatecznie brak większego zoomu utrudni jedynie powiększenie jakiegoś oddalonego detalu do wymaganej wielkości, co w sumie tragedią nie jest.

Zwiedzanie meczetu zaczęliśmy z poziomu parteru, ale można było wejść na galerie znajdujące się na znacznej wysokości. Widok wnętrza meczetu z tych galerii, także zatrzymany w kadrze aparatu fotograficznego, jest przepyszny. Warte zauważenia i sfotografowania są odsłonięte przez konserwatorów zabytku stare chrześcijańskie malowidła ścienne. Uratowane fragmenty posiadają świetnie zachowane kolory.

Hagia Sofia - malowidła chrześcijańskie na suficie Hagia Sofia - malowidła chrześcijańskie na suficie

Z meczetu wychodzi się na dziedziniec bocznym wyjściem. Nad nim, już na zewnątrz, znajdują się malowidła z czasów chrześcijańskich.

Przeczytaj więcej o Hagia Sofia.


Pałac Topkapı

Omijamy masyw zwiedzanego przed chwilą meczetu/bazyliki Hagia Sofia i boczną uliczką dochodzimy do ogromnego kompleksu pałacowego Topkapı. Wchodzimy przez wielką bramę, za którą na razie bez kontroli biletów przemierzamy ogromny dziedziniec mający bardziej charakter parkowy niż pałacowy. Środkiem prowadzi szeroki chodnik, którym suną tłumy zwiedzających. Z daleka rzucają się w oczy grupy ciemnych przybyszów ze środkowej Afryki. Tureckie dziewczęta poubierane są w bajecznie kolorowe suknie i chusty. Gdzieniegdzie przechodzący Arabowie z daleka odcinają się od tłumu bielą galabij i zawojów na głowie. Podobnie jak mężczyźni bielą, tak wyróżniają się głęboką czernią stroju starsze kobiety muzułmańskie z kręgów ortodoksyjnych. Zakryte całkowicie twarze kobiet, ze szparką na oczy, nie są rzadkością. Ten swoisty kalejdoskop kolorów i niesamowita różnorodność języków, to główne cechy sunącego cały czas powolnym krokiem tłumu.

Dochodzimy do kolejnej bramy. Pilotka rozdaje bilety. Przechodzimy przez kontrolę zdecydowanie przypominającą procedury lotniskowe. Bagaże podręczne idą na taśmę do prześwietlenia. Uzbrojeni wartownicy przyglądają się przechodzącym. Jesteśmy w tym momencie na drugim dziedzińcu, skąd można rozchodzić się do zwiedzania poszczególnych licznych obiektów zespołu pałacowego.

Pałac Topkapı Pałac Topkapı

Pilotka przekazuje garść informacji o zwiedzanym miejscu i umawiamy się na godzinę wyjścia. Czasu jest tym razem także dosyć. Wszędzie z wyjątkiem skarbca fotografowanie wnętrz jest dozwolone. Flesza natomiast nie wolno stosować w pawilonie, w którym eksponowane są akcesoria tronowe.

Pałac Topkapı Pałac Topkapı

Tak jak poprzednio, gdy wyjaśniałem kwestie fotografowania we wnętrzach Hagia Sofia, tak i tu wskazane jest fotografowanie we wnętrzach bez flesza z zastosowaniem podwyższonej czułości. Inaczej kolory wychodzą nieciekawie, blado. A jest co oglądać i utrwalać w kadrze.

Pałac Topkapı Pałac Topkapı

Przeczytaj więcej o Pałacu Topkapı.


Błękitny Meczet

Wychodzimy z pałacu i od razu kierujemy kroki ku Błękitnemu Meczetowi, którego sylwetka widoczna jest już z daleka.

Błękitny Meczet - widok ogólny Błękitny Meczet - widok ogólny

Wstęp jest wolny. W końcu jest to meczet, w którym na bieżąco odbywają się modły. Muzułmanie udający się na modlitwy wchodzą do wnętrza bezpośrednio z wewnętrznego dziedzińca. Grupy turystyczne wchodzą bocznym wejściem. Część wnętrza przeznaczona dla turystów oddzielona jest od części przeznaczonej na modlitwy barierką. Fotografować wolno. Ale nie używaliśmy fleszy. Po kwadransie wychodzimy.

Przeczytaj więcej o Błękitnym Meczecie.


Hipodrom

Mamy teraz trochę czasu na zjedzenie czegoś. Jest wczesne popołudnie. W pobliskim barze, wskazanym przez pilotkę można coś dostać za kilka lir. Kupujemy coś w rodzaju miejscowej zapiekanki. Pilotka też coś zamówiła. Nie zauważyłem jednak momentu, gdy płaciła za przekąskę. Przypadek? No cóż, zdarza się. Albo zmęczony wzrok, albo znany w turystyce obyczaj.

Do zbiórki mamy z pół godziny. Idziemy zobaczyć hipodrom, o którym napisano kilka zdań w programie wycieczki. Wygląda na to, że te kilka zdań w katalogu biura podróży to zwykły „wypełniacz” mający spełniać rolę nadmuchanego balonu informacyjnego. Obelisk rodem z Egiptu, to jedyna rzeczywista atrakcja hipodromu, a raczej byłego hipodromu, po którym nie ma śladu.

Hipodrom - Egipski Obelisk Hipodrom - Egipski Obelisk

Przeczytaj więcej o Hipodromie.


Nadchodzi godzina zbiórki i idziemy w kierunku placu, do którego po jakimś czasie podjeżdża nasz autokar. Ładujemy się do środka i odjeżdżamy w kierunku przystani. Czeka tam na nas stateczek spacerowy, którym udamy się na przejażdżkę po Bosforze. Przewidując rejs po Bosforze, gdzie na otwartym akwenie da o sobie znać ostrzejszy wiatr, pozostawiliśmy w autokarze po wczesnoporannym wstawaniu bluzy z polaru.

Bosfor

Odpływamy. Stateczek początkowo płynie w pobliżu brzegu europejskiego. Nad samym brzegiem rozsiadły się szeregiem różne budynki, pałacyki i inne obiekty.

Na europejskim brzegu Bosforu Na europejskim brzegu Bosforu

Statek płynie dalej i na horyzoncie wyłania się pierwszy z dwóch mostów spinających brzeg europejski z azjatyckim. Obok mostu, nad samym brzegiem, interesująca sylwetka meczetu. Przyciągającym wzrok obiektem na brzegu europejskim jest stara twierdza ulokowana na wzgórzu, której mury zachowane są w świetnym stanie. Vis a vis niej na azjatyckim brzegu rozsiadła się niegdyś budowla o podobnym przeznaczeniu, ale zbudowana ze znacznie mniejszym rozmachem, blisko linii brzegowej.

Bosfor - Most Fatiha Bosfor - Most Fatiha

Po dopłynięciu do drugiego mostu stateczek skręcił w kierunku azjatyckiego brzegu. Azjatycki brzeg obfitował także jak europejski w przeróżne stare budynki z czasów osmańskich, pałacyki i rezydencje.

Na azjatyckim brzegu Bosforu Na azjatyckim brzegu Bosforu

Przeczytaj więcej o Cieśninie Bosfor.


Rejs kończy się po zachodzie słońca. Wsiadamy do autokaru i jedziemy na kolację i nocleg do hotelu. Następnego dnia mamy do przebycia największy dystans, bo ok. 700 km w kierunku Kapadocji. Trzeba wypocząć. Dzień był męczący. Jak się okazało hotel Kanada, w którym nas zakwaterowano, z Kanadą miał wspólną tylko nazwę. Reszta to obiekt, któremu dałbym najwyżej jedną gwiazdkę i tylko dlatego, że mniej już nie można. Skuteczny wypoczynek bardzo trudno było osiągnąć z uwagi na stęchliznę dochodzącą z pobliskiego zsypu na śmiecie i nieustający łomot z dyskoteki mieszczącej się na przeciwko.

Klimatyzacja w pokoju nie dawała się uruchomić, bo brakowało pilota. Nasza pilotka skwitowała te mankamenty krótko: „no wie pan, to jest hotel miejski” i nie ruszyła się z fotela. Na to Feray słysząc ode mnie o problemie klimatyzacji natychmiast poszła do recepcji hotelowej i mimo braku kogokolwiek z obsługi sięgnęła do szafy po pilota.

Powrót do spisu treści


W drodze do Kapadocji


24 maja 2009

700 kilometrów. Dla niektórych podróż autokarem na takim dystansie zapowiadała się męcząco. Autokar wypadł z Istambułu na autostradę i mijając widoczne jak przez mgłę na horyzoncie morze Marmara sunął na wschód w kierunku Ankary. Droga miejscami malowniczo wiła się przebijając się przez góry porośnięte częściowo sosnowym lasem. Było pochmurno. Zaczął padać drobny deszcz. To pierwszy i ostatni deszcz jaki spotkaliśmy w Turcji w okresie 2 tygodni naszego pobytu w tym kraju. Powiada się, że o ile na wybrzeżu południowym 360 dni w roku to dni bezdeszczowe, to na północy jest odwrotnie. Czy akurat 360 to nie wiem, ale z tym deszczem na północy to coś jest na rzeczy. Chmury szły nisko. Za oknami uczyniło się ponuro.

