5 powodów, dla których amatorskie serwisy podróżnicze skazane są na porażkę

W poniższym artykule postaram się dostarczyć wystarczająco przekonujących argumentów na to, że amatorskie prowadzenie serwisu podróżniczego to niezwykle trudne i niewdzięczne zadanie. Utrzymanie takiego projektu przez okres dłuższy niż parę miesięcy wymaga wielkiego wysiłku czasowego i samozaparcia, a osoby spodziewające się z racji takiej działalności zysków, sławy i chwały powinny jeszcze raz się poważnie zastanowić przed wdepnięciem w to grzęzawisko.

Ten kotek nie podejmuje wyzwania, jakim jest prowadzenie serwisu podróżniczego

Sam przymiotnik "amatorski" kojarzy się automatycznie jako przeciwieństwo słowa "profesjonalny", czyli - w domyśle - nastawiony na czysty zysk finansowy. W tych rozważaniach skłaniam się ku podawanej przez Słownik Języka Polskiego definicji amatora jako miłośnika czegoś czyli osoby znajdującej w czymś przyjemność. Nie zgadzam się natomiast z definiowaniem podejścia amatorskiego jako działalności uprawianej przez osobę bez odpowiedniego doświadczenia w danej dziedzinie. W każdym razie warto pamiętać, że wielu znanych odkrywców i badaczy też było amatorami, co nie przeszkodziło im dokonać czegoś ciekawego i godnego zapamiętania (m. in. casus Heinricha Schliemanna - odkrywcy ruin Troi).

1. Wąskie grono odbiorców

Aby jakikolwiek projekt internetowy odniósł sukces i zdobył popularność, musi być on skierowany do jak najszerszego grona odbiorców. Wiadomo - dużo czytelników to dużo osłon, a to z kolei przyciąga reklamodawców, dziennikarzy, generuje ruch i dochody dla twórców. Jednakże, jak postaram się to wykazać, w przypadku prowadzonego amatorsko serwisu podróżniczego osiągnięcie wielkiej popularności może okazać się niezwykle trudnym, a często wręcz niewykonalnym zadaniem. Co więcej, na osiągnięcie sukcesu nie mają wpływu takie drobnostki jak regularne publikowanie artykułów, dobór zdjęć i ilustracji czy też staranność redagowania całości.

Typowa, entuzjastyczna reakcja czytelnika serwisu podróżniczego

W przypadku TwS mogłoby się wydawać, że możemy zainteresować naszą działalnością całkiem dużo ludzi - nic bardziej błędnego! Przeciętny polski turysta leci do Turcji, aby wypocząć w hotelu i nad basenem, najlepiej w wersji All Inclusive, żeby nie zaistniała konieczność wychylenia nawet czubka nosa poza mury rezerwatu, za którymi można napotkać tubylców. W hotelu co prawda tubylcy też występują, ale w wersji oswojonej i przeszkolonej do obsługi gości. Jedynym dylematem w kontaktach z nimi jest wysokość napiwku, należąca się za fantazyjne zaścielenia łóżka lub podanie wymyślnego drinka z palemką. Bywalcy hoteli z kolorowych folderów biur podróży nie są absolutnie zainteresowani informacjami dostarczanymi przez portal Turcja w Sandałach. Po cóż im informacje o zabytkach czy parkach krajobrazowych? Przylecieli odpoczywać i równie dobrze zamiast w Turcji mogliby siedzieć na plaży w Egipcie, Tunezji lub na Dominikanie, tylko na pobyt w tym ostatnim z wymienionych miejsc najczęściej ich po prostu nie stać - dlatego są skazani na wczasy w turystycznym kołchozie na tureckiej Riwierze.

