Kapadocka przygoda ekipy TwS (część 2) - Selime, Derinkuyu, Kaymaklı, Mazi

Perypetie ekipy TwS po wyruszeniu z Ihlary w kierunku "właściwej Kapadocji" czyli okolic miasteczka Göreme stanowią klasyczny przykład ostrego przebiegu choroby brązowych tablic. Ledwo wyjechaliśmy za wieś Ihlara, gdy naszą uwagę przykuł przydrożny zajazd kuszący podróżnych tablicą informująca o tarasie widokowym "Star Wars Movie Place". O tym, że żaden z filmów należących do cyklu Gwiezdne Wojny nie był kręcony w Turcji pisaliśmy już dawno temu, w artykule Pogromcy tureckich mitów turystycznych. Z drugiej strony przekonanie, że to właśnie Kapadocja została w tych filmach rozsławiona, trzyma się wśród przewodników i turystów wyśmienicie, a mieszkańcy krainy sprytnie z niego korzystają. W każdym razie zatrzymać się musieliśmy, żeby ten osławiony widok zobaczyć.

Reklama dźwignią turystyki

Przyznaję, że to, co z punktu widokowego ujrzeliśmy, wywarło na nas wstrząsające wrażenie. Objawiła nam się najprawdziwsza Ciemna Strona Mocy - u wylotu doliny Ihlara straszył ohydny, betonowy budynek o nieznanym nam przeznaczeniu. Cisnęło się na usta słowo - barbarzyństwo, jak można tak zeszpecić piękny krajobraz magicznej Kapadocji? Na próżno jednak wyglądaliśmy pojawienia się rycerzy Jedi, budowla straszyła i straszyć zapewne będzie, stanowiąc doskonałą ilustrację tureckiego talentu do psucia krajobrazu, który widzieliśmy podczas naszych wypraw wielokrotnie.

Betonowe zakończenie wąwozu Ihlara

Zdegustowani ruszyliśmy w dalszą drogę, ale daleko nie zajechaliśmy, ponieważ tuż za zakrętem pojawiła się słynna "katedra z Selime". Oceniliśmy sytuację i doszliśmy do wniosku, że jej dokładne zwiedzenie zajmie nam sporo czasu, więc przed rozpoczęciem eksploracji trzeba się było posilić. Wybór padł na restaurację usytuowaną przy wjeździe do miasteczka, chociaż może trudno pisac tu o wyborze, ponieważ wyglądało na to, że więcej punktów gastronomicznych w okolicy nie było. Zasiedliśmy na platformie nad rzeką, zamówiliśmy zapiekaną w warzywach rybę i zaczęliśmy opędzać się od os. Już po chwili doczekaliśmy się reakcji obsługi, która postawiła nam na stole dymiący talerz, na którym palił się ciemny proszek. Nie, to nie była spalona ryba, okazało się, że dymiła się kawa, która podobno miała odstraszać natrętne owady. Jednak osy nic sobie z niej nie robiły, podobnie jak czyhający na resztki posiłku kot.

Ryba czy wołowina - trudny wybór

Zwiedzanie Selime faktycznie sporo czasu nam zajęło, wspomniana wyżej "katedra" to kompleks budynków o różnej funkcji, wykutych w skale na wielu poziomach, połączonych korytarzami i wąskimi przejściami. Podobno to największa tego typu struktura w Kapadocji, o czym informuje oficjalna tablica przy wejściu, ale czy tak jest faktycznie, tego nie jestem w stanie zweryfikować. Z pewnością miejsce jest godne polecenia, wędrowanie po całej strukturze to fajna przygoda, a sama katedra robi duże wrażenie, chociaż pod względem dekoracji wnętrza jest o wiele skromniejsza od słynnych kościółków w Göreme.

Wnętrze katedry w Selime

Nie należy również spodziewać się ciszy i spokoju, do Selime dociera wiele wycieczek i w każdym pomieszczeniu spotykaliśmy fotografujących wszystko i wszystkich Japończyków. Wystarczyło jednak oddalić się nieco od centralnej budowli, aby w samotności obejrzeć inne skalne pomieszczenia. Bez dodatkowego towarzystwa zwiedziliśmy też położony po przeciwnej stronie drogi cmentarz z ładnym mauzoleum pochodzącym z okresu seldżuckiego.