Autostrada ponuro przebijała się przez góry Autostrada ponuro przebijała się przez góry

Ale po upływie nie całych dwóch godzin zaczęło się rozjaśniać. Przez zwarte do tego momentu chmury chwilami zaczęło przebijać się słońce. Stanęliśmy na parkingu, aby rozprostować kości i ewentualnie wyregulować płyny. Wiał chłodny wiaterek. Może dlatego wydawał się chłodny, bo w ogóle wiał. W ruch poszły kurtki i bluzy z polaru. To był chyba najchłodniejszy moment podczas całej dwutygodniowej naszej obecności w Turcji. Porównywalny jedynie z chłodem odczuwanym podczas rejsu po Bosforze. Tam po prostu wiało niemiłosiernie, choć w sumie było ciepło.

To, co teraz piszę, to wskazówka dla zastanawiających się co zabrać ze sobą, aby w Turcji nie zmarznąć. Coś zatem trzeba zabrać, ale bez przesady. Jeśli ktoś zamierza przebywać w Turcji na wiosnę lub tym bardziej latem, i tylko na południu, jedna sztuka czegoś „cieplejszego” wystarczy i przyda się może tylko wieczorem. My byliśmy tu w końcu maja. Oprócz tych dwóch opisanych przypadków, mój polar leżał resztę czasu w walizce całkiem bezużytecznie.

Minęliśmy bokiem Ankarę. Mieliśmy już za sobą tego dnia chyba ponad czterysta kilometrów. W którymś momencie autokar zjechał z autostrady i od tej chwili dała się zauważyć stopniowa zmiana krajobrazu. Teren górzysty ustąpił nizinnemu z domieszką lekkiego pofałdowania. Jednocześnie pogoda poprawiła się radykalnie. Chmury zostały gdzieś na północy. Nad nami, przerywany miejscami rozrzuconymi tu i ówdzie obłokami, rozpostarł się błękit nieba. Ponury nastrój poprzednich godzin zniknął gdzieś bezpowrotnie. W pewnym momencie na horyzoncie po prawej stronie zaczęło się ukazywać szare pasmo jeziora Tuz. Tuz po turecku znaczy sól.

Jezioro Tuz - woda odparowując pozostawia na brzegu białe skupiska soli Jezioro Tuz - woda odparowując pozostawia na brzegu białe skupiska soli

Zasolenie tego ogromnego akwenu wynosi ok. 34% i miejsce to jest dla Turcji źródłem soli na skalę przemysłową. Autokar zatrzymał się na małym parkingu obok kilku innych. Amatorów przyjrzenia się z bliska temu Morzu Martwemu Turcji było sporo. W jezioro został poprowadzony na kilkadziesiąt metrów sztuczny, bardzo wąski, półwysep dla turystów. Coś jakby niedokończona grobla. Jest tak wąsko, że trzeba uważać, aby nie wdepnąć do wody, podczas mijania kogoś. Ale jest tu bardzo płytko. Wystające z wody kamienie pokryte są grubą warstwa skrystalizowanej soli. Tylko przyroda potrafi tak „rzeźbić”. Kilka osób wchodzi do wody. Sól „wgryza” się w skórę tak mocno, że po wyjściu stopy trzeba koniecznie opłukać pod kranem. Na brzegu obok kilku straganów z typowymi pamiątkami stoi pawilonik z toaletą i tu można opłukać „posolone” nogi.

Jezioro Tuz - krystalicznie czysta sól osadzająca się na kamieniach Jezioro Tuz - krystalicznie czysta sól osadzająca się na kamieniach

Powrót do spisu treści


Kapadocja


Jest już pora popołudniowa. Zaczynamy zbliżać się do Kapadocji. Co raz częściej za oknami widzimy pasma wzgórz malowniczo powycinanych, z głębokimi bruzdami, koloru jakby miedzi. Ten trochę księżycowy, ze względu na rzeźbę, choć miejscami jest całkiem zielono, krajobraz - pięknie wygląda w blaskach chylącego się ku zachodowi słońca. Kolory nabierają wyrazistości, a bruzdy skał zaczynają tonąc w głębokim cieniu potęgując kontrasty.

Wzgórza rzeźbione bruzdami niczym twarz starca Wzgórza rzeźbione bruzdami niczym twarz starca

Przeczytaj więcej o Kapadocji.


Jest już późne popołudnie, gdy docieramy do miejscowości Ürgüp, gdzie znajduje się nasz hotel „Vera”. Będziemy w nim mieć dwa noclegi. Hotel jest bardzo przyzwoity. Po istambulskiej „Kanadzie” tu mamy prawdziwą Kanadę. Kolacja, spacer wieczorny i spać.

Kaymaklı

25 maja 2009

Rano po śniadaniu wyruszamy do Kaymaklı, gdzie zwiedzamy podziemnie miasto wykute w skałach przez pierwszych chrześcijan, którzy tu szukali schronienia przed prześladowaniami. Pilotka rozdaje bilety i wchodzimy do podziemi. Cała zwiedzana trasa jest dość dobrze oświetlona, więc latarki zasadniczo są całkiem zbędne, ale jak kto ma problemy z widzeniem w mroku i zabrał latarkę może sobie doświetlić drogę świecąc pod nogi lub na wysokości głowy w nieco ciemniejszych lub niskich przejściach. Osoby z ostrą klaustrofobią mogą mieć problemy. Fotografowanie wewnątrz podziemi nie jest zabronione.

Kaymaklı Kaymaklı

Korytarze, przejścia i pomieszczenia mieszkalne są dość ciasne. Idziemy gęsiego. Pilotka co jakiś czas gromadzi nas w jakimś nieco obszerniejszym miejscu i podaje garść wiadomości o tym, co tu widzimy. Niektóre korytarze są tak niskie, że trzeba uważać na głowę i iść na zgiętych nogach. O wyprzedzaniu nie ma mowy i jednocześnie każdy zwalniający lub zatrzymujący się np. dla zrobienia zdjęcia, zatrzymuje tych, których ma za plecami. Ale jak już ktoś chciał pstryknąć fotkę i faktycznie wstrzymywał marsz innym, nie spotykały go za to żadne dowody zniecierpliwienia. Dawała się wyraźnie zauważyć wzajemna tolerancja i życzliwość.

Kaymaklı Kaymaklı

Powraca w tym miejscu opowiadania moja wcześniejsza rada odnosząca się do fotografowania, jaką zamieściłem przy opisywaniu meczetu/bazyliki Hagia Sofia. Nader pożądane jest, aby aparat fotograficzny posiadał czułość ISO 800, a nawet 1600. I raczej nie należy używać lampy błyskowej. Dystanse we wnętrzach podziemi w Kaymakli są tak małe: 1,0–2,5 metra, że błysk flesza może zdjęcie tak mocno prześwietlić, że obraz będzie niedopuszczalnie blady. Ale jak kto ma aparat z kompensacją lampy błyskowej i umie z tego skorzystać, to co innego. Na ogół w trakcie przechodzenia korytarzami i schodkami nie ma czasu na przestawianie aparatów. Dobrze jest zatem jeszcze przed wejściem do podziemi wyłączyć lampę błyskową i ustawić wysoką czułość. Ustawienie czułości na wartość niższą niż 800 grozi wydłużeniem czasu naświetlania i w konsekwencji rozmazaniem obrazu, a zdjęcie będzie i tak niedoświetlone. W podziemiach tego nie widać na małym wyświetlaczu LCD, ale potem już nie będzie okazji do powtórki sesji zdjęciowej.

Uçhisar

Wyjeżdżamy z Kaymaklı i po krótkiej jeździe docieramy do małej miejscowości Uçhisar. Tu spotykamy się z drugą ikoną Kapadocji. Cały otaczający krajobraz usiany jest przedziwnymi tworami skalnymi, które przyroda ukształtowała w postaci stożków.

Uçhisar Uçhisar

Co i rusz widać stożkowate skały tufowe, które dawne pokolenia mieszkańców Kapadocji przerobiły na mieszkania wykuwając w nich pokoje, wyjścia i okna.

Uçhisar Uçhisar

Nad miasteczkiem góruje masyw skalny, którym niegdyś zamieniono na twierdzę. Wiele jest miejsc, gdzie współczesna niska zabudowa mieszkalna została wkomponowana pomiędzy dawne domostwa wykute w skałach. Przez cały czas pracują aparaty fotograficzne. Jest ostre słońce. Trzeba pamiętać, aby przestawić aparaty do fotografowania w tych warunkach.