Jeżeli jednak wśród tych wczasowiczów trafi się jakiś szaleniec, którego dopadnie zachcianka obejrzenia kraju poza hotelem, to przecież wystarczy, że skorzysta z szerokiej oferty tzw. wycieczek fakultatywnych. Nie trzeba planować, zastanawiać się, jak i gdzie pojechać - wystarczy wybrać wśród kilkunastu opcji oferowanych przez rezydentów i lokalne biura. Oczywiście sam wybór takiego biura to powód do burzliwych dyskusji na rozmaitych forach. Wiadomo, że Kapadocja zwiedzona z biurem X wygląda całkowicie inaczej niż Kapadocja odwiedzona z biurem Y. Przy okazji można też kupić sobie oryginalne podróbki zegarków światowych znanych marek, ponarzekać na upał i z ulgą wrócić po całej imprezie nad basen.

Z drugiej strony, publikowane na Turcji w Sandałach wiadomości dotyczące stanowisk archeologicznych, dawnych miast i fortec, należących do cywilizacji, które dawno już zniknęły z powierzchni ziemi, są całkowicie bezużyteczne dla tzw. fachowców czyli rozmaitej maści historyków, archeologów, turkologów i innych ogów, którym podawane informacje z pewnością wydają się płytkie, zbytnio uproszczone i napisane przez kompletnych dyletantów bez przygotowania akademickiego. Fachowcy owi nie będą jednak skłonni niczego napisać dla Turcji w Sandałach - po pierwsze nie zniżą się przecież do jej poziomu, a po drugie (i ważniejsze) - nasz portal ma zasadniczą wadę, a mianowicie - nie figuruje w żadnym wykazie czasopism punktowanych przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Po cóż pisać coś, za co nie będzie cennych punktów, przekładających się na wysoką cytowalność, rosnący indeks H i inne miłe naukowcom sprawy, za którymi idą granty i pieniądze?

Naiwnie wierzyłam kiedyś, że może nasza działalność uzyska wsparcie instytucji, których celem istnienia jest promowanie Turcji jako kierunku turystycznego. Tak, piszę tu o Biurze Radcy ds. Kultury i Turystyki Ambasady Turcji. Podobno pracują tam bardzo energiczne i pomocne osoby. Serio? Nasze maile z zaproszeniem na wystawę fotograficzną oraz z prośbą o objęcie zeszłorocznej wyprawy honorowym patronatem pozostały bez odpowiedzi, nie doczekaliśmy się nawet lakonicznego "Dziękujemy, nie jesteśmy zainteresowani". Niedawna rozmowa telefoniczna przeprowadzona z pracownicą tej placówki tylko utwierdziła mnie w przekonaniu o kompletnym braku zainteresowania. Osoba ta raczyła nawet przyznać, że nazwa Turcja w Sandałach coś jej mówi (ale nie wiadomo, co dokładnie). Faktycznie, najdłużej działająca i najbardziej aktywnie promująca Turcję strona w polskim zakątku internetu łatwa jest do przegapienia, zwłaszcza, gdy prowadzi się oficjalną, pełną nieaktualnych informacji stronę o tym kraju.

Podsumowując - teksty na Turcji w Sandałach nie interesują prawie nikogo, za wyjątkiem aktualizacji informacji o wizach do Turcji. Niestety tureckie MSZ zbyt rzadko zmienia stosowne regulacje - zaledwie trzy razy w przeciągu ostatnich kilku miesięcy.

Jestem również głęboko przekonana, że podobnie może być w przypadku serwisu podróżniczego poświęconego dowolnemu innemu krajowi czy regionowi świata. Istnieją tutaj zasadniczo dwie opcje - albo pisze się o państwie i tak bardzo popularnym turystycznie - wówczas zastosowanie mają wszelkie uwagi poczynione powyżej co do grupy odbiorców Turcji w Sandałach. Opcja druga zakłada prowadzenie serwisu o miejscu bardzo egzotycznym lub rzadko odwiedzanym przez szerokie grono turystów (Albania, Korea Północna czy Nepal) - wtedy twórcy takiego portalu sami skutecznie redukują sobie grono potencjalnych odbiorców do wąskiego kółka miłośników wspinaczki wysokogórskiej lub jazdy po dziurawych, albańskich drogach.