Seldżuckie mauzoleum w Selime

Ponieważ było już dobrze po południu postanowiliśmy sprawnie przedostać się w okolice Göreme i tam szukać noclegu. O, wielka naiwności podróżnicza! Przejechaliśmy tylko 20 km i skusiła nas brązowa tablica kierująca do Gaziemir czyli podziemnego miasta. Takich miast jest na terenie Kapadocji nieokreślona ilość - przewodniki podają rozmaite liczby i wymieniają te najsłynniejsze, ale o Gaziemir do tej pory nie słyszeliśmy. Na miejscu skromnie wyglądający pan sprzedał nam bilety wstępu i wskazał właściwą drogę. Tablica informacyjna dumnie twierdziła, że to największe podziemne miasto w Kapadocji - zaczęliśmy już dostrzegać pewną prawidłowość z tym "naj". Jeżeli coś nie jest największe, najstarsze czy najpiękniejsze, to jest w Kapadocji skazane na zapomnienie.

"Oryginalna hetycka konstrukcja"

Czy faktycznie Gaziemir jest największym z tamtejszych podziemnych miast? Po zwiedzeniu udostępnionej turystom części trudno wydać osąd, jednak przestronne pomieszczenia na najwyższych poziomach faktycznie wskazują, że mieszkało w nim wiele osób. Nam najciekawszym elementem w Gaziemir wydał się korytarz wejściowy, opisany jako "oryginalna struktura hetycka" i rzeczywiście nieco przypominający nam bramę Yerkapı w Hattuşaş.

Podziemne miasto Gaziemir

Tymczasem słońce chyliło się już ku zachodowi, a do Göreme była daleka droga. Postanowiliśmy poszukać szczęścia i noclegu w Derinkuyu. Pod tą nazwą kryje się nie tylko kolejne podziemne miasto, ale i całkiem współczesna miejscowość. W tym niewielkim miasteczku sprawnie zlokalizowaliśmy hotel Aydın - problemu z wyborem nie było, ponieważ pomimo niewielkiej odległości od centrum Kapadocji oraz tysięcy turystów odwiedzających tamtejsze podziemne miasto, samo Derinkuyu doskonale zachowało małomiasteczkowy charakter. Przekonaliśmy się o tym podczas wieczornego spaceru - na ulicach widać było wyłącznie mężczyzn, którzy z pewnym zdumieniem patrzyli na turystów oglądających wystawy sklepów ze sprzętem rolniczym. Kolacja w miejscowej lokancie również miała lokalny charakter - talerz fasolki z mięsem, chleb i pilaw, popite ayranem.

Nasza miejscówka w Derinkuyu

Z samego rana przystąpiliśmy do realizacji chytrego planu obejrzenia podziemnego miasta Derinkuyu zanim dotrą do niego pierwsze autokary z wycieczkami. Udało się! Dopiero na najniższym poziomie miasta dogoniła nas rodzina turecka, poza tym - byliśmy tylko my. Korzystaliśmy z okazji, błądziliśmy korytarzami, zaglądaliśmy w ślepe zaułki, chowaliśmy się w zakamarkach i, oczywiście, robiliśmy mnóstwo zdjęć.

Pod ziemią w Derinkuyu

Nasza wizyta w Derinkuyu nie zakończyła się w momencie wyjścia na powierzchnię. Poszliśmy jeszcze obejrzeć widoczny z oddali budynek porzuconego kościoła. W czasach przed wymianą ludności między Turcją a Grecją służył on lokalnej prawosławnej społeczności, a teraz stoi zapomniany na skraju miasta. Nie ma przy nim żadnej tablicy informacyjnej, a drzwi zamknięte są na głucho. Okolice kościoła są obecnie punktem spotkań lokalnych pijaczków. Tak, w małych tureckich miejscowościach też takie grupki funkcjonują, pomimo obowiązującego muzułmanów zakazu spożywania alkoholu. Wizyta w położonym zazwyczaj na skraju miasteczka, w stosownym oddaleniu od meczetu, sklepie monopolowym może przyprawić o zawrót głowy, wywołany nie przez konsumpcję, ale szeroki wybór napojów wyskokowych.