Uçhisar Uçhisar

Przeczytaj więcej o Uçhisar.


Odjeżdżamy po obiedzie, który zjadamy w miejscowej restauracji. Następnym celem wyprawy jest tego dnia park narodowy Göreme z jego kościołami wykutymi w skałach. Miejsce przepiękne. Ale zanim nastąpi nasze spotkanie z Göreme wiezieni jesteśmy do wytwórni wyrobów z onyksu. Biżuteria, ale nie tylko z onyksu, jest głównym produktem oferowanym turystom. Kolejne, drugie miejsce, którego brak w programie wycieczki przyjąłbym z radością. Dobrą godzinę zajęło nam oczekiwanie na dalszą jazdę.

Göreme

Dojeżdżamy. Parking. Pilotka rozdaje bilety. Na terenie krajobrazowo typowym dla Kapadocji, a zatem skały o przedziwnych kształtach, rozrzuconych są kościoły pamiętające pierwsze tysiąclecie chrześcijaństwa. Drążone były w skałach i zachowały się w dobrym stanie.

Göreme Göreme

Uwagę zwiedzających przyciągają wewnętrzne malowidła ścienne zachowane w niektórych kościółkach znakomicie, jak na upływ tysiąca i więcej lat.

Göreme Göreme

We wnętrzach wolno fotografować, ale nie wolno używać flesza. I znowu kłania się temat aparatów fotograficznych. Na udostępnionym do zwiedzania terenie turyści mają wolny wstęp do wszystkich kościółków z wyjątkiem jednego. Ale ten jest najpiękniejszy. Poświęciłem mu wiele miejsca na karcie pamięci i aparatu.

Göreme Göreme

Cena osobnego biletu wstępu do tego kościoła to 8 lir. Ale nie żałujcie tych pieniędzy. To naprawdę warto obejrzeć i sfotografować (bez flesza).

Göreme Göreme

Malowidła wypełniają przedsionek i dalsze wnętrze podzielone filarami na trzy nawy. Są zachowane w świetnym stanie, barwy zaskakują swoją głębią.

Göreme Göreme

Ograniczenie objętości tego opowiadania nie pozwala zamieścić więcej fotografii. Ale może to dobrze. Chciałbym w czytelnikach, którzy tam nie byli, wywołać prawdziwy głód wrażeń i skłonić do odwiedzenia tego wspaniałego miejsca. Do mojego opowiadania dodam tu jeszcze jedna fundamentalną uwagę. Czas przeznaczony przez pilotkę na zwiedzanie skalnych kościołów był moim zdaniem znacznie za krótki. To, co oglądaliśmy przez półtorej godziny wymagało moim zdanie trzech godzin.

Miałem wielki niedosyt, bo pilotka prowadziła nas tylko do wybranych kościółków, a po drodze mijaliśmy wiele miejsc klasztornych, małych cel i innych pomieszczeń, także jak wszystko inne, kutych w skałach - i nie dano nam nawet chwilki czasu na zajrzenie do nich. Złość mnie ogarnęła i celowo się spóźniłem o 10 minut na wyznaczoną godzinę odjazdu autokaru, aby zajrzeć na kilka zdjęć do ostatniego kościoła usytuowanego przy drodze do parkingu. A było co zobaczyć. Wierzcie mi. Albo lepiej nie wierzcie i pojedźcie tam przekonać się, czy miałem rację. Małą próbkę przedstawiam na poniższym zdjęciu.

Göreme Göreme

Przeczytaj więcej o Göreme.


W niedalekiej odległości od kościołów skalnych narodowego parku Göreme znajdują się kolejne cuda przyrody Kapadocji. Ale zanim tam przybyliśmy musieliśmy zahaczyć o małą wytwórnię ceramiki. Pokaz procesu produkcyjnego, a potem wizyta w sklepie firmowym to kolejny czas tego dnia, który zdecydowanie uważam za stracony. Tym bardziej, że „planowo” brakowało go tego dnia na zwiedzanie innych przepięknych miejsc, co opisałem wyżej. Cisnęło mi się na usta słowo: barbarzyństwo.

Przejazd ze sklepu z ceramiką trwał z dziesięć, piętnaście minut. Wysiedliśmy na parkingu usytuowanym w terenie otoczonym skałami przypominającymi grzyby lub kształty falliczne.

Kapadocja - skalne grzyby Kapadocja - skalne grzyby

Budowa geologiczna skał sprawiła, że warstwy skał nie mając jednakowej odporności na wietrzenie ulegały procesowi naturalnego „rzeźbienia”. Trwalsze warstwy traciły masę wolniej, mniej trwałe szybciej.

Kapadocja - skalne grzyby Kapadocja - skalne grzyby

Na szczęście koniec maja to dni już zdecydowanie długie i słońce przy pięknej pogodzie do późnych godzin, stojąc nad horyzontem, pozwalało nam cieszyć się możliwością wykonania pięknych zdjęć.

Powrót do spisu treści


W drodze do Antalyi


26 maja 2009

Ostatni dzień wyprawy objazdowej. Wracamy do Antalyi. Nadal piękna pogoda. Z terenu Kapadocji udaje mi się zrobić dwa ciekawe zdjęcia, które w zasadzie z Kapadocją mają tylko tyle wspólnego, że wykonanie obydwu, nie jeżdżąc zbytnio, możliwe jest tylko z terenu Kapadocji.

Kapadocja - wulkan Kapadocja - wulkan

Sfotografowałem dwa wulkany odległe od siebie o około 250 km. Ten powyżej sfotografowałem będąc w Uçhisar poprzedniego dnia, ustawiając obiektyw w kierunku północnym. Ten drugi zdjąłem w drodze powrotnej do Antalyi, kierując aparat na południe.

Kapadocja - wulkan Kapadocja - wulkan

Oba ośnieżone masywy górskie mają w sobie coś majestatycznego. W drodze do Antalyi zatrzymaliśmy się w miejscowości Konya w Muzeum Mevlany. Zwiedziliśmy meczet, poświęcony temu muzeum. Ale zdjęcia można było wykonywać tylko z zewnątrz. Wewnątrz meczetu było to zakazane.

Konya - Muzeum Mevlany Konya - Muzeum Mevlany

Przeczytaj więcej o Konyi.


Miejsce interesujące, jako ciekawostka, ale jakiegoś oszałamiającego wrażenia nie sprawiło. W dalszej części trasy tego dnia autokar wjechał w strefę gór Taurus.

Góry Taurus Góry Taurus

Miejscami na szczytach utrzymywał się śnieg.

Góry Taurus Góry Taurus

Przeczytaj więcej o górach Taurus.


Tego dnia pożegnaliśmy naszą pilotkę oraz towarzyszącą nam Feray, a także kierowcę Mehmeta, który wiózł nas dzielnie pokonując w ciągu tygodnia trzy i pół tysiąca kilometrów.

Powrót do spisu treści


Wyjazd z Antalyi do Okurcalar


27 maja 2009

Przed południem zapakowaliśmy się do autokaru, który miał nas zawieźć do wybranego na kolejny tydzień hotelu. Razem z nami jechało kilka osób towarzyszących nam w poprzednim tygodniu oraz kilka innych, które pobyt wykupiło w tym samym biurze podróży. Jak się okazało goście byli rozwożeni do trzech miejscowości: Side, Okurcalar oraz Alanyi. Dało się zauważyć, że Side i Alanię wybrały osoby zdecydowanie młode. Na Okurcalar zdecydowały się znacznie starsze, w tym jedno małżeństwo w wieku koło osiemdziesiątki.

Hotel Meryan - Okurcalar

Hotel Meryan jest obiektem 5-gwiazdkowym i niemal w pełni na tę kategorię zasługuje, choć pewną skazę na jego dobrym imieniu dostrzegłem już pierwszego dnia. Hotel w folderze reklamowym biura podróży przedstawiany był jako posiadający centralną klimatyzację. Problem był w tym, ze ta klimatyzacja nie została włączona. W trakcie mojej interwencji, która nastąpiła już zaraz po wejściu do pokoi i stwierdzeniu, że „klima” nie pracuje, kierownik personelu zaczął się najpierw tłumaczyć, że włączą ją później.

Zapytałem kiedy, o której godzinie, i osłupiałem po tym, co usłyszałem. Kierownik personelu z miną wskazującą na zakłopotanie, wyjaśnił mi, że klimatyzacja włączana jest tylko w... „sezonie”. Na moje pytanie, co to jest u nich „sezon”, otrzymałem odpowiedź, że sezon zacznie się u nich za tydzień... „Ja wiem – prawił mi szef personelu – że to brzmi idiotycznie i jest śmieszne, ale tak już u nas jest”. Wytłumaczyłem mu wobec tego, że to wcale nie jest śmieszne, jestem mieszkańcem chłodniejszych rejonów Europy i dla nas jest tu zbyt gorąco, aby obyć się na dłuższą metę bez klimatyzacji, a poza tym trudno sobie wyobrazić w Europie 5-gwiazdkowy hotel w ciepłej strefie bez klimatyzacji na każde życzenie gości. Zapytałem go, czy umie sobie wyobrazić, co teraz będą myśleć turyści europejscy o tym hotelu? Ostanie zdania wypowiedziałem podkreślając dobitnie głosem, że musi być wóz, albo przewóz.