2. Jeżeli robisz coś nie z chęci zysku, to jesteś wariatem

Jeżeli serwis podróżniczy tworzony jest jako amatorski, oznacza to, że efekty pracy jego autorów będą traktowane niepoważnie, a co za tym idzie - często będą padać łupem złodziei. Nie należy dziwić się, że jakiś znany portal pożyczy sobie stworzone przez Was treści lub zdjęcia, czasami, w akcie wielkiej łaskawości przypisując im właściwe autorstwo. Brak wyrażonej na takie zapożyczenie zgody nie będzie prawie nikomu wydawał się niestosowny - przecież jesteście amatorami. Jednak jeżeli upomnicie się o należną za taką publikację wierszówkę, może się nagle okazać, że zasadniczo tekst jest zbyt słaby, by na nią zasługiwać. Ot, taki paradoks finansowy.

Przede wszystkim liczą się zyski

Po drugie, jeżeli otrzymacie propozycje umieszczenia na takim serwisie płatnych linków lub artykułów sponsorowanych, to nie należy spodziewać się złotych gór. Patrzcie akapit wyżej - jesteście amatorami, więc nie powinniście cenić się zbyt wysoko. Powinna Was w pełni satysfakcjonować opłata pozwalająca na wypicie trzech czy czterech piw w knajpie (lub dwóch puszek piwa w Turcji).

Postawa takich reklamodawców wydaje mi się szczególnie odrażająca i uwłaczająca godności twórców serwisów podróżniczych. Gdyby zadowalać miały nas nędzne ochłapy, to z pewnością zajęlibyśmy się czymś innym, na przykład prezentowaniem szerokiemu gronu odbiorców zawartości własnej szafy z ubraniami. Zbieranie materiałów do serwisu podróżniczego to nie jest bułka z masłem - podróże, sprzęt fotograficzny i tym podobne błahostki kosztują, i to często sporo. Jeżeli amator prowadzący serwis pokrywa te koszty z własnej kieszeni, to powinien cenić się bardziej niż wielu reklamodawców i rzekomych dobroczyńców jest w stanie zaakceptować. Już lepiej pisać za darmo i nie narażać się na zarzuty sprzedajności przy mizernych korzyściach materialnych.

Brak komercyjnego nastawienia twórców Turcji w Sandałach traktowany jest mocno podejrzliwie. Jakże to - istnieje portal, który nie chce zarabiać? To nie jest możliwe, żeby ktoś wkładał tyle wysiłku w przedsięwzięcie beznadziejnie niedochodowe. Chwileczkę, przecież na TwS jest sekcja Polecamy, w której znajdują się płatne linki do rozmaitych przedsięwzięć komercyjnych? Może jednak ekipa TwS zarabia kokosy na ich umieszczaniu, a swoim czytelnikom mydli oczy? Kiedyś dostaliśmy nawet trochę kasy z fundacji Turkish Cultural Fundation, bezczelnie aplikując o grant.

Mizerne dochody z reklam wystarczają na pokrycie podstawowych kosztów działalności portalu, takich jak opłata za hosting czy utrzymanie domeny. Środki z TCF-u zostały natomiast utopione w przygotowanie firmowych koszulek, rozdawanych autorom relacji z podróży. Najwyraźniej koszulki te są bardzo cenne, ponieważ w celu ich zdobycia niektórzy autorzy specjalnie głosowali na samych siebie z różnych adresów IP, a może nawet nakłaniali do tego krewnych i znajomych.

Zresztą, skąd mielibyśmy czerpać większe dochody? Z reklam biur podróży, które jakoś nie walą drzwiami i oknami, aby ogłaszać się na portalu promującym turystykę niezależną. A może z nadzwyczaj korzystnych ofert współpracy, regularnie przychodzących na naszą skrzynkę mailową, których autorzy proponują nam umieszczenie linka do ich stron, o wszystko mówiącym opisie "Turcja", za szalenie wygórowaną kwotę 20 zł na miesiąc?