Opuszczony kościół w Derinkuyu

Z Derinkuyu pojechaliśmy prosto do Kaymaklı czyli kolejnego podziemnego miasta. Swoją drogą zaczynaliśmy już tych miast mieć serdecznie dosyć. W Kaymaklı mieliśmy okazję osobiście przekonać się, jak wygląda zwiedzanie w tłumie. Wąskie podziemne korytarze, wypełnione turystami, a prawie każdy przystaje, żeby zrobić zdjęcie. Grupki skupione w niewielkich pomieszczeniach, wysłuchujące przewodników, tłumaczących, że tutaj były, proszę państwa kuchnie, tam - kapliczka, a siam - spiżarnia. W takich warunkach najczęściej oglądanym widokiem jest wypięty tyłek poprzedniej osoby. Jeżeli będziecie mieli okazję zwiedzać Kapadocję na własną rękę, to polecam odwiedzenie jednego z podziemnych miast z samego rana lub w godzinach popołudniowych, tuż przed zamknięciem. No chyba, że traficie w takie miejsce, jak Mazi.

Zwiedzanie podziemnego miasta Mazi

Właśnie mieliśmy już jechać do Göreme (znana śpiewka), gdy 10 km za Kaymaklı nieoczekiwanie dotarliśmy do, nie zgadniecie, kolejnego podziemnego miasta. Tym razem jednak zwiedzanie przebiegało zupełnie inaczej - Mazi nie jest oficjalnie otwarte dla turystów. Na widok naszego Myszkowozu pracujący przed wejściem stolarze zaczęli nas zachęcać do postoju, więc z pewną nieśmiałością zaparkowaliśmy tuż obok. Jeden z panów oderwał się od pracy, wręczył nam latarki i poprowadził do środka.

Podziemne miasto Mazi

W ten sposób penetrowaliśmy nieoświetlone wnętrza, pokonywaliśmy prowizoryczne kładki i zaglądaliśmy w ciemne zakamarki. Nasz przewodnik cierpliwie wyjaśniał (po turecku), w jakim pomieszczeniu się znaleźliśmy, pomagał młodszym podróżnikom na stromych odcinkach i zachęcał do zajrzenia wszędzie, gdzie tylko się dało. Tym bardziej zdziwiliśmy się, gdy po skończonej wycieczce od razu wrócił do pracy - przygotowywano drewniane pomosty i barierki - nie czekając na finansowe dowody wdzięczności. Gdy taki szeleszczący dowód otrzymał, sprawiał wrażenie autentycznie zaskoczonego.

Mazi i widok na grobowce z czasów rzymskich

Zanim wyjechaliśmy z Mazi, obejrzeliśmy jeszcze wykute w skałach grobowce z czasów rzymskich. Tym razem dogodne miejsce do postoju wskazał nam starszy pan, niestety spowijając wnętrze Myszkowozu gęstą chmurą dymu papierosowego. Chęć pomocy doceniliśmy, ale czasami wolelibyśmy się bez niej obejść. Chociaż w sumie i tak trudno przebić w zakresie nałogu tytoniowego pracowników stacji benzynowych, nalewających paliwo bez zgaszenia papierosa. Nie, przepraszam, większe wrażenie zrobił na mnie podczas jednego z poprzednich wyjazdów widok patrolującego lasy w pobliżu Bergamy strażaka, ucinającego sobie na polance przerwę na dymek.