Facet się poddał. Natychmiast wyszukał i zaproponował nam pokój w innej lokalizacji tego samego zespołu budynków, w której poszczególne pokoje posiadają, każdy osobno, swoją własną klimatyzację. I o to chodziło. Miałem satysfakcję. Dałem sobie radę sam, bez niczyjej pomocy, a tym bardziej bez rezydentki biura podróży, z którą kontakt mieliśmy dopiero dwa dni później. Nie musiałem posuwać się do sposobu znanego mi z relacji innych turystów – a oznaczającego ni mniej, ni więcej, tylko „przymusowy” bakszysz. To świadczyło jednak bardzo dobrze o klasie personelu hotelowego. Nie mniej wykazanie rzeczowej nieustępliwości okazało się bardzo pożyteczne. Rozmowa toczyła się po angielsku.

I tu jedna dodatkowa uwaga. To może wydawać się nam śmieszne, że klimatyzacja w południowej Turcji musi czekać na swój turecki sezon, ale skoro Turcy tak to sobie urządzają, to, wybierając hotel, można taką ofertę zaakceptować lub odrzucić, albo wybrać inny termin. Problem w tym, ze biuro podróży powinno o tym wiedzieć i podać w informacji katalogowej, a biuro tego nie uczyniło. Informacja o posiadaniu przez hotel klimatyzacji centralnej, czyli rozprowadzanej po pokojach kanałami i sterowanej przez personel hotelu, powinna obowiązkowo zawierać datę, od której jest uruchamiana. Czytając katalogi biur podróży zwracajcie na to uwagę.

Powrót do spisu treści


Side


28 maja 2009

W przygotowanym przeze mnie przed wyjazdem do Turcji planie zwiedzania figurowało, między innymi, Side. Uznałem, że na pierwszy raz wyprawa powinna być w miarę lekka. Chciałem też przetrzeć szlaki, rozpoznać teren. Droga do Side prowadziła przez Manavgat. Ten ostatni był oddalony o ok. 30 km od hotelu. Przeszliśmy z żoną podziemnym przejściem na drugą stronę dwupasmowej drogi i zaczekaliśmy na dolmusz.

Nie musieliśmy długo czekać. Dolmusz łatwo poznać po tym, że jest to zazwyczaj mały autobus, krótszy i niższy od autobusów dalekobieżnych (choć na krótkich trasach bywa to mały osobowy furgon), a za przednią szybą widnieje tablica określająca dwa skrajne przystanki na trasie przejazdu. Nas zabrał dolmusz z tablicą „ALANYA – MANAVGAT”. Wsiedliśmy i zajęliśmy miejsca zaraz za kierowcą. Chciałem obserwować trasę. Pojazd ruszył. Wyjąłem liry i już chciałem zapłacić kierowcy, gdy siedząca obok mnie kobieta, widocznie biorąca mnie za Rosjanina, powiedziała po rosyjsku, że zapłacić mogę na końcu trasy i kosztuje to 4 liry. Moje „balszoje spasiba” nie zaskoczyło jej wcale, ale widziałem, że ucieszyła się, że mogła pomóc... „rodakowi”.

Po około pół godzinie dolmusz zajechał do Manavgat i dotarł do placu, który od razu wyglądał jak miejski dworzec autobusowy, choć żadnej hali, typowej dla naszych dworców, tam nie było. Jedynym budynkiem był mały pawilon dyspozytora ruchu. Zaraz na placu zostaliśmy zapytani dokąd jedziemy. Po naszym wyraźnym: „Side” – wskazano nam podjeżdżający dolmusz oznaczony „MANAVGAT-SIDE”. Koszt przejazdu na plac postojowy w Side, to 1,75 liry. Tym dolmuszem zabrało się z nami kilkoro turystów niemieckich. Jedna z pań widząc nas, Europejczyków (było w pojeździe także kilku krajowców), nie zastanawiając się czy ją zrozumiemy, stwierdziła, że „Side ist schön”. „Ja, Sie haben Anrecht” – odpowiedziałem starając szybko przypomnieć sobie gdzieś zasłyszane zwroty i dobrze, że pani nie kontynuowała rozmowy, bo rychło by się okazało, że po niemiecku umiem już nie wiele więcej. Widać wyczuła z brzmienia mojej odpowiedzi, że nie jesteśmy Niemcami.

A Side jest naprawdę piękne. Niemka miała rację. Ale ja to wiedziałem już w Polsce. Z przygotowanych map, wydrukowanych na komputerze z Google Maps, po zapoznaniu się z kilkoma przewodnikami, wiedziałem z grubsza, co, gdzie znajdę. Jedyną niewiadomą było – jak to wygląda w naturze. Z placu postojowego dolmuszy udaliśmy się ulicą „kolumnową” w kierunku teatru. Wstęp do teatru kosztuje 10 lir.

Side Side

Z wyżyn widowni można obejrzeć najbliższą okolicę. Za agorą, znajdującą się bezpośrednio obok teatru, teren nie przedstawiał się zachęcająco. Wyjątek stanowiły ruiny przylegające bezpośrednio do ulicy.

Side Side

Ale ruiny poszczególnych domostw, zwaliska, na północ od agory zarośnięte były do tego stopnia, że przechodzenie przez ten obszar umożliwiały tylko wąskie, wydeptane ścieżki.

Side Side

Obszedłem cały teren dookoła i zrobiłem sporo zdjęć. Wyglądało na to, że Turcy jakoś nie dbają o pielęgnację i zakonserwowanie ruin. Przecież to jest czysty biznes: oczyścić i uporządkować teren, a potem zarabiać na tym. I znowu przychodziło mi do głowy przekonanie, że Grecy u siebie, mając takie skarby, zadbaliby o każdy kamień. Tu teren wyglądał tak, jak u nas wygląda zarośnięta zwałka gruzów pozostawiona po wielkiej budowie.

Side Side

Żona zaczekała w cieniu, aż wrócę. Dla niej buszowanie po chaszczach w upale nie było żadną atrakcją. Dla mnie przeciwnie. Upał to fraszka, gdy mogłem osobiście „dotknąć” Historii. W końcu w plecaku miałem dwie butle wody. Poszliśmy potem główną uliczką starego Side w dół. Doszliśmy do portu. Kilka zdjęć. Skręciliśmy w lewo i odnaleźliśmy świątynię Apolla, a raczej jej pozostałości w postaci zrekonstruowanego narożnika, co oznacza kilka kolumn zwieńczonych górnymi belkami.

Side Side

Trzeba jednak przyznać, że monument ten na tle błękitu nieba i takoż błękitu morza prezentował się całkiem sympatycznie. Moją wyobraźnię pobudzały ruiny znajdujące się zaraz obok świątyni Apolla. Aparat fotograficzny „strzelał” niemal serią. Idąc dalej uliczką wzdłuż brzegu doszliśmy do ruin łaźni rzymskiej. Ruiny są dość okazałe, ale z fatalnym efektem (dla turystów) zostały otoczone, przylegającą i zasłaniającą widok, chaotyczną współczesną zabudową. I znowu problem zaniedbań gospodarzy kraju.

Wracamy na plac postojowy dolmuszy. Droga powrotna przebiegała bez niespodzianek.

Przeczytaj więcej o Side.


Powrót do spisu treści


Alanya


29 maja 2009

Zaraz po śniadaniu zabieramy nasze turystyczne wycieczkowe wyposażenie i w drogę. Dolmusz kosztuje 4 liry od osoby. Dojeżdżamy do centrum Alanyi i wysiadamy na placu postojowym dolmuszy, skąd będziemy potem wracać do Okurcalar. Idziemy trochę na nosa. Po drodze pytam o Alanya Kale. Przechodnie pokazują ręką ulicę, którą dojdziemy do drogi wiodącej pod górę, aż do samej twierdzy. Mimo, że to stosunkowo wczesna pora, jest już upalnie. W pewnym momencie, gdy skręciliśmy w ulicę, która zaprowadzić nas miała na górę, podchodzi do nas taksówkarz i proponuje kurs. Nie bardzo chciało mi się wspinać pod górę w pełnym słońcu wiedząc, że żona źle znosi takie upały, więc dobiliśmy targu i za 15 lir facet w kilka minut zawiózł nas na samo miejsce. Wiedziałem, że gdzieś u podnóża góry mieści się postój specjalnego traktorowego „tramwaju”, który podwoził turystów, za chyba 1 lirę, ale nie chciało mi się go szukać. Na piechotę postanowiliśmy za to zejść z góry, w drodze powrotnej. Bilet do zamku kosztował 10 lir.