Być może brak konkretnych rezultatów finansowych wynika z braku naszej desperacji w pozyskiwaniu sponsorów. Widzieliśmy, że wiele blogów i portali podróżniczych radzi sobie na tym obszarze o wiele lepiej. Szkoda, że zbytnio cenię sobie własną prywatność i szczątki godności osobistej, aby reklamować przykładowo kubeczek menstruacyjny, jakże przydatny każdej kobiecie w podróży, o czym świadczy stosowny tekst na jednym z portali poświęconych Gruzji. Tak, właśnie na tym, o którym było ostatnio bardzo głośno, gdy znana aktorka kabaretowa skopiowała z niego teksty do własnej, unikalnej książki o tym przeuroczym kraju.

Jednakże nasze wyraźne braki w umiejętności autopromocji i zdobywania sponsorów nie powstrzymują twórców innych stron i blogów od kopiowania naszych tekstów i zdjęć, bez najmniejszej wzmianki o ich autorach. Przecież jesteśmy zbyt naiwni, żeby takie drobnostki wychwycić. Poza tym, skoro my na tych tekstach nie zarabiamy, to czemu nie miałby na nich zarobić ktoś bardziej obrotny, prawda?

3. Jesteś amatorem? Jesteś niepoważny!

To często podnoszony wobec amatorów wszelkiej maści zarzut - nie jesteśmy profesjonalistami, więc, z definicji, brak nam odpowiednich kompetencji do wypowiadania się na forum publicznym. W obecnych czasach oznaką profesjonalisty są, naturalnie, dyplomy i świadectwa, potwierdzające przebycie bolesnej ścieżki kształcenia w stosownym kierunku. Poza tym, każda dziedzina posiada własne kryteria oceny stopnia przygotowania osoby wypowiadającej się na konkretny temat. Brak papierka równa się, oczywiście, smutnemu faktowi bycia niekompetentnym partaczem.

Profesjonalizm - zawsze w cenie

W przypadku działalności publicystycznej w sieci amator może liczyć co najwyżej na nieco pobłażania ze strony osób zajmujących się pisaniem i publikowaniem swoich tekstów zawodowo. Niech sobie pisze, biedak, skoro już musi, a jak na amatora to nawet czasem nieźle mu to wychodzi. Ale uwaga - nie liczcie na uznanie profesjonalistów, a już szczególnie strzeżcie się przekraczania granicy oddzielającej amatorów od profesjonalistów - ci drudzy potraktują Was wówczas bez litości, wydrwią Waszą mizerną wiedzę, brak przygotowania, jednym słowem - amatorszczyznę.

Ten kij ma oczywiście i drugi koniec. Nie jest wielką tajemnicą fakt, że profesjonaliści popełniają błędy. Wystarczy rzucić okiem na główne strony najważniejszych portali informacyjnych, aby wykryć mnóstwo niedociągnięć, zarówno językowych, jak i merytorycznych, o technicznych wpadkach nie wspominając. Jednakże i tutaj profesjonaliści mają nad amatorami przewagę - wszak oni to robią dla pieniędzy, więc aby przeżyć i zarobić na swój suchy chleb muszą publikować szybko i dużo, a wówczas o błędy nie jest trudno. Taki amator natomiast powinien sam sobie zapewnić korektę tekstu pod wszelakimi względami, przecież nie zależy mu na czasie i zysku. O tym, że nie stoi za nim sztab korektorów i cały dział techniczny, chętnie się zapomina.

Przyznaję się, że dobierając temat do artykułu na portalu TwS nie kieruję się tzw. wymogami rynku. Napisanie krótkiego tekstu o jakiejś ruinie czy zakurzonym meczecie zajmuje mi dużo czasu, poszukiwania informacji, studiowania literatury. Jeżeli w dodatku natrafię wówczas na jakieś ciekawostki, które pokierują moją uwagę w zupełnie innym kierunku, to umarł w butach. Tymczasem, żeby sprostać wymaganiom szerokiej grupy czytelników powinnam pisać szybko i konkretnie na najważniejsze tematy, takie jak wybór waluty (euro czy dolary), wybór hotelu, ocena stołówki w tymże, dni bazarowe w Mahmutlar czy Konakli itd.