W końcu dojechaliśmy do Göreme, ale mieliśmy nie najlepsze przeczucia co do znalezienia miłego noclegu. Potwierdziły się one po odwiedzeniu kilku hoteli i pensjonatów, w których miejsc albo w ogóle nie było, albo były dostępne tylko na jedną noc. Wiecie, rozumiecie, przecież nadchodzi bayram, nic się nie da zrobić. Zajrzeliśmy jeszcze do Çavuşin, gdzie miejsce by się znalazło, ale hotel nie przypadł nam do gustu. Miał jednak jedną zaletę - bezprzewodowy dostęp do sieci, z którego skorzystaliśmy przeglądając serwis rezerwacyjny Booking, który pomógł nam w ostatecznym rozstrzygnięciu dylematu podróżniczego: "Gdzie spędzić Święto Ofiarowania?".

Ponieważ wyglądało na to, że wszyscy na ten czas przenoszą się z dużych miast do kurortów i miejscowości turystycznych, postanowiliśmy wykonać manewr odwrotny i przeczekać czas świąteczny w pobliskim mieście Kayseri. Mieliśmy je w planach od dawna, więc skoro nadarzyła się okazja, trzeba było z niej skorzystać. Obraliśmy kurs na wschód i na następne cztery dni rozstaliśmy się z centralną Kapadocją.

Zanim osiedliśmy w Kayseri, zatrzymaliśmy się przy seldżuckim karawanseraju Sari Han, który stoi tuż przy drodze do Kayseri. Po uiszczeniu drobnej opłaty za wstęp obejrzeliśmy dokładnie tę budowlę, w tym ekspozycję etnograficzną oraz pomieszczenie przygotowane do słynnej ceremonii sema czyli pokazu wirujących derwiszów. Karawanseraj jest pięknie odrestaurowany i już prawie całkowicie wpadliśmy w zachwyt, gdy nasz entuzjazm ostudziła wizyta w toalecie. Były tam przygotowane cztery kabiny, z których jedna nie posiadała drzwi, druga - była nieczynna, trzecia - okropnie zabrudzona i dopiero czwarta - w akceptowalnym stanie higienicznym i technicznym. Niestety, czasami takie drobne zgrzyty potrafią utkwić w pamięci mocniej, niż misterne zdobienia zabytkowej budowli.

Karawanseraj Sari Han

W miarę zbliżania się do Kayseri coraz wyraźniej rysował się na horyzoncie masyw wulkanu Erciyes. Zatrzymaliśmy się nawet na stacji benzynowej, żeby zrobić mu kilka zdjęć, ale na bliższe zapoznanie z tą górą przyszło nam jeszcze nieco poczekać. Na wjeździe do Kayseri powitała nas przedświąteczna atmosfera, chociaż trudno nam było określić ją jako radosną. Gdzie się nie obejrzeliśmy, widzieliśmy ciężarówki przewożące krowy i owce, nieświadome losu, jaki miał je następnego dnia spotkać. Co się działo podczas Święta Ofiarowania i jak sobie w Kayseri poradziliśmy, o tym napiszę już w kolejnym odcinku.

Droga do Kayseri, w tle - wulkan Erciyes

Powiązane artykuły: 

Odpowiedzi

Wasze dzieci muszą chyba

Wasze dzieci muszą chyba wszędzie w Turcji robić furorę - pal sześć, że ładne same w sobie, ale ten jaskrawy blond :)

A co do tych pijaczków, to może Alewici? Oni zdają się piją jak "cywilizowani" ludzie, a chyba jest ich trochę między innymi właśnie w tym regionie.

Selime

Selime,podobnie jak Ihlarę zwiedzaliśmy prawie samotnie,więc wrażenia niezwykłe.Obiad jedliśmy w tym samym miejscu,jak Ekipa TwS,też w towarzystwie kota i os.Do Kaymakli dotarliśmy ok godz 10,pod kasami pustki...Zwiedzaliśmy podziemne miasto z przewodnikiem tylko dla naszej 4osobowej ekipy,poprowadził nas w najciemniejsze zakamarki...Oprócz nas-bardzo nieliczne małe grupki turystów.Po zwiedzaniu nasz przewodnik zaprosił nas na herbatkę,skarżył się,że jest bardzo mało turystów.Wspólnie doszliśmy do wniosku,że to chyba z powodu Mundialu,który właśnie zmierzał ku końcowi-są takie pustki.Wniosek-za 4 lata warto przyjechać do Kapadocji!