Alanya Alanya

Ogólnie jest to ruina uporządkowana i miejscami rekonstruowana. Sprawia wrażenie niezłe, choć widać, że konserwator zabytków nie planuje większej rekonstrukcji zabudowań znajdujących się wewnątrz murów obronnych na szczycie skalistego wzgórza, aby uatrakcyjnić obiekt turystom.

Alanya Alanya

Za to widoki z tej wysokości na okolicę, we wszystkich kierunkach, są przepiękne.

Alanya Alanya

W sumie twierdza jest bardzo rozległa. To, co zwiedzaliśmy kupując bilety, było tylko jej częścią szczytową. Natomiast cały stanowiący skalistą górę półwysep pokryty był dokoła licznie rozgałęzioną linią murów obronnych, schodzących do samego dołu, do miejskiej zabudowy współczesnej Alanyi.

Schodząc wstąpiliśmy do niewielkiej kafejki pod gołym niebem, gdzie za kilka lir zamówiliśmy herbatę (çay) i kawę. Obok, wbudowany w linię starych murów twierdzy, widoczny był maleńki porzucony meczet. Podobny, ale wolnostojący przy drodze minęliśmy wcześniej. Linia murów w tym miejscu przerwana była dla prowadzonej drogi. Przechodziliśmy przez ruiny czegoś, co kiedyś było zapewne bramą. Za bramą droga zbliżyła się do zbocza, z którego mieliśmy otwarty widok na całą wschodnią zatokę i port. Widok ten towarzyszył nam już do samego końca schodzenia z góry, które swój finał znalazło przy Czerwonej Wieży (Kizıl Kule).

Alanya Alanya

Samą wieżę warto obejrzeć. Bilet wstępu kosztuje 3 liry. I pomyśleć, że ma on już osiemset lat i jest w świetnym stanie. Fotografowanie wnętrz nie jest zabronione. Piszę o tym za każdym razem, gdy opisuję zwiedzanie wnętrz jakiego obiektu muzealnego, bo sam się tym zawsze interesuję przed wyjazdem gdziekolwiek, aby uniknąć przykrych niespodzianek. Katalogi i foldery turystyczne na ogół o tym nie wspominają, lub bardzo rzadko. Zdjęcia są potem podstawowym elementem naszej pamięci i warto zadbać o jej najpełniejszą reprezentację we własnym albumie. Gdy użycie flesza jest zabronione, wyjściem z sytuacji jest wysoka czułość matrycy. Gdy zabronione jest fotografowanie wnętrza, to czasem z pomocą przychodzi potężny zoom optyczny. Taki zoom „wjeżdża” potem przez okno lub drzwi i robi swoje.

Bywają też i sytuacje zabawne, które dowodzą, że w obliczu zakazów można sobie poradzić skutecznie, aby te zakazy omijać. Przykładem niech będzie autentyczna sytuacja, której byłem świadkiem rok temu w muzeum w Kairze. Tytułem wstępu podam tylko, że obowiązujący tam przed laty zakaz fotografowania z fleszem nie skutkował. Wprowadzono więc zakaz fotografowania w ogóle. Ale i ten zakaz był łamany. Od niedawna obowiązuje zatem w ogóle zakaz wnoszenia aparatów fotograficznych i kamer - pod groźbą ich konfiskaty. I ok. Zakaz jest skuteczny. Wszystkie aparaty fotograficzne i kamery lądują w koszu na przechowanie przy wejściu do muzeum, ktoś je niby pilnuje i zabiera się je przy wychodzeniu. Jest to trochę ryzykowne, więc niektórzy zostawiają sprzęt w autokarach. Ale Egipcjanie nie przewidzieli postępu techniki. Sam więc widziałem jak jakaś turystka japońska fotografowała obiekty wewnątrz muzeum... komórką. Flesz przy tym błyskał, że hej i działo się to na oczach pilnującego personelu, który ani drgnął. Można? Można! No, ale miało być o Turcji, a ja tu o Egipcie.

No cóż, w Turcji nie ma zakazu używania komórek. A poza tym, jeśli ktoś się zaopatrzy w sprzęt rodem ze współczesnego Jamesa Bonda... :-). Wracając do placu postojowego dolmuszy zahaczyliśmy o bazar owocowo-warzywny. Atmosfera bazaru upodobniała go do naszych. Tylko oferta rozłożona na straganach była bardziej kolorowa i ceny w innej walucie.

Alanya Alanya

Ceny większości towarów po przeliczeniu na złotówki były podobne do naszych lub nawet niższe. Z jednym wyjątkiem. Banany, które są niemal wizytówką rolniczą okolic Alanyi, były droższe niż u nas, co tym dziwniejsze, że nasze są importowane z daleka, a tutejsze rosną blisko - blisko bo w okolicach Alanyi.

Powrót do Okurcalar dolmuszem odbył się bez problemów. 4 liry od osoby, pól godziny jazdy i byliśmy w hotelu.

Przeczytaj więcej o Alanyi.


Powrót do spisu treści


Perge


30 maja 2009

Przygotowane przed wyjazdem do Turcji mapy satelitarne, 1,5 litra wody, coś do przegryzienia, aparat fotograficzny, pieniądze i dokumenty osobiste oraz komórka (tak na wszelki wypadek), wypełniały mój plecak. Czapka, okulary przeciwsłoneczne oraz sandały dopełniały mój stan posiadania.

Pierwszą część podróży miałem już rozpracowaną. Podróż do Manavgat za 4 liry minęła jak pierwszym razem, gdy jechałem do Side. Na placu postojowym dolmuszy w Manavgat rozejrzałem się z uwagą i nagle serce drgnęło mi radośniej. Na dużym autobusie stojącym po drugiej stronie placu widniała tablica ANTALYA. Kierowca stał obok wozu. Szybkim krokiem podszedłem do kierowcy i zapytałem: „Antalya?” Kiwnął głową na tak. Na moje: „Bilet ne kadar?" (ile kosztuje bilet?) padło pytanie: „Euro, dolar, lira?”. „Lira! Sekiz!” (osiem).

Ruszyliśmy kilka minut później. Oprócz kierowcy jechał z nami konduktor, będący za razem czymś w rodzaju dowódcy-szefa. Obaj ubrani byli w ciemne garniturowe spodnie i białe koszule z krótkim rękawem. Krawat był dopełnieniem tego „umundurowania”. W ogóle sam autobus, jak i jego załoga, sprawiali bardzo korzystne wrażenie. Czysto! Widać od razu, że typowym dolmuszom brakuje nieco do tego poziomu. Sam autobus wyposażony był w klimatyzację i ta działała. Fotele z regulowanym oparciem. Miałem do przebycia około 75 km. Autobus był niezbyt mocno wypełniony pasażerami.

Usadowiłem się zaraz za kierowcą, aby obserwować drogę. Moim celem na szosie była miejscowość Aksu. Od niej w prawo wiodła droga do Perge. Zdawałem sobie pytanie, czy potrafię rozpoznać miejsce, w którym będę potrzebował wysiąść. Wiedziałem, że Aksu jest rozciągnięte na kilku kilometrach i w prawo idzie kilka dróg. Autobus co jakiś czas zatrzymywał się na przystankach, gdzie jedni wysiadali, a inni wsiadali.

Jechaliśmy dalej. Aksu było co raz bliżej. Wreszcie tablica miejscowości oznajmiła mi, że zbliżamy się do celu. Zbliżyłem się do kierowcy i wyuczonym tureckim zwrotem powiedziałem: „Lütfen, durun Perge yolu”, co, według tego, czego się pouczyłem z rozmówek, miało znaczyć: proszę zatrzymać się przy drodze do Perge. Nie pokręciłem chyba krańcowo niczego, bo kierowca natychmiast kiwnął głową i coś powiedział do konduktora. Ten spojrzał na mnie, uczynił przyjazny gest dłonią i wskazał kierowcy gdzie się ma zatrzymać. Autobus zatrzymał się wcale nie na przystanku, jak się spodziewałem. Konduktor wskazał mi ręką ulicę, którą mogłem dostać się do Perge najkrótszą drogą. Podziękowałem im „teşekkür ederim”. Z uśmiechem pokiwaliśmy sobie rękami na pożegnanie i oni ruszyli dalej, a ja poprawiłem sobie plecak i skierowałem kroki ku Perge.

Według mapy i opisów miałem stąd ok. 2 kilometry do ruin. Blisko. Początkowo szedłem zwykłą miejską ulicą. Chodniki po obu stronach. W miarę marszu ulica stopniowa zamieniła się podmiejską drogę. Słońce grzało, a poza tym rozgrzewał także marsz. Sięgnąłem po butelkę z wodą. Jeszcze jeden zakręt i oto z dala po lewej stronie ukazał się masyw kamienny teatru. Niestety, co już wiedziałem wcześniej, teatr był ogrodzony parkanem i zamknięty. Stan tablicy informującej o pracach konserwacyjnych wskazywał, że miała już co najmniej kilka, a może więcej, lat. Ogrodzenie też. Ani żywej duszy. Szkoda. Zrobiłem więc kilka zdjęć z zewnątrz i poszedłem dalej.