Powolne i metodyczne podejście do twórczości nie sprawdza się w obecnych czasach - trzeba pisać błyskawicznie i szybko publikować. Najlepiej pojechać do jakiegoś kraju na 2, góra 3 tygodnie, porozglądać się nieco i wydać o nim książkę. Tylko, że do tego trzeba mieć medialne nazwisko i wtyki w wydawnictwach. Przykro mi, nie nazywam się Pawlikowska, Wojciechowska czy Kraśko. Nie jestem też, niestety, na tyle bezczelna, aby po jednej wizycie w jakimś kraju pisać o nim przewodnik. Piszę niestety, bo najwyraźniej rozlicznym czytelnikom takich pozycji to nie przeszkadza.

Ponadto moje zainteresowanie Turcją jest z natury rzeczy powierzchowne. Nie mogę przecież znać dobrze tego kraju: nie mieszkam w nim, nie mam męża/chłopaka z Turcji, nie jestem Turczynką. Skąd mogłabym wiedzieć cokolwiek istotnego o Turcji nie będąc Turczynką, ja się pytam. Wiadomo, jak to często mi uświadamiano, że Turcję najlepiej znają Turcy, zwłaszcza tacy, którzy nigdy nie podróżowali poza swoje miasteczko (nawet jeżeli jest nim ta ogromna wieś nazywana Stambułem).

Na szczęście zawsze mogę liczyć na moich odbiorców. Jeżeli zdarzy mi się popełnić jakiś błąd, najlepiej, gdy jest to literówka lub niezbyt fortunne sformułowanie myśli, znajdzie się zawsze jakaś poczciwa dusza, która publicznie wskaże mi, gdzie jest moje miejsce. Natomiast jeżeli chodzi o błędy merytoryczne, to jakoś umykają niezauważone w większości przypadków - po co więc mam się starać pisać dogłębnie i sprawdzać w wielu źródłach fakty i dane?

4. Prawdziwy podróżnik powinien przemierzać świat na taczce

Metoda podróżowania oraz sposób, w jaki opisujecie odwiedzane miejsca z pewnością nie wzbudzą zachwytu większości odbiorców. Zawsze ostatecznie okazuje się, że mogliście zrobić coś lepiej, dokładniej, a przede wszystkim - taniej. Staracie się robić ładnie skomponowane zdjęcia ciekawych obiektów? Szkoda zachodu, na rozmaitych serwisach dostępne są za darmo wspaniałe zdjęcia, które można całkiem legalnie i bez wysiłku wykorzystać do ilustracji wpisów. W sumie - szkoda się w ogóle gdzieś ruszać. Obawiacie się, że w ten sposób Wasz portal straci na autentyczności? Brutalnie powiem, że 99,9% odbiorców treści ma to głęboko w poważaniu.

Alternatywny środek transportu kluczem do sukcesu

Sposób podróżowania ekipy TwS jest, brutalnie rzecz ujmując, nudny. Nie jeździmy na rowerach, motocyklach, nie pokonujemy gór Taurus na wrotkach czy w taczce. Proszę się nie śmiać, nagrodę Kolosów - bardzo znanych nagród podróżniczo-eksploracyjnych - za wyczyn roku 2013 dostał facet, który przejechał Amerykę Południową m.in. w wózku sklepowym i na taczkach, w towarzystwie gumowej kaczki o imieniu Grażynka. Jeżdżenie własnym samochodem nie sprzedaje się medialnie, nie wymaga determinacji i wyobraźni. Brak w nim dreszczyka emocji, chyba że wspomnimy o awarii sprzęgła na autostradzie w Ankarze. Nie ma tu nic, co mogłoby zafascynować spragnionych krwi czytelników. Co gorsza, nasze zainteresowania kierują się w stronę zapomnianych miast antycznych, które oprócz nas odwiedzają tylko bezpańskie psy, nie zawsze wściekłe, i archeolodzy, niekoniecznie z Anglii. Nie pijemy z lokalsami, nie przedzieramy się przez dżungle i moczary, nie wytyczamy nowych dróg na szczyty - ziew.

Jeszcze bardziej pogrąża nas pewna finansowa beztroska, objawiająca się niechęcią do oszczędzania na wszystkim. Wiadomo, że najwięcej emocji budzi podróżnik, który z 10 dolarami w kieszeni objechał świat dookoła. Co prawda nie wszedł do tych obrzydliwie skomercjalizowanych miejsc typu Hagia Sophia, Alhambra czy Tadż Mahal, bo szkoda mu było kasy na bilet wstępu, ale przecież niewiele stracił, co też te tłumy widzą w tych budowlach ciekawego? Zdecydowanie lepiej wygląda podróżowanie na sępa - korzystanie z gościnności i szczodrości tubylców, którzy zaproszą, nakarmią i napoją, odbierając sobie od ust, tylko żeby zaopiekować się zbłąkanym wędrowcem. Coż z tego, że ów wędrowiec, kiedy akurat nie jest w podróży zarabia w miesiąc więcej niż cała goszcząca go rodzina przez rok. Liczy się przecież przygoda, a biedaków zawsze można sfotografować jak małpki w zoo i pochwalić się nowo poznanymi znajomymi na Facebooku.

Podejście ekipy TwS, która nie waha się zatrzymać w hotelu, chociaż można przecież spać na czyjejś sofie, jest godne pożałowania. Nie poznamy w ten sposób prawdziwego życia, a te parę groszy, które pozostaną w kieszeniach pracowników tegoż przybytku nie przyczyni się do poprawy ich losu. Zamiast szukać sponsorów wyprawy, ciężko pracujemy, żeby ją sobie sami sfinansować i nie być zmuszonymi do zbytnej skrupulatności w liczeniu zawartości portfeli. Przy okazji - nie, nie po to jeździmy na własną rękę, żeby wyszło taniej niż z biurem podróży. Jeżeli szukacie pomysłów na przyoszczędzenie na wymianie walut czy jedzeniu konserw i zupek chińskich o smaku bekonu przytachanych z Polski, to Turcja w Sandałach nie jest miejscem dla Was.

5. Niech woda sodowa nie uderzy Wam do głowy

Prowadząc serwis podróżniczy można w pewnych momentach poczuć się jak prawdziwy celebryta. Zdarzają się zaproszenia na pogadanki, wystawy czy nawet do ogólnokrajowych mediów. Niech nie uśpi to Waszej czujności - jeżeli zwróci się do Was ktoś z prośbą o udzielenie medialnego wsparcia jakiejś inicjatywie, to na pewno nie kieruje nim podziw dla Waszej pracy. Najprawdopodobniej jesteście po prostu najłatwiejszym łupem, a słowa szacunku i zachwytu kierowane pod adresem serwisu służą mydleniu oczu i ukryciu brutalnej prawdy. Jak to w miły sposób ujął jeden z podróżników, którego wyprawę objęliśmy patronatem medialnym "Nie jest ważne, kto jest patronem, trzeba brać tego, kto się nawinie, może być pierwszy lepszy".

Poczuj się jak prawdziwy zapaśnik w oliwie

Zdarzyło nam się w ubiegłym roku popaść w taką megalomanię, która zachęciła nas do objęcia patronatem medialnym paru przedsięwzięć. Na pierwszy rzut oka wpisywały się one idealnie w nasz profil, ale, jak się okazało, było to oznaką naszej wielkiej naiwności.