Skręciłem w prawo i przeszedłem przez obszar ruin stadionu. Trybuny znajdowały się w stanie znacznego nieładu. Ogólnie zarys założenia architektonicznego stadionu był zachowany. Pogruchotane były w znacznym stopniu ławy i część kazamat znajdujących się pod trybunami. Opuściłem teren stadionu i minąłem duży parking dla samochodów i autokarów. Tłoku tu nie widziałem. Chyba ze dwa autokary i kilka samochodów osobowych. Obok kasa. „Bir bilet”(jeden bilet). Zapłaciłem 15 lir, minąłem bramkę kontrolną i stanąłem przed starożytną bramą do miasta. Kilka zdjęć.

Perge - brama zewnętrzna Perge - brama zewnętrzna

Wszedłem w bramę i zobaczyłem, że w jej cieniu, już po drugiej stronie, siedzi grupa turystów. Rozpoznałem język niemiecki. Wyglądało na to, że przygotowują się do opuszczenia Perge, co też niedługo potem nastąpiło. Teren ruin stałby się niemal całkiem pusty, gdyby nie kilka pojedynczych osób kręcących się w dali. Dziwnie to wyglądało i zacząłem się zastanawiać dlaczego gdzie indziej, np. w Efezie, czy Pergamonie, a nawet Hierapolis było pełno turystów, a tu tak pusto. Odpowiedź uświadomiłem sobie sam, później. Rozejrzałem się jaki plan zwiedzania przyjąć i skręciłem w prawo od bramy ku ruinom bazyliki z VI w. Aparatu nie wypuszczałem z dłoni i co chwila znajdowałem motyw do lokowania go w karcie pamięci.

Za ruiną bazyliki, z której nie zostało wiele, ruszyłem ścieżką wydeptaną wśród wysokich trzcin. Droga ta prowadziła omijając centrum miasta od wschodu. Co kilka, kilkanaście metrów z trzcin wystawały fragmenty murów domostw. Ale zarośnięte trzciną były tak wysoko (czasem na 4 m), że widać było tylko wierzchołki murów. Teren miasta od północy zamknięty był rozległym wzgórzem. Doszedłem niemal do podnóża wzniesienia, ale nie znalazłem drogi do centrum ruin. Usiłowałem przekroczyć linię trzcin odnajdując ścieżkę wiodąca w lewo, ale poza niewielkim poletkiem, gdzie poznałem rękę archeologów, bo fragment tego terenu był częściowo pozbawiony zarastających chaszczy i odsłonięto przyziemia jakichś zabudowań mieszkalnych - dalej przejść już nie dałem rady.

Roślinność porastała wszystko niskim, ale bardzo zwartym buszem, niemiłym w dotyku. Bez podrapania nóg i rąk nie było szans na dalsze przedzieranie się. Wróciłem drogą, którą przyszedłem i kroki skierowałem przez agorę, omijając bramę wewnętrzną, którą niegdyś stanowiły dwie okrągłe wieże. Z tych wież tylko jedna, zachodnia, stała samodzielnie jako tako, a właściwie to, co z niej zostało. Ta druga byłaby całkiem się rozsypała, gdyby nie stalowa konstrukcja podpierająca. Widać, że Turcy starają się o zakonserwowanie ruiny, ale na placu nic się nie działo. Niedaleko zewnętrznej bramy stały dość wysokie ściany dawnych zabudowań. Ten rejon zachował pozostałości po starożytnym mieście w najlepszej kondycji.

Perge - łaźnia Perge - łaźnia

Nie muszę dodawać, że idąc, to na prawo, to lewo kierowałem obiektyw aparatu i utrwalałem to, co wiedziałem na trasie marszu. Te wysokie ruiny starałem się spenetrować wyjątkowo dokładnie, przeszedłem przez wszystkie istniejące przejścia, zajrzałem do każdego kąta.

Perge Perge

Stopniowo przemieszczałem się ku centrum i minąwszy wewnętrzną bramę z drugiej strony trafiłem na długą ulicę, środkiem której prowadził dawny rzymski kanał wodny. Po obu stronach ulicy wznosiły się szczątki kolumnady różnych budynków. Zdawałem sobie sprawę z tego, że kolumny te zostały przez konserwatorów podniesione, bo nie było możliwe, aby ostały się po wielokrotnie nawiedzających Turcję trzęsieniach ziemi. Na prawo od ulicy i dekorującej ją kolumnady rozciągał się dziki obszar ruin całkowicie zarośniętych i niedostępnych, który próbowałem wcześniej przekroczyć z drugiej strony. Ale obraz terenu przylegającego do lewej strony ulicy i odsłoniętych fragmentów domostw nie był wcale lepszy. Trzciny, krzaki i wszelakie zielsko porastało ruiny ostrą, kolczastą zaporą nie do przebrnięcia. Z resztą kto by tam chciał wchodzić?

Perge - malowniczo prezentujące się kolumny w bocznej uliczce Perge - malowniczo prezentujące się kolumny w bocznej uliczce

Z dala poza linią kolumnady, po obu stronach ulicy, widać było tu i ówdzie sterczące kikuty murów, co znamionowało, że i tam dawniej mieszkało życie. Teren miasta był znacznie rozleglejszy niż obecnie odsłonięty obszar ruin. Na końcu ulicy, tuż pod wzgórzem, widoczne całkiem nieźle zachowane nimfeum. Jakież to musiało być kiedyś piękne? Postać kobiety leżącej nad kaskadą jest chyba najwspanialszym i chyba najbardziej wzruszającym śladem dawnego piękna Perge.

Perge - nimfeum Perge - nimfeum

Dojście do tego miejsca i ten widok jest chyba ukoronowaniem zwiedzania Perge i najsilniej, jak się wydaje, oddziałuje na wyobraźnię zwiedzających. Chwila zadumy. My mamy betonowe wieżowce, samoloty i komputery. Czy po nas zostanie coś, czym będą się zachwycać ludzie AD 4000?

Wracam. Idę tą samą ulicą, a jednak jakby odkrywam ją na nowo. Mijam bramy. Wychodzę na zewnątrz. Parking pusty. Po lewej stronie placu parkingowego stoją toalety. Wejście za free. W cieniu drzew, obok, stoją stoły dla turystów. Można usiąść, odpocząć, coś zjeść i wypić, ale tylko to, co się ma ze sobą.

Drogę powrotną pokonuję bez niespodzianek. Liczę zdjęcia w aparacie wykonane w Perge. Liczę powtórnie. Wynik: 298. W hotelu idę coś zjeść. Pora obiadowa już minęła, ale przy opcji all inclusive zawsze gdzieś coś znajdę. Spotykam znajome osiemdziesięcioletnie małżeństwo. Pytają gdzie byłem. W Perge. Zastygają i słuchają, a ja opowiadam. Są zachwyceni. I nie dziwi mnie to. W trakcie poprzedniego tygodnia, podczas objazdu, dali mi się poznać jako wielcy miłośnicy starożytności i mimo wieku starali się obejść i obejrzeć, ile się tylko dało. Pytali o drogę i podziwiali, że mnie udało się tam tak łatwo dotrzeć mimo, iż byłem tam po raz pierwszy w życiu.

Pytali o dalsze plany. Gdy padła nazwa Aspendos wydawało się, że do samej już tylko nazwy będą się modlić. Czytali o Aspendos i bardzo by chcieli dam się dostać, ale to dla nich bardzo daleko, a szczególnie dojście od szosy do teatru. Jednak dla nich być w Turcji, to znaczyło obowiązkowo być także w Aspendos. Przyznałem im rację. Prosili o relację, jak już wrócę z tej nowej fascynującej wyprawy.

Przeczytaj więcej o Perge.


Powrót do spisu treści


Aspendos


31 maja 2009

Dojazd dolmuszem do Manavgat odbył się jak poprzedniego dnia. Zauważyłem, że dolmusze kursujące na tej trasie dość dokładnie starają się trzymać się rozkładu jazdy. I jak poprzedniego dnia, w dalszą drogę odjechałem z tego samego placu autobusem udającym się do Antalyi. Za 5 lir dojechałem do miejsca, gdzie sporej szerokości rzeka przecina szosę na kilka kilometrów przed miejscowością Serik. Poprosiłem kierowcę o zatrzymanie za mostem. Bardzo przydatnym, podobnie jak poprzedniego dnia w drodze do Perge, okazało się kilka przyswojonych wcześniej słów po turecku. W tym miejscu miałem ok. 4,5 km do Aspendos. Zaraz na początku wędrówki zaczepił mnie kierowca taksówki proponując dość natarczywie kurs objazdowy po okolicy i pokazując planszę ze zdjęciami obiektów. Jego pierwsza cena 60 lir spadła do 35, ale i tak mu podziękowałem mówiąc, że ma dwie zdrowe nogi to się chętnie przejdę, ale nie wiem czy mnie zrozumiał.