Z trzech inicjatyw, które zgłosiły się do nas po darmową reklamę, najgorzej wspominam obecnie współpracę z wydawnictwem Lambook. Być może niektórzy z Was pamiętają, że zamieszczaliśmy na naszym portalu fragmenty jednej z ich książek, traktującej o podróżowaniu po Turcji (oraz sypianiu z przypadkowymi Turkami przy okazji). Reklama tej książki wisiała u nas długo i w bardzo eksponowanym miejscu, napisałam też rzetelną w moim odczuciu, recenzję. Niestety okazało się, że uczciwość nie popłaca - być może nazbyt wolno publikowaliśmy materiały, a brak dostępu do sieci w owym czasie, o czym uprzedzaliśmy z góry szanowne wydawnictwo, z pewnością nie może nas usprawiedliwić. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się jednak niezadowolenie z wydźwięku owej nieszczęsnej recenzji, chociaż z perspektywy czasu napisałabym ją w znacznie bardziej zjadliwym stylu - życzliwe spojrzenie na to czytadło wynikało z entuzjazmu dla tej inicjatywy wydawniczej. Skąd moje rozżalenie - otóż obiecano nam egzemplarz recenzencki oraz kilka egzemplarzy do rozdania w konkursie dla naszych czytelników. Obiecanki-cacanki, a naiwnej ekipie TwS - radość. Ani jednej sztuki nie otrzymaliśmy, a recenzję pisałam po zapoznaniu się z tekstem łaskawie nadesłanym w formie pdf.

Kolejną inicjatywą, której początkowo patronowaliśmy z zapałem, była rowerowa wyprawa dwóch studentów z naszego regionu Polski. Chłopcy zjechali na rowerach Gruzję, Iran, Irak i Turcję wschodnią, ale trzeba im przyznać, że uczciwie ostrzegali o swoim braku zainteresowania zabytkami i muzeami. Czemu, ach czemu nie zapaliła mi się wówczas czerwona lampka? Turcja w Sandałach udostępniła im (oczywiście nieodpłatnie) miejsce na zareklamowanie tej wyprawy, zezwoliła na podanie nazwy sponsora w tekście, a studenciaki dostali darmowe sakwy do rowerów. Co dostał w zamian portal TwS? Wielką, śmierdzącą kupę w postaci odesłania nas na drzewo, gdy po zakończeniu tej wyprawy poprosiłam o tekst podsumowujący dla czytelników Turcji w Sandałach. Parę miesięcy później, gdy jeden z jej uczestników raczył narzekać na dziadostwo reklamodawców, wypomniałam mu jego nastawienie. Skończyło się na napisanym z łaski, na kolanie artykuliku, z którego nic nie wynika. Co więcej, okazało się, że link do Turcji w Sandałach nieoczekiwanie zniknął z bloga podróżniczego, któremu patronowaliśmy. Podobno podczas jakichś przeróbek po prostu zapomniało im się o ich patronie medialnym. Blog otrzymał jakieś wyróżnienia w świecie blogosfery, ale co nam z tego? Ponadto, gdy raczyliśmy coś skomentować na tzw. fanpejdżu bloga na FB, zostaliśmy oskarżeni o... chęć wypromowania się kosztem tych rowerzystów. Czy ludzie już zapomnieli, czym jest wdzięczność i uczciwość? Czuję się wystawionym pod grad meteorów dinozaurem w bezwzględnym świecie szerokiego internetu.

Trzecia inicjatywa objęta patronatem TwS nie została zrealizowana z przyczyn niezależnych, wiec trudno mi się rozżalać, tym bardziej, że jej autorka w pełni wywiązała się ze swoich względem TwS zobowiązań, zamieszczając fajną foto-relację z lotu balonem nad Kapadocją. Szkoda tylko, że prawie nikt na jej tekst nie zagłosował w naszym corocznym konkursie. Wygrał tekst rozwlekły i miałki, z nijakimi zdjęciami - takie rzeczy się sprzedają czytelnikom.

Niniejszym obiecuję poprawę - od dzisiaj będziemy na Turcji w Sandałach publikować wyłącznie zdjęcia kotów oraz prześwietlone fotografie tureckich potraw, najlepiej napoczętych zębem reportera przed uwiecznieniem dla szerszej publiczności.