Poszedłem więc na piechotę drogą początkowo całkiem odkrytą przed palącym słońcem - i miałem rację, że nie dałem się namówić taksiarzowi na jazdę. Po drodze zwiedziłem zabytkowy most, lekko tylko do niego zbaczając z głównej drogi. Potem doszedłem do wsi gdzie się zatrzymałem w cieniu jednego z domów, aby napić się wody, którą miałem w plecaku. Było dość gorąco, by nie powiedzieć upalnie. W jakiejś kafejce po drugiej stronie ulicy, w cieniu, siedziało kilku mężczyzn. Ogólnie na ulicy było pusto. Zaraz podszedł do mnie właściciel miejscowego sklepu i zaczęła się rozmowa na zwykłe tematy: skąd jestem, dokąd idę, jak mi się tu podoba itd. Był bardzo uprzejmy. Miałem wrażenie, że cały czas po drodze wzbudzałem ciekawość miejscowych, czy to kierowców samochodów, motocykli, czy przechodzących Turków. Widocznie turysta na piechotę w tym miejscu to była rzecz niecodzienna. We wsi tej było rozwidlenie dróg i wybrać należało tę na prawo. Tuż przed Aspendos przy małej kafejce przydrożnej ukazały się pozostałości jakichś starożytnych ruin. Niezadługo potem oczom moim ukazał się ogromna bryła teatru.

Aspendos - fronton, budynek w świetnym stanie Aspendos - fronton, budynek w świetnym stanie

Teatr przepiękny i wspaniale zachowany, mimo dziewiętnastu stuleci jego istnienia. Bilet kosztował 15 lir. Kasjerka zaproponowała mi folder z programem przedstawień na najbliższy czas, ale z przyczyn oczywistych nie wziąłem i podziękowałem.

Aspendos - wejście do teatru Aspendos - wejście do teatru

Wszedłem przez mroczny korytarz, który z jednej strony był zakończony sklepem z pamiątkami, a z przeciwnej było wyjście wprost na scenę. Na scenie były porozkładane dekoracje z jakiegoś przedstawienia. Wielkie bloki prostopadłościenne ozdobione egipskimi hieroglifami były częścią dekoracji najprawdopodobniej do Aidy. Był to namacalny dowód używania tego zabytkowego teatru do realizacji współczesnych przedstawień. Oczywiście już o tym wcześniej czytałem, ale teraz znalazłem żywe potwierdzenie. Pomyślałem sobie, że oto zbliżały się dwa tysiąclecie jego istnienia, a on nadal służył jak przed wiekami. Czas i historia usiłowały go skruszyć, ale on twardo oparł się tej próbie. Zmieniał się tylko język aktorów i tytuły przedstawień. Reszta pozostała prawie niezmieniona.

Aspendos - widok zapierający dech Aspendos - widok zapierający dech

To, czego mu na oko brakowało, to nieco pogryzione zębem czasu krawędzie kamiennych ław i schodów oraz licówka galerii. Niewątpliwie koszt konserwacji jest ogromny, ale ministerstwo kultury Turcji dało dowody, że sprawa wyglądu i funkcjonalności obiektu jest dla niego ważna. Świeżym przykładem niech będzie kilka filarów górnej galerii w jej części centralnej, które uzyskały świeżą licówkę, skutkiem czego wyglądały jak nowe.

Aspendos - galeria Aspendos - galeria

Przeszedłem się po wszystkich poziomach widowni, wzdłuż całej galerii, zajrzałem do wszelkich skrytek i ukrytych pod audytorium korytarzy. Moim „łupem” stało się 67 zdjęć z samego teatru. W cieniu grubych murów odpocząłem, bo upał stawał się dokuczliwy. Kilka minut później wyszedłem z teatru, aby popatrzeć z bliska na znajdujące się na wzgórzu ruiny miasta. Wychodząc z teatru skręciłem na lewo i schodkami wiodącymi pod górę trafiłem na wydeptaną ścieżkę obchodzącą masyw budowli szerokim łukiem. Zaraz też patrząc w lewo, poprzez potężne zarośla, ujrzałem na wzgórzu sterczące mury bazyliki. Aby tam dotrzeć, zmuszony byłem zagłębić się w rzetelny busz, przez który prowadziła lekko pod górę bardzo wąska ścieżka. W pewnej chwili z zarośli wychyliła się tabliczka z napisem „Agora”.

Aspendos - tędy przechodziłem do agory Aspendos - tędy przechodziłem do agory

Mijając zarośla wznosiłem się co raz wyżej, skąd mogłem ogarnąć cały teren wzgórza i ruiny miasta. Z bazyliki pozostały wysokie mury zewnętrzne. Inne obiekty zachowane są już gorzej. Problem z zabudową miasta, a właściwie z dostępem do tego, co po nim zostało, jest taki, że Turcy nie starają się o konserwację tego miejsca. Teren jest mocno zarośnięty krzakami, które zasłaniają częściowo widok zwalisk i sterczących tu i ówdzie fragmentów ścian. Wrażenie ze zwiedzania tego miejsca byłoby prawdopodobnie znacznie lepsze gdyby oczyszczono je z zarastającej roślinności i uporządkowano.

Aspendos - ruiny tonące w zaroślach Aspendos - ruiny tonące w zaroślach

Problem ten sam, co w Perge i Side. Przypuszczalnie dzieje się tak wszędzie z powodu kosztów konserwacji. Ale czasem zastanawiam się, czy nie wchodzą także w grę względy nie identyfikowania się Turków z tą starożytną kulturą, która to stworzyła. W Grecji wszędzie gdzie tylko coś by z ziemi wygrzebano, zadbano by o porządek w otoczeniu znalezisk, choćby to były skromne resztki. Przykłady: Delfy, Korynt, Tiryns, Mykeny, Epidauros, Ateny i inne.

Aspendos - most Aspendos - most

W drodze powrotnej, niedaleko starożytnego mostu zatrzymałem się na herbatę i chwilę odpoczynku - w mieszczącej się przy rzece restauracji. Przywitałem się po turecku i poprosiłem o herbatę. Obsługa, jak wszędzie, bardzo uprzejma, uśmiechnięta. Kolejny raz odnosiłem wrażenie, że na dźwięk tych kilka moich wyuczonych tureckich słów otwierały im się serca. Inni rozmawiali z Turkami albo po angielsku, bywało także, że po niemiecku i po rosyjsku. Ale ilu cudzoziemców stara się zwracać do tutejszych mieszkańców w ich języku? W restauracji gościła akurat wycieczka z Polski, ale nie byłem skłonny przysiadać się do rodaków.

Spacer na piechotę od głównej szosy do samego Aspendos, a potem powrót tą samą drogą, mimo wielkiego upału, nie były zbyt męczące. Dobra czapka i okulary przeciwsłoneczne, woda w plecaku, wygodne sandały, mapa i kilka słów po turecku oraz kilka lir w kieszeni - to klucz do sukcesu. Zwiedzanie na piechotę okazało się o wiele ciekawsze niż taksówką. Późniejsze moje doświadczenia potwierdziły tę tezę.

Przeczytaj więcej o Aspendos.


Powrót do spisu treści


Alarahan


2 czerwca 2009

Dotarcie do Alarahan było dla mnie wyraźnie trudniejsze niż do Perge i Aspendos, choć do tamtych miejscowości było dość daleko. Najpierw musiałem dotrzeć do drogi, która odbijała na północ od głównej szosy Antalya - Mersin. Od mojego hotelu miałem do tej drogi idącej do Alarahan ok 6 km. Za niecałe 2 liry podjechałem do krzyżówki dolmuszem, a dalej udałem się już pieszo. Dolmusze na tej trasie nie kursują, autobusy także. Ruch był znikomy. Na początek ujrzałem tablicę z odległością do Alarahan i trochę byłem jej treścią zaskoczony. Na tablicy widniało jak byk "Alarahan 9 km". Natomiast w hotelu wyraźnie poinformowano mnie, że dystans wynosi jedynie 5 km. Różnica była zatem spora, ale myślę sobie: do odważnych świat należy i poza tym wstyd by mi było wycofywać się - i ruszyłem w drogę.

Wodę do picia miałem w plecaku w wystarczającej ilości więc nie ma strachu. Droga asfaltowa wiła się cały czas wśród pagórków, pól, sadów, wsi i miejscami występujących obszarów leśnych. Nie sposób tu oczywiście szczegółowo opisać tego, co mijałem, ale miejscami widoki były przednie. Zwłaszcza, gdy zacząłem się zbliżać do wsi Alara, teren wzniósł się i mogłem obserwować okolicę ze wzgórza. Przede mną, jak na dłoni, w dole leżała dolina. Rzeka płynąca dnem doliny otrzymała tę samą nazwę, jaką nosiła wieś, Alara. Dalej na północy widniało pasmo niewysokich , ale mocno wypiętrzonych górek. W pewnym momencie dała się ujrzeć górka o kształcie stożka zakończonego kopulasto. To był cel mojej wędrówki. Ale wtedy o tym jeszcze nie wiedziałem.

Gdy wszedłem do wsi Alara miałem wrażenie, że jestem gdzieś w Polsce, a konkretniej w Małopolsce, tak głównie z uwagi na krajobraz. Obejścia, domostwa żywo przypominały mi nasze. Wszystko tam było: niedokończone domy, betoniarka na podwórku i pryzmy materiałów budowlanych, jakaś maszyna rolnicza stała w kącie pod parkanem zarośnięta chwastami. Z okna do drzewa rozciągał się sznurek, na którym suszyła się bielizna. Obok stał mały traktorek. Na dachu domu antena satelitarna. Wszędzie pusto, drzwi otwarte. Wieś jakby miejscami wymarła. Czasem jednak gdzieś jakiś mieszkaniec dał się zauważyć. W pobliskim sklepie uzupełniłem zapas wody, nieco odpocząłem w cieniu i ruszyłem dalej. Droga wiodąca przez wieś wiła się jak żmija.

Dla pewności, aby nie zmylić drogi, bo tu i ówdzie odchodziły w bok inne drogi, wszedłem do jakiegoś gospodarstwa, gdzie przy budowie szklarni pracowało dwóch robotników. Przywitałem się i zapytałem o drogę do Alarahan - oczywiście po turecku, jak umiałem -„Günaydın, Alarahan nerede?”. Uśmiech na twarzach moich rozmówców był częścią ich reakcji. Jeden z nich wyszedł ze mną na drogę i łatwo rozumianymi gestami wyjaśnił mi dalszą drogę i wskazał mój cel, który był już z dala widoczny. I dla podkreślenia ważności mojego celu powiedział: "Alarahan good!". Dla precyzji opowiadania muszę jednak dodać, że sam główny obiekt - cel wyprawy - karawanseraj, był widoczny dopiero, gdy znalazłem się tuż przy nim. Z daleka widać natomiast jedynie skałę, na której znajdują się ruiny zamku, który strzegł szlaku kupieckiego i samego karawanseraju.

Same ruiny zamku są widoczne dość dobrze dopiero z bliska. Gdy patrzy się na nie z daleka, wtapiają się w strome zbocza góry-skały. Sam karawanseraj jest zachowany całkiem dobrze jak na obiekt mający ok. osiemset lat. Chciałbym, aby w Polsce obiekty, mające taki wiek, tak wyglądały.

Alarahan Alarahan

Z dawnej konstrukcji brakowało tylko fragmentów dachu. Wstęp do obiektu był wolny. Było pusto, zwiedzałem sam. W sumie budowla nie jest wielka. Ot taki niewielki starożytny hotelik z „garażem” dla trakcji konnej lub wielbłądziej. Zajrzałem do wszystkich zakamarków.

Alarahan Alarahan

Na miejscu obok jest toaleta. Po zwiedzeniu karawanseraju chciałem się nieco przyjrzeć z bliska ruinom zamku.

Alarakale Alarakale

Trzeba uważać, bo miejscami jest niebezpiecznie i można spaść. W tym momencie miałem ok. 10 km w nogach.

Alarakale Alarakale

Moja wędrówka trwała z przerwami ponad dwie i pół godziny w słońcu. Po zwiedzaniu postanowiłem zatrzymać się w jedynej w tym miejscu restauracji ulokowanej nad brzegiem Alary, na wolnym powietrzu. Wśród gości dominował język rosyjski. Mnie pytano od razu po rosyjsku. Wygląda na to, że ten zakątek Turcji odwiedzają głównie Rosjanie, bo innych nacji nie zauważyłem w tym miejscu. Zauważyłem, że na parkingu stały dwa autobusy wycieczkowe. Natomiast większość gości spędzała czas nad wodą. Specjalnie dla wędkarzy potworzono sztuczne małe akweny przy brzegu rzeki i z nią połączone. Na brzegu w cieniu siedziało sporo Rosjan to z piwem, to z czymś „innym”.

Kilkanaście osób usiłowało łowić ryby. Pod parkanem w cieniu rozłożyły się dwa wielbłądy - przeznaczone na atrakcję turystyczną. Dwa inne wielbłądy stały w rzece, a właściciel schładzał je wodą. Okolica przypominała nasz przełom Dunajca. Pod samą skałą, gdzie znajdowały się ruiny zamku, Alara wiła się i przebijała wśród stromych zarośniętych zboczy podobnie jak nasz Dunajec w Pieninach. Tylko kolor rzeki nie był ten sam. Dunajec jest w zasadzie ciemny. Alara toczy wody kolorem przypominające niemal turkus. Wrażenie wręcz niesamowite.

Alarakale Alarakale

Droga powrotna wiodła tą samą drogą, którą przyszedłem. Przypadkiem znowu spotkałem tego człowieka, który we wsi wskazywał mi cel mojej wyprawy. Poznał mnie od razu i z uśmiechem zapytał: "Alarachan good?" W odpowiedzi z mojej strony padło: "Evet, teşekkür ederim, allaha ismarladik" (Tak, dziękuję, do widzenia).

Powrót do spisu treści


Epilog


Poruszę jeszcze jeden, jak myślę, dość istotny aspekt mojego zwiedzania i zwiedzania w ogóle. Tak jak wcześniej w Perge, a potem w Aspendos i na koniec w Alarahan nie było widać żadnych tłumów zwiedzających. Nie powiem, że było całkiem pusto. Ale, jak na sławę tych miejsc, spodziewałem się na parkingu, szczególnie w Aspendos, długiego szeregu autokarów, a w Aspendos był tylko jeden. I kilka samochodów osobowych. Kilkanaście osób widziałem wtedy obok teatru siedzących w cieniu i mniej więcej drugie tyle dało się zauważyć we wnętrzu obiektu. Podczas obchodzenia ruin agory i bazyliki spotkałem dwie, i akurat byli to Polacy, którzy przyjechali samochodem osobowym. W Perge, jak już pisałem, również było dziwnie pusto. W Alarahan w zasadzie w ogóle nie było turystów. Ci, których widziałem nad rzeką, to drinkujący wędkarze, a nie turyści. Czyżby zatem „choroba” tych miejsc polegała na tym, że są niemodne?

Po części chyba tak. Pamiętałem jednocześnie, że nasza rezydentka z biura podróży miała w ofercie kilka wycieczek fakultatywnych w różnych kierunkach. W większości były one nieciekawe, niektóre skażone przymusowymi wizytami w sklepach, i wszystkie bardzo drogie - choć rezydentka zdradziła sekret, że gdyby wycieczki te nie były sponsorowane przez odwiedzane sklepy, to byłyby jeszcze droższe(!). No i oczywiście nie było w jej ofercie ani Perge, ani Aspendos. A przecież takie nazwy jak Termessos, Seleukea, Anamurion, Mamure Kalesi, budzące u niejednego dreszcz emocji (u mnie też), także powinny się znaleźć na liście wycieczek fakultatywnych biura podróży, a nie znalazły się. A przecież wszystko powinno być tylko kwestią ceny. Tylko jakiej? Mam nieodparte przekonanie, że rezydenci biur podróży chcą zarobić łatwo, szybko i dużo - z oczywistą krzywdą dla intelektualnych oczekiwań turystów.

Koszt rzeczywisty mojej wycieczki do Aspendos wyniósł 33 liry, tj. ok. 15 Euro. Gdyby połączyć tę wycieczkę z wypadem do Perge przypuszczalny koszt własny osiągnąłby wartość prawdopodobnie ok. 55 lir, czyli w przybliżeniu 25 Euro. U rezydentki taka wyprawa kosztowałaby, jak zakładam, ok. 60-70 Euro - i ja z całą pewnością bym tyle nie dał. I chyba nikt. I mam już odpowiedź, dlaczego rezydenci nie oferują takich wypraw. No, może gdyby byli z zawodu archeologami lub historykami sztuki, to... :-(

Zachód słońca Zachód słońca

Tydzień, jakim dysponowałem na zwiedzanie okolic Riwiery Tureckiej według własnych planów, okazał się z oczywistych względów zbyt krótki, aby poznać wszystkie dostępne skarby starożytności odziedziczone przez dzisiejszą Turcję po dawnych kulturach. Tydzień ten, choć krótki, przyniósł mi jednak wystarczająco dużo pozytywnych wrażeń, osobistych doświadczeń i umiejętności, abym, ponownie patrząc na mapę, zaczął obmyślać plany mojej następnej tureckiej wyprawy.

Powrót do spisu